01/11/16

Ćwiczenia z rezygnacji (3)

Krzysztof Sztafa

Strona cyklu

Ćwiczenia z rezygnacji
Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

4.

Jak się macie, kochani? Jak tam nastroje?

Tym razem jest sobotni wieczór, a ja – z zatkanym nosem, podbitymi oczami i jakąś obleśną zawiesiną w gardle – zmulam sobie pod kołderką. Trochę z tej okazji ponarzekam.

Mam wrażenie, że zaraz wypluję kawałek płuca, pojedynczy płat. Gorączka, dreszcze, ciężkie powietrze: normalne, powiedziałbyś, życie. Tendencja jednoznacznie zniżkowa. Strach wietrzyć w pokoju, bo na zewnątrz jakieś trzy stopnie. Poza tym wiatr świszczy straszliwie i odbija się od okiennic. Przy okazji przypomina mi się przyczynek do literatury schyłkowej z poprzedniego odcinka. Że „wraz z tak zwanym cieniem (…)”.

Masz ci te zjebane cienie. Generalnie słabo. Słabo, co nie? No chciałoby się robić coś innego. Jak pisał literat – znowu zacytuję z kolana – „Raz do roku/ składałem ofiarę w postaci choroby,/ najczęściej w listopadzie, dla świętego/ spokoju”. Obietnica, którą przynosi poezja, prawda. Poezja jako, prawda, wezwanie i wyzwanie. Perspektywa świętego spokoju w nieodległej przyszłości trochę mi robi, ale – nie da się ukryć – póki co jednak, kurde, cierpię. Męczę się i rozkładam (ręce w geście oranta, żeby jeszcze zostać w przestrzeni Dawidowo-Mateuszowego „Wykształcenia” ze Stacji wieży ciśnień). Na coś innego miałby człowiek ochotę. Chciałby robić człowiek coś innego, a nie tylko leżeć, pochlipywać i wydalać z siebie flegmę, szczególnie w uroczy, sobotni wieczór. Uzupełniać nudne płyny w asyście smętnych dźwięków.

Ci, którzy – niezależnie od pory dnia bądź nocy – robią to samo, ręka w górę! Przybijmy sobie chorobowe, wirtualne piątki (dłonie wilgotne od potu). Cierpienie, jak wiadomo, uszlachetnia, więc nasze wysiłki jeszcze się opłacą. Wyjdą na korzyść.

Znajomi – donoszą mi nowe media – gdzieś tam hulają po mieście as we speak. Cieszą się z życia. Sam też miałem plany, z których, przyparty do muru, musiałem zrezygnować. Przykładowo: ten weekend to podobno ostatnia okazja, żeby w kinach obejrzeć „Królestwo”. Z rozczarowaniem oddaję niewidzialne bilety – rzucam je w błękitny ogień, a wraz z nimi wszystkie te porykiwania jeleni, świergot nienazwanych ptaków, zieleń niedostępnych puszcz. Poza tym chciałem też pokręcić się wreszcie po Conradzie i zajrzeć na kilka spotkań, chociażby na to o (najlepszej na świecie) pracy redaktorskiej albo – tym razem już trochę bekowo – z Bieńczykiem. Żeby poopowiadał o czarnym słońcu i pogratulował sobie samemu jak co roku. Swoją drogą, jak to możliwe, że z okazji tegorocznej edycji Michał aka Paweł Markowski nie napisał żadnej nowej, szokującej książki? Dalej: w temat obiecanych na późny wieczór „Dwóch krańców języka” z Cunnighamem i Flanaganem nawet nie chcę wchodzić – straszny żal (że nie mogę iść).

Wróćmy jednak do choroby, schyłku i powolnego umierania: lekarz powiedział, że to zwykłe przeziębienie. Że mam po prostu popijać ziółka i przepisany syropek, poza tym klasyczna aspirynka na noc, z rana natomiast – po posiłku – tabletki do ssania, co by trochę wspomóc gardło; wypędzić zeń zawiesinę. I będzie powoli przechodzić.

