03/09/18

Duże przeciągi

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Pisanie Nowej kolonii zakończyłem w Kopenhadze w 2002 roku. Pracowałem nad tą książką przez jakieś 12 miesięcy. A przez lata się do niej mentalnie przygotowywałem. Nazwałem ją „traktatem o tożsamości”, chciałem zrealizować dość klasyczne marzenie, stworzyć „teorię wszystkiego”, opowieść o pobycie humanoida na Ziemi, o jego wzroku skierowanym w galaktyki, owada, siebie samego i spoconego, przyglądającego mu się pobliskiego (oddalonego) ssaka. Rzecz spłoszyła potencjalnych polskich wydawców, natomiast bardzo szybko została przetłumaczona na język duński (przez Wojciecha Laskowskiego i Marianne Søgaard Sørensen) oraz opublikowana w Kopenhadze. „Nieco” paradoksalna sytuacja… Jak dobrze zauważył Krzysztof Hoffmann w artykule na łamach poznańskiego „Czasu Kultury”:

Traktat – według określenia gatunkowego samego autora – czekał na wydanie w języku polskim szereg lat. Co ciekawe, większe szczęście miał jako utwór pełniący funkcję literatury obcej, nie rodzimej – w roku 2003 ukazało się wydanie Nowej kolonii w języku duńskim. Głównym źródłem oporów wydawniczych była zapewne forma tekstu. Niby dramat, bo tekst składa się tylko z dialogów, ale bez jakichkolwiek didaskaliów, czy wprowadzenia (uprzedzając na chwilę opowieść dodać należy, iż jakiekolwiek komentarze odautorskie byłyby sprzeczne z efektem całości, niemniej ich brak można odczuć). Niby powieść w formie dialogowej, ale trud budowy narracji leży po stronie czytelnika. Eliptyczność tekstu, jego nieredukowalna niepełność, stanowi jedną z jego cech charakterystycznych, jednak w rezultacie, przez pierwsze dwadzieścia, trzydzieści stron lekturze towarzyszy jedynie poczucie zagubienia, braku punktów orientacyjnych, osuwania się z raz obranej ścieżki interpretacyjnej w coś, co jest nie tylko bezdrożem, ale i czymś, wobec czego problematyczne stają się same możliwości dalszego postępowania, stąpania. W ostatecznym rozrachunku jakość ta decyduje o sile tekstu, niemniej najprawdopodobniej to właśnie ona decydowała o trudnościach z opublikowaniem tekstu. Do rąk polskiego czytelnika trafia więc książka obarczona już pewną historią, historią kontroli wydawniczej, opowieścią o decyzjach co jest dopuszczalne, a co już nie.

Tak, to nie było proste. Henryk Bereza napisał w „Pograniczach” (6/2007):

Nowa kolonia Grzegorza Wróblewskiego jest utworem wybitnym, synkretycznym i właściwie gatunkowo nie do zdefiniowania, podobnie nie do zdefiniowania jest on pod względem rodzaju, bo liryka, dramat i epika występują w nim w nierozdzielności, w całkowitym zjednoczeniu. Największa niezwykłość jest jeszcze innej natury, powiedzmy, natury ogólnie artystycz­nej, ten utwór jest nie do skojarzenia – w każ­dym razie w literaturze polskiej – z żadnym innym utworem (ja tego nie potrafię). Nowa kolonia jest rezultatem całkowicie no­wego konceptu zarazem filozoficznego, językowego i artystycznego. Oddzielnie coś takiego jest do pomyślenia w sensie filozoficznym czy językowo-artystycznym, oddzielnie wymy­ślono to chyba nieraz, musiało się to pojawiać w sferze poznawczości literackiej, można się czegoś takiego doszukiwać w różnych eksperymentach literackich, zwłaszcza poetyckich i zwłaszcza w małych formach literackich. Trudno jednak wyobrazić sobie istnienie olbrzymiego utworu literackiego, który jak Nowa kolonia jest efektem tego jednego kon­ceptu filozoficzno-artystycznego, w którym nie ma nic niezależnego od tego konceptu, w którym żadna niezależna ingrediencja nie ma prawa się pojawić.

