22/07/18

Fioletowe borowiki

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Cztery ponoć najbardziej psychopatyczne znaki zodiaku. Okazuje się, że Bliźnięta, czyli moja osoba, również na tej mało szlachetnej liście. Ludzie spod tego znaku, „jeśli będą chciały osiągnąć jakąś korzyść, chętnie posuną się do szantażu, wykorzystując jakieś poufne informacje czy zdjęcia zrobione z ukrycia”. Zabawne zwłaszcza te zdjęcia z ukrycia 🙂 Natomiast zastanowiło mnie, że również Ryby! Akurat na Rybach doskonale się znam. Miałem z nimi niejedną „drogę krzyżową”. Tutaj się w 100% zgadzam: „Ryby są chyba najbardziej niebezpiecznym typem, bo w życiu nie posądziłoby się ich o skłonności psychopatyczne. To takie delikatne, czułe i empatyczne osoby!”. Więc nastrojowe lato w mieście København. Na zewnątrz hymny Wikingów i grillowanie. „Słońce tak mocno praży mnie…” Filmowe, wypaczone horrory 🙂 „Koło krzywe, łap turystkę za grzywę”. Dama serca (oblubienica)? Ciężko przyatakować z takim hasłem, w czasach schyłku/degrengolady, w scenerii całego tego zamieszania z okrutnym wybijaniem człekokształtnych w resztkach dżungli na Filipinach/Borneo, lepiej byłoby może napisać „moja dmuchana lalka” albo oddałbym z miejsca nerkę za Rebel lub Jasmine (klasykierki, jak nie masz pod ręką minimum 50 tys. $ w gotówce, to nie da rady w te totalne światy, nawet na jedną szybką sesję, w kalifornijskim realu-raju się wkomponować). Wirtualne więc tylko sceny-roszady (mimo że zaraz zaprotestuje jakaś pani/pan spełnieni pod względem psychofizycznym w naturze/borowikowym campingu, z używaną mazdą/toyotą + posiadający orientację w igraszkach Polikratesa z Samos, nie mówiąc już o performerach z czasu postmodernizmu – niezłe rozwinięcie, prawda?). Moskwa przeczyszczona z bezpańskich psów, ponieważ trzeba nam chleba & igrzysk. Niepokojące myśli o zachodzie słońca (słońca nie ma, to tylko oszukana lampa high-tech, zawieszona nad naszym przygłupim akwarium). Więc się przymilamy & podszczypujemy. Stołujemy w australijskich restauracjach, gdyż mięso krokodyla to przecież nie kotlet schabowy. Czytamy (żeby nie wypaść z kursu) wywiady w „Paris Review” i siedzi nam z nudów w główkach jakaś globalna rewolucja/rewolta. Nigdy nie dochodzimy do transkontynentalnych porozumień. Ty kochasz ptaki, a ja tarantule… Marsowe czoło, czego się nie zrobi dla ochrony przed natarczywymi ekstremistami (mimo że sami takimi w rzeczywistości jesteśmy, spuściliśmy w szambo całą ordę zaróżowionych z wrażenia  kandydatów, wyznawców, filatelistów etc.). Nie ma wątpliwości, dyktatura się umocniła i będzie nadal robić nas w chuja, czyli… wypada zacząć od siebie, ale to przecież, jak dobrze wiemy, niewykonalne. Proszę mi nie zaglądać pod poduszkę itd. I nie krytykować Krawczyka, to taki sam, ciężko zasuwający artysta estradowy jak każdy inny, zbuntowany „jah” (lub disco polo). „Nie ma żadnej serio miłości, grane są tylko pozory, rodzaj taniego zauroczenia” – wyjaśniła mi kiedyś dama serca, piękna, dwumetrowa blondynka z dyskretnym makijażem/tatuażem i na srebrnych obcasach z importu. Najpierw dzielnie zasuwała w branży kolorowych komiksów o smokach i światach duchów (co mnie doprowadziło do tzw. upadku moralnego), a potem, gdy nie pomagała już terapia botulinowa typu A, zajęła się działalnością polityczną & charytatywną, w czym oczywiście dzielnie jej kibicowałem. Nie potrafiłem do końca określić, o jaką linię/poglądy mogłoby ewentualnie chodzić, ale czego się nie robi dla damy serca… Obcięta głowa nadal tam jakoś na asfalcie mruga/mryga i nie przestaje się z rozmarzenia ślinić. „Modlitwy są ważne, bez nich nie byłoby krucjat”. Zanik osobowości, redukcja logicznego myślenia, „stajesz się pionkiem w grze”, tak właśnie może zadziałać „zauroczenie”, ponieważ nie ma żadnej serio miłości etc. Ponadto dmuchane lalki mogą też przesterować życie, nie ma więc wyjścia. Rewolucja/rewolta. Za sprawę taką czy sraką. Kompletnie bez znaczenia. Wszystkim rządzi i tak zauroczenie. Dyktatura się umocniła i będzie nadal robić nas w chuja… I w takiej budującej, optymistycznej atmosferze („różnorodny ideowo & niejednolity organizacyjnie”), poleciałem na promocję czeskiego wyboru wierszy do Pragi. Było mi trochę dziwnie. Dama serca na barykadach, a ja „poetry translated into the Czech”. Skomplikowane układy karmiczne… Wyrzuty sumienia obciętej głowy. Głowa przyrzekła sobie jednak „przestrzenną uczciwość”, koncentrację i nierozglądanie się za podróbkami Rebel & co. Postawę mniej konwencjonalną (jak na czasy schyłku/degrengolady). Zbroję joannitów-szpitalników: „Out of these girls passing by/ The tales they tell of men/ I’m not waiting on a lady/ I’m just waiting on a friend”.