Żartuję! Nie było żadnego lekarza, bo mnie nie stać na wizytę, a do okolicznego Ośrodka Zdrowia przecież mnie nie przyjmą. Sam sobie powiedziałem, że to zwykłe przeziębienie, zatem ziółka, syropek, klasyczna apirynka. Cały ten standardowy secik. A syropek podkradam od mamy, która właśnie złożyła swoją ofiarę i od dwóch dni może się już cieszyć (świętym spokojem: na święta wszystkich zmarłych wróciłem do domu).

I teraz już spokojnie można podbić stawkę namysłu. Czyli zapytać o tak zwane warunki możliwości. Swój podmiot konsekwentnie buduję albo na braku – ubezpieczenia zdrowotnego (psychoanaliza), albo na pragnieniu – ubezpieczenia zdrowotnego (schizoanaliza). Podobno takich jak ja są tysiące. Trzeba na siebie uważać, już poza relatywnie normikowymi przypadkami chorobowymi, z których – mimo wszystko mam taką nadzieję – da się jednak jakoś w perspektywie kilku dni wykaraskać. Na potrzeby L4 (jeśli wam przysługuje) dajmy sobie tydzień.

5.

Na braku i pragnieniu ubezpieczenia zdrowotnego. Cóż za rozkoszna perspektywa! Człowiek po prostu bardziej na siebie uważa, ma się na baczności. Nagle czujesz się zanurzony „w świecie”, którego granice wyznacza sflaczałe ciało: jesteś bliżej ziemi niż kiedykolwiek. Bo przecież pomimo przeziębienia – ustawmy je sobie jako zdarzenie „losowe” – wciąż mogę gdzieś upaść i mieć przejebane. Mogę przykładowo w malignie stoczyć się z łóżka i uderzyć główką o podłogę. Albo jakiś nieoczekiwany kant – to byłaby dopiero krytyka (czystego, praktycznego, cynicznego czy jakiego tam jeszcze) rozumu. Niebezpieczeństw jest wiele, więc w ramach cięcia ryzyka ograniczam się do niezbędnego minimum: działają tylko moje oczy i paluszki, którymi na klawiaturze wystukuję te egotyczne wyznania. Czasami sięgam jeszcze nimi (paluszkami) po chusteczki (nos) i kubek (ziółka).

Może bowiem być tak, że stanie mi się coś naprawdę złego i wtedy te wszystkie głupie żarciki się skończą. Przy upadku złamię nogę i trzeba będzie, nie daj Boże, zadzwonić po karetkę. Niedawno zostałem prawie potrącony przez samochód – typ po prostu nie zauważył pieszego na pasach. Pod blok zajadą odpowiednie służby, wezmą mnie do siebie, a potem wystawią rachunek, z którym będę musiał pałować się przez kolejne miesiące.

Zresztą nawet i bez tego mam dość ciężko – podejrzewam, że choć część z Was również. Siedzi mi jakiś zły komornik za stare opłaty z poprzedniego mieszkania, na obecne już zaczynam zalegać, poza tym tak zwane rachunki bieżące, gaz, prąd, woda. I nade wszystko internet. Typie! Przyświecać zawsze mogę świeczką, a na prysznic chodzić do znajomych. Trochę ich w okolicy.

Kiedyś myślałem, że nasze pokoleniowe problemy będą jednak bardziej doniosłe. Zresztą może i są, może gdzieś istnieją jacyś młodzi i szczęśliwi, po prostu ogarnięci. Tacy, że teraz czytają i mają polew, że ufundowany na braku ubezpieczenia zdrowotnego podmiot leży pogrążony w postępującej zapaści na rozpadającym się łóżku (no dobra, moje łóżko wcale się nie rozpada). I wytykają ten podmiot palcami, że taki blady i spocony w sobotni wieczór, a później zamieniają go w imprezkową anegdotkę i zgarniają skromne mniej lub bardziej ilości kapitału społecznego.