Na okładce polskiego wydania znalazło się, co prawda, wyjaśnienie, które jednak tylko dodatkowo „komplikowało” sprawę (jestem KOMUŚ konkretnemu za nie bezgranicznie wdzięczny, lubię/czuję te linijki):

Lektura Nowej kolonii jest fascynującą wyprawą w nieznane, a dokładniej w niepoznane. Jesteśmy na obszarze kolonizowanym, projektowanym od początku. Wchodzimy w „nowe”, ale nie tylko przestrzeń wydarzeń zapowiada tajemnicę nieodkrytego. Także czas czytelniczej podróży wyniesie nas poza ziemskie ciążenie, a specyficzna antygrawitacyjność Nowej kolonii sprawi, że poruszać się będziemy po zakręconej spirali wszystkich czasów.

Duńscy wydawcy, Biblioteket Øverste Kirurgiske, reklamowali Nową kolonię (tytuł duński Den ny koloni) w bardzo konkretny sposób, oto ich nota tłumaczona na polski:

Nowa kolonia to najnowsza książka Grzegorza Wróblewskiego, polskiego pisarza mieszkającego w Danii. Można ją określić jako powieść eksperymentalną w formie dialogu. Wróblewski jest niewątpliwie spadkobiercą ciemnej, egzystencjalnej twórczości Becketta i Kafki. A jednak książka ta nie przypomina niczego, z czym do tej pory mogliśmy mieć do czynienia. Dość szybko czujemy się zaniepokojeni tajemniczym rozwojem akcji i zadajemy pytania, które w trakcie lektury okazują się transpozycją najważniejszych, podstawowych egzystencjalnych pytań: „O co w tym wszystkim chodzi? Co się tu dzieje”? Ale nie wyjaśnianie wydarzeń i ich zakończenie stanowią punkt docelowy Nowej koloni. Najważniejsze i jednocześnie najbardziej przerażające, bo odzierające nas ze złudzeń i iluzji, są nasilające się z każdą chwilą napięcia między bohaterami. Czy są one konsekwencją nieodwołalności, w jaką wpisana jest kondycja ludzka? Wiele rytuałów życia codziennego, wokół których skupia się życie bohaterów, okazuje się w Nowej kolonii niewolniczą manipulacją. Ma ona na celu unieważnienie Ja autentycznego, zdolnego do walki o własną suwerenność. Larsen – główny bohater książki – próbuje wniknąć w samo sedno istniejącego porządku, aby w pełnym świetle ujrzeć i odszyfrować mechanizm działającego systemu zależności.
Książka zawiera fotografie mieszkającego w Danii polskiego artysty Wojciecha Laskowskiego. Jego zdjęcia to zaproszenie do podróży po trudnej do zdefiniowania przestrzeni, która – tak jak tekst – zawiera ukryte możliwości i zagrożenia. Ułożył fotografię w taki sposób, by – podobnie jak konstrukcja dialogów – rozgrywały plan przestrzeni w rytmicznym transie powtórzeń. Tłumaczom książki na język duński – Wojciechowi Laskowskiemu i Marianne Søgaard Sørensen – udało się oddać jedyny w swoim rodzaju, magicznie transowy, charakter książki.

Zabrali głos także duńscy intelektualiści, pisarze i krytycy. Najbardziej przypasowały mi trzy głosy, tutaj w przekładzie na polski:

Niels Henrik Svarre Nielsen: Gdyby Beckett, Ionesco albo Karen Blixen nie pisali w głównych językach europejskich i zadebiutowali tutaj, w Danii, to prawdopodobnie nikt by tego nie zauważył. Ich książki bez „odpowiedniego” omówienia polegającego w głównej mierze na klasyfikacji gatunkowej, osadzeniu w tradycji i pokoleniowym kontekście, pozostałyby „księgami zamkniętymi”. Aktualnym przykładem takiej księgi może być Nowa kolonia Grzegorza Wróblewskiego. Książka stanowi zjawisko dotąd niespotykane. Można ją jednak określić jako rodzaj powieści w formie dialogu. Oryginalności tego dzieła nie wyznacza kontrowersyjna fabuła, która przez dłuższy czas rozwija się bardzo powoli, ale sama konstrukcja książki. Stanowią ją jakby marginalne, zagadkowe repliki, rozgrywające się w hermetycznym uniwersum. Prawdopodobnie oparte są one na sentencjach, przysłowiach, powtarzających się kliszach i niedokończonych zdaniach, które według żelaznej logiki krążą między uczestnikami w zamkniętej, wewnętrznej przestrzeni. Ale te na pozór zgrane zwroty, schematy myślowe przyjmują nieoczekiwane i zaskakujące znaczenia.
Książka zatytułowana Zamknięta księga jest tekstem otwartym na oścież, może wywołać ‘duże przeciągi’, podczas gdy Nowa kolonia w rzeczywistym świecie pozostaje księgą zamkniętą. Nie chce się otworzyć nawet dla tych, którzy włożyli w jej zrozumienie dużo wysiłku. Od razu jednak można się zorientować, że nie mieści się ona w już istniejących i oczekiwanych przez recenzentów formach literackich.

Lars Bukdahl: Przeczytałem Nową kolonię dwa razy i jestem nią bardzo zachwycony: wprost zafascynowany. Lepiej być nie może. Jest to bardzo ambitny projekt – w pewnym sensie jakby efekt współżycia Becketta z Kafką, współżycia na kocią łapę. Owo przedsięwzięcie wydawać by się mogło rzeczą niemożliwą. Dreszczowo konspiracyjną treść splata Wróblewski prostym, jakby wymuszanym dialogiem, obywającym się bez didaskaliów. Występek literackiego współżycia na kocią łapę spełnia się w asyście wybuchowej „muzyki liter”. Brzemienia wypowiedzi czterech bohaterów nakładają się na siebie w sposób tak niesamowity, że ich fizyczna konfrontacja powoduje uczucie lęku. Wyzwala go nie tyle jednak jakieś łamliwe, zgrzytliwe urządzenie, ale urządzenie łamiące kości.

Paardekooper (Asger Schnack): Jest to wielka, wielka księga i ciężka księga. Ale to nie przeszkadza. Człowiek z nią siedzi, człowiek ją czyta, i to replika za repliką. Mówią dwie osoby, mówią trzy osoby, w sumie są tam cztery osoby. Każda replika wypełnia jedną linijkę w szerokim formacie, i trwa to w zasadzie bardzo długo. Jeśli jest to powieść, to jej fabułą jest to, że siedzisz i czytasz książkę, strona po stronie, przewracasz kartkę, kontynuujesz, pozwalasz linijce gonić linijkę. I wszystko jest w porządku, tekst niby komiksowy dymek jest kwadratowy, jeden za drugim. W sumie – to duża i miękka, jak gąbka scena, która ukazuje prawdopodobnie stan świata albo raczej stan umysłu. Świat oglądany poprzez dialog, oczyszczony z wszelkich opisów, uwag, tradycyjnego przebiegu akcji. Metodę stanowi oderwany dymek. Nie jest to jednak zwyczajna rozmowa. Są to zdania rozpoczynające się ciągle od początku, a jednak odnoszące się do siebie. Rytm jest urywany, odtąd, dotąd. I do przodu. Aż zdanie się zakończy. Właśnie to zdanie. Beznamiętnie. Tak jakby każda osoba mówiła w innym kierunku. A jednak. Każdy rozdział jest jak szkiełko mikroskopu. Jest czymś pomocnym w małych egzystencjalistycznych badaniach. Jeśli jest ta książka miękka jak gąbka, to czy jest w niej w ogóle woda, może jest wykręcona z wszelkich płynów? A jej sterylność? Może jest beztłuszczowa? Jeśli ją zostawisz, książka ta leży i patrzy na Ciebie. Nie trafiają do niej konteksty, które mogłyby nam przyjść do głowy. Wygląda na to, że można porzucić tą nową kolonię, ale po przeczytaniu lub porzuceniu zaczynamy ją słyszeć. Nie tyle lepiej, ile słyszeć w ogóle. Pod tym dnem jest drugie dno. W dziurach są nowe dziury. Widzieliśmy już książki, w których ludzie siedzieli w kartonach i rozmawiali ze sobą. Ale tutaj nie ma kartonu. I nagle Larsen zaczyna mówić do siebie. Jakoś to będzie. Nie dlatego, że coś na to wskazuje. Ale samo to, że coś się dzieje, jest pocieszające. My tu jesteśmy. Ja tu jestem. Także ja. Absurd nie ma żadnego znaczenia. Na zdjęciach są ludzie albo już tylko byli ludzie. W książce jest pewna ilość zdjęć. Przerywają tekst, rozcinają go.