6.

Zatem dziś tylko dzienniczek lektur: w tym chorobowym międzyczasie doraźnych podniet intelektualnych dostarcza mi osławiona już gdzieś tam książka Widmontologie Andrzeja Marca w ładnym i przytulnym wydaniu z „Bęc zmiany”. Może zaglądaliście? Doraźnych, ponieważ opracowanie nie stawia – przynajmniej póki co, a więc po lekturze stu zaledwie stron – żadnego poważnego oporu. Czyta się prosto i ładnie: polecam tym wszystkim biednym studentom/studentkom filozofii/antropologii, którzy/które po uzyskaniu dyplomu musieli/musiały poradzić sobie z napierającymi życiówkami i gdzieś po drodze zapomnieli/zapomniały o rzeczach naprawdę ważnych. Czyli o ruchu pojęć. O tym, że w życiu tak naprawdę liczy się poważny namysł nad filozoficznymi kategoriami: wiadomo, dopiero rozważając możliwe drogi wyjścia poza metafizykę czujesz, że naprawdę żyjesz. Że jesteś na szczytach. Reszta to marginalia. Przyznam, że ze względu na różne pospolite życiowe sprawy sam również trochę pozapominałem pryncypiów tak zwanej teorii (czy tam anty-teorii). Zresztą – o tym wiemy już wszyscy – to dość znamienne przejście. W swojej Widmontologii Marzec raz jeszcze zatem tłumaczy dlaczego nie jesteśmy już dzisiaj w stanie urządzić żadnego radykalnego epistemicznego cięcia, dlaczego jesteśmy skazani na ciągłą problematyzację już kiedyś wypowiedzianego, już kiedyś zasłyszanego oraz, dalej, co to w zasadzie dla nas znaczy. Odpowiedzi są oczywiste: myśl słaba – zarówno ta, powiedzmy, nominalnie oryginalna, czyli wywodząca się z Vattimo, jak i ta druga, spod znaku Derridy i reszty poststrukturalistycznych freaków (sorry, wiadomo, że wulgarnie upraszczam), unieważniła paradygmat obecności (przypomniała mi się cała ta nomenklatura z Końca nowoczesności o „przeboleniu” i „wychodzeniu z choroby” – całkiem fortunna w obecnych okolicznościach życiowych). Powrót do tego paradygmatu, jak i fundujących go rzeczy pierwszych, jest dziś możliwy wyłącznie kosztem struktur aporetycznych. To po prostu zbyt duża stawka, przy czym sam punkt dojścia wydaje się nieszczególnie ponętny. W tym kontekście sam Marzec powiada: „Wieczność jest martwa i nieciekawa! Nie pożądajmy jej!” Kontrę wobec tego myślowego impasu stanowi widmo – oczywiście, to kolejna metafora ponowoczesnej kondycji. Być może operacyjnie pojemna, być może pozbawiona mocy poznawczej – nie wiem, zbyt głupi jestem. Ale samą Widmontologię czyta się bardzo przyjemnie: to publikacja akurat dla kogoś takiego jak ja, radosnego dyletanta.

Dobra, dość już o tym. Czas na wieczorny syropek.

7.

Niedługo zwlekę się z łóżka, sięgnę po aspirynkę i pójdę w kimono. Może nawet uda mi się spokojnie zasnąć. Chciałem jeszcze wspomnieć o kilku rzeczach – chociażby o tegorocznym unsoundzie i innych lekturach – ale naprawdę nie dam już rady, wybaczcie!

Zresztą jeszcze będą okazje. Uważajcie na siebie: przed wyjściem z domu wzujcie ciepłe obuwie. Opatulcie się też szalem. Grypa w tym roku zbiera straszliwe żniwo.

Tymczasem serdeczne dzięki za lekturę i do spisania! Kochajmy się i życzmy sobie zdrowia.

Ukochy.