Lata planetarne spokojnie płynęły. Rewolucje i polucje, dużo się na Ziemi nie pozmieniało. I coraz częściej dochodziłem do wniosku, że rację miał oczywiście Niels Henrik Svarre Nielsen, Nowa kolonia powinna zostać przetłumaczona na język angielski, pożeglować do konkretnych osób i miejsc. Po latach „poetyckich” doświadczeń na rynku UK/USA, wiedziałem doskonale, kto tam konkretnie byłby moim „traktatem” zainteresowany. Przełożenie tej całości nie jest jednak rzeczą prostą, nie są to hłaskoidalne ścieżki, wymiana sygnałów nie ma nic wspólnego z przyspieszeniami Mrożka etc. Inaczej trzeba ten zapis „wyczuć”. W przypadku duńskiego tłumaczenia miałem ogromne szczęście, rzecz była świeżo ukończona (2002), a ja natychmiast znalazłem w Kopenhadze optymalnych ludzi i wydawnictwo, działałem szybko, z tzw. entuzjazmem. Pierwszych prób translatorskich anglo podjęła się po latach Agnieszka Pokojska. Już ze sobą nie współpracujemy, chciałbym zrealizować to obecnie z innym tłumaczem. Agnieszce udało się natomiast przełożyć kilka fragmentów i opublikować w istotnym piśmie sieciowym „Asymptote”. Mały krok został więc wykonany! Potwierdził potencjał całości w przekładzie na angielski. Agnieszka, obok prezentacji fragmentów, zrobiła też krótką introdukcję książki, spodobała mi się tam następująca sekwencja:

Wróblewski’s demanding and hypnotic text – devoid of stage directions, apart from the short and universal note on the setting (“Earth/ Right Next to You/ Always”) – plays out in an utterly sterile space, a perfect emptiness where the reader will find no foothold if s/he wished to escape the claustrophobic atmosphere surrounding this intense, disturbing, multi-stranded conversation made of unfinished sentences, ambiguities, and inconsistencies. The central quest for identity is shown as obsessive, grotesque, and, in the final analysis, futile. While initially provoking a reaction of sympathy with the oppressed patient, not unlike that which accompanies watching One Flew Over the Cuckoo’s Nest, it soon morphs into self-mockery, self-parody, and the absurd. Human communication is a joke from the word go”.

Paweł Stangret, autor posłowia wydania polskiego, zwrócił uwagę na następującą rzecz:

Nowa kolonia, dając nieograniczone możliwości inscenizacji, stanowi prawdziwe wyzwanie dla reżyserów. Mieści w sobie niebezpieczny naddatek tego, co nieokreślone i trudne do gatunkowej identyfikacji. Jej potencjał wydaje się nieograniczony. Autor mówi, że jest to traktat o tożsamości. Za dramaturgicznym charakterem z kolei przemawiają: struktura tekstu, układ sekwencji, komponowanych na zasadzie scen, akcja ukryta w dialogach. Jednak Wróblewski pozbawił sztukę didaskaliów, które byłyby pomocne przy rekonstruowaniu akcji, a także ułatwiały charakterystykę poszczególnych bohaterów. Brakuje także spisu osób, obecnego jeszcze w duńskim wydaniu książki. Bardzo wzmocniona jest za to liryczna perspektywa, nasuwająca pytanie o to, jak poetycka fraza zabrzmieć może na scenie. Z jakimi jakościami scenicznymi połączyć tak rytmicznie ukształtowane słowo? Jak ustawić światło i jak poprowadzić grę z cieniem?

A potem, na samym końcu, stwierdza:

W jaki sposób zatem patrzeć na Nową kolonię w kontekście teatru i jej przyszłej inscenizacji? Gdy przyjrzymy się rytmowi dialogów, szybkości ich czytania czy deklamowania, dochodzimy do wniosku, że dramat Wróblewskiego jest podatny na wszelkiego rodzaju inscenizację. Reżyser i aktorzy mogą oprzeć się na słowie, rozbudować akcję i stronę plastyczną. Mogą stworzyć scenografię, która będzie przypominać konkretne wnętrze lub umowną konstrukcję. Również światło odgrywa niesłychanie ważną, znaczeniotwórczą rolę w Nowej kolonii. A sam tekst można „odczytać” – odegrać statycznie, ale także skupić się na szybkich zwrotach widowiska, nawiązując tym samym do teatru psychodelicznego.

I tutaj dochodzimy do „fascynującego” momentu. Moglibyśmy zacząć pisać obszerne „wypracowanie” o losach Nowej kolonii, o niekiedy dość „wątpliwych” przygodach, które na swej (szesnastoletniej) drodze napotkała. Wątek zostanie jedynie zasygnalizowany trochę na zasadzie: „panie, ujmij pan trochę”. Jak się jednak (zaraz) okaże, jest nam on niezbędny w tym właśnie punkcie omówienia. Wokół tekstu krążyła nieustannie armia „nowatorów” świata teatru/filmu/sztuki itd. Same znane, „kultowe” nazwiska! Każdy z niepospolitym (niby) pomysłem na ekranizację, scenę, interdyscyplinarną akcję artystyczną. Trudno zliczyć wszystkie te twarze, „natchnione i spłaszczone”. Model działania był zawsze podobny: „Zrobimy czarny ekran, a pod spodem puścimy paski z replikami”. Albo: „Wsadzimy ludzi do pudełek i zaatakujemy publikę muzyką noise”. I cała masa podobnych rozmarzeń-propozycji. A potem, po lekturze całości, charakterystyczny paraliż, wycofywanie się: „Tego nie da rady zrealizować, ponieważ-ponieważ-ponieważ… ponieważ kojarzyłoby się to z pięciogodzinnym filmem Warhola Sleep, mimo że tam tylko sen… ponieważ czujemy tu okultystykę i jazdę psycho… ponieważ chodzi obecnie o projekcję socjalną i polityczną… ponieważ jednak stawiamy na Proces/Zamek z warkotem motocykli w tle”. W którymś momencie przemęczyły mnie więc te pertraktacje, cała ta dywagacja o „aktualności” Nowej kolonii, gdzie ewidentnie można byłoby przecież dostrzec, zarejestrować „wątki” dotyczące manipulacji, ingerencji w mózg osobnika, znaleźć tropy o bezwzględnych matriarchatach/patriarchatach, zaplątanym macierzyństwie, gender, dominacji w grupie, totalitaryzmach etc. Z motocyklami postanowiłem nie walczyć… Coraz lepiej zaczynałem za to rozumieć Ma vie et la psychoanalyse (pol. Wizerunek własny), wspomnieniówkę Freuda. Nowa kolonia stała się dla mnie „projektem dożywotnim”. I nie wszystko wokół tej książki oznaczało fiasko czy inną „ciemną stronę księżyca”.

Doris Bloom jest maksymalnego formatu artystką, pochodzi z RPA, do Danii trafiła w 1976 roku. Do jej dużych osiągnięć można zaliczyć np. wspólne akcje z takimi gigantami świata kultury, sztuki współczesnej, jak William Kentridge, Willem Boshoff czy Thomas Bang. Ma na koncie niezliczoną ilość wspaniałych wystaw w wielu miejscach globu. Doris jest osobą nieustannie eksperymentującą, działającą w różnych mediach. To rozbudowany poligon, obejmujący malarstwo, fotografię, grafikę, wideo, performans. Zawsze miałem wrażenie, że nadawaliśmy na zbliżonych falach i w wielu kwestiach dotyczących naszego „najwspanialszego ze światów” dobrze mogliśmy się porozumieć. Duńską wersję Nowej kolonii wręczyłem Doris niedługo po jej opublikowaniu w Kopenhadze, około 2004 roku. A potem rozpoczęliśmy artystyczną współpracę, wystartowaliśmy w sposób mniej chyba szablonowy, choć dla nas zupełnie naturalny. Spotykaliśmy się regularnie w centralnie położonej, kopenhaskiej kawiarni, rozkładaliśmy tam notatniki i długopisy, i przy stoliku godzinami rozmawialiśmy o wszystkich możliwych bolączkach planety Ziemia. Naszym backgroundem była Nowa kolonia. Zaczęliśmy ją „rozkodowywać”, robić szkice, notatki. Paradoks, ale kawiarniana atmosfera optymalnie w tych badaniach pomagała. Dookoła nas zgiełk, ciastka i pieniądze, matki karmiące piersią, ssaki dorosłe i niedojrzałe (okrycia, pierścionki i medaliony), hierarchie, „zewnętrzny układ sił”. Dookoła nas Nowa kolonia. Lepszych, bardziej stymulujących dekoracji/okoliczności nikt by nam wtedy nie zorganizował. Ludzie dziwnie się przyglądali, dyskretnie zerkali na szkice i notatki, przysłuchiwali, o czym właściwie (mieszając duński z angielskim) z takim zapałem dyskutujemy… I to była niezwykle istotna faza. Dzięki niej po czasie zorientowaliśmy się, że możemy posunąć się nieco dalej, rozpocząć wspólną pracę na większych już płaszczyznach, wprowadzić do naszych „psycho-notatek” kolor, spróbować zrobić to, używając kredek, węgla, pasteli, tuszu etc. Z gęstego, kawiarnianego kosmosu przenieśliśmy się do pracowni Doris, gdzie mieliśmy do dyspozycji dużo przestrzeni, inne już oświetlenie i potężną, przygotowaną do akcji ścianę. Doris znalazła też bardzo ciekawy materiał, na którym mogliśmy kontynuować podróż. Były to duże powierzchnie specjalnie spreparowanego papieru naklejonego na płótno. Idealnie pasowały do wybranej przez nas techniki pracy, do wspomnianego na początku tekstu „obszaru kolonizowanego, projektowanego od początku”.

Trudno mi w tej chwili określić, ile konkretnie czasu spędziliśmy w pracowni Doris Bloom (lata 2005–2006), dziesiątki, setki godzin? W rezultacie doprowadziliśmy do powstania kilkunastu „obiektów” (tak je roboczo nazwaliśmy), dużych płaszczyzn wypełnionych symbolami/znakami/kaligrafią, naszą specyficzną wersją „teorii wszystkiego”, komentarzem do Nowej kolonii. Mieliśmy też nieustannie włączoną kamerę wideo, która to wszystko rejestrowała. W końcu uznaliśmy, że posiadamy materiał, z którym możemy wyjść do ludzi, skonfrontować go z publicznością. Plany były niezwykłe. Oprócz naszych „statycznych” kompozycji, Doris wykonała szereg kompozycji pokazujących nasze kreski/linie/plamy/litery na kompaktowych płytach (ich zbliżenia, oddalenia, ruch, wzajemne oddziaływanie), byliśmy więc także gotowi do ewentualnych multimedialnych pokazów, w dowolnej przestrzeni wystawienniczej. Nasza kolaboracja artystyczna wzbudziła w Kopenhadze powszechne zainteresowanie. Jednak (podobnie jak w przypadku polskim) zabrakło konkretnej pomocy ze strony instytucji (znów temat rzeka), nie doszło więc do realizacji scenicznych etc., sami nie byliśmy w stanie wszystkiego przeskoczyć. Nie zamierzaliśmy się w tej sytuacji poddawać i w końcu uśmiechnęło się do nas nieco szczęścia. W 2007 roku pokazaliśmy gościnnie projekt (większe formaty i szkice) w bardzo prestiżowym „Den Frie” w Kopenhadze jako część wystawy (zbiorowej) grupy artystycznej Decembristerne. Było to duże wydarzenie o niezwykle dla nas istotnym znaczeniu. Pokazało, że udało nam się zawarte w Nowej kolonii myśli i słowa rozszerzyć i skomentować, „przetransformować” w inne media, stworzyć scenerię/świat kompletnie niezależny, mogący istnieć bez konieczności tłumaczenia odbiorcom, jaka była baza, punkt wyjścia/oparcia dla tej wspólnej akcji Bloom/Wróblewski. Ewentualną analizę krytyczną pozostawiam astrofizykom, psychologom, antropologom itd. Z ludźmi od historii sztuki (czy filologii) nie jest mi łatwo, więc z nimi często (choć to nie reguła) rodzaj delikatnego „zakłopotania”… Jakie były natomiast reakcje zwiedzających wystawę w Danii? Niekiedy dość intrygujące (przy wielu dość łatwych do przewidzenia głosach-opiniach).

Nasza psycho-trasa kojarzyła się ludziom zarówno ze sztuką paleolityczną z Lascaux, jej przedziwną XXI-wieczną kontynuacją, jak i z bliżej nieokreślonymi wykresami/notatkami matematyków (fizyków), jakimś hermetycznym, pełnym tajemnic piktogramem. Pojawiło się także (co dość zrozumiałe) nazwisko Basquiata, że to pewna odmiana/mutacja nowego ekspresjonizmu itd. Podręcznikiem do anatomii Henry’ego Graya się nie posługiwaliśmy, ale taka ścieżka, trop interpretacyjny w pewnym stopniu wydają się słuszne. Ciekawe więc, jak odbierze wystawę polska publiczność, czy się z naszą wersją badań nad mózgiem, choć częściowo, zaprzyjaźni… Jeśli wszystko dobrze się ułoży, byłaby ona aktualna w Muzeum Literatury w Warszawie, jesienią 2019 roku.