Czeski wybór nosi tytuł Hansenovic vana (Weles, Brno 2018), czyli po polsku Wanna Hansenów. Książka pod takim samym (tzn. polskim) tytułem ukazała się w 2013 roku nakładem WBPiCAK w Poznaniu. Dla kogoś być może więc „zmyłka”, ale w przypadku tej czeskiej akcji chodzi o kompozycję wierszy zarówno z czasów dość już odległych (Ciamkowatości życia itd.), jak i najnowszych utworów, choćby z Choroby Morgellonów (2018). Jest to zupełnie inna całość. Retrospektywna podróż… Autorem przekładów, duchem całego przedsięwzięcia jest Bogdan Trojak. Piękna postać, mój przyjaciel od (z górą) 20 lat. I także tzw. zbieg okoliczności („nie wierzymy w zbiegi okoliczności”, powiedziałby zapewne jakiś bojowo nastawiony do świata, emerytowany działacz z Lucchese), prawie w tym samym czasie, co Choroba Morgellonów, ukazała się w Polsce jego książka, wybór poetycki Stryj Kaich się żeni (WBPiCAK – Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy, 2018) w rewelacyjnym tłumaczeniu Michała Tabaczyńskiego. Bogdan to jeden z najistotniejszych poetów globu, nie mam tu żadnych wątpliwości i wspaniale się stało, że jest teraz po polsku! Proszę koniecznie do jego książki dotrzeć. Zobaczyć, co tam się dzieje. Jakie to peregrynacje. Tutaj, przy okazji, „ponieważ przez sekundę jestem w telewizji” – Rafał (Wawrzyńczyk), spójrz koniecznie na wiersze Bogdana Trojaka, również dlatego, że wspomniałeś kiedyś w „Małym Formacie” o moich „deklaracjach” dotyczących Lorki… Utwory Bogdana doskonale sprawdzają się także w wersjach anglojęzycznych. Ostatnio mieliśmy przykład w amerykańskim piśmie sieciowym „Past Simple” (tłum. Lucie Mikolajkova). Tam zresztą bardzo interesujący poligon, oprócz takich potężnych nazwisk jak np. Sharon Mesmer czy Tim Atkins, bardzo dobre polskie „zapodanie”, udane przekłady, m.in. Natalia Malek, Basia Klicka, Renata Senktas, Małgosia Lebda… W Pradze byłem jakieś 15 lat (?) temu. Delikatny black-out, zastanawiałem się jak teraz wygląda, kogo spotkam, czy uda mi się usnąć w hotelowym pokoju etc. Trzy miesiące i pięć odpowiednio różniących się krajów. Nie jestem typem podróżnika, niby wszędzie tzw. globalizacja, ale mimo wszystko potrafi to skutecznie człowiekowi namieszać. Z poprzednich odwiedzin w tym mieście zapamiętałem dobrze „nieoficjalny” wieczór piwny z czeskimi pisarzami. Jednym z nich, z którym się szybko dogadałem, był Petr Stancik. Już wtedy bardzo znana tam postać. I kilka miesięcy temu, jeszcze przed wyjazdem w związku z „Las Meninas”, Bogdan podesłał mi do Kopenhagi jego Młyn do mumii (tłum. na polski Mirosław Śmigielski, Wyd. Stara Szkoła). Książka otrzymała najważniejszą czeską nagrodę literacką „Magnesia Litera” w kategorii prozy, na okładce reklamowana jest jako „mistyczny porno-gastro thriller z XIX-wiecznej Pragi”. Zaintrygowany zabrałem ją ze sobą do Madrytu. Mieszkałem na początku w Getafe (kolejką podmiejską jakieś 20 minut do centrum/serca hiszpańskiej stolicy) i miałem do dyspozycji m.in. wspaniałą altanę, gdzie mogłem się maksa skoncentrować. Oprócz „Mumii” Stancika w podróży towarzyszyli mi Kord Natalii Malek, Tyle nieznanych ryb Anny Matysiak, Sny uckermärkerów Małgosi Lebdy (zbiory te już wcześniej dokładnie znałem, chciałem je jednak ponownie, w innych dekoracjach zewnętrznych, przeanalizować) oraz prozatorska książka Łukasza Szopy Fioletowy plecak i trzy herbaty. Literacka „kompozycja” idealnie się sprawdziła. Optymalna faza na te akurat (bardzo odmienne, ale w wielu momentach korespondujące, „przecinające się”) rejestry. Natomiast Stancik i jego Młyn do mumii zrobił mi tak dokładną, psychodeliczną introdukcję Pragi, że wsiadając w Danii do samolotu „Czech Airlines”, miałem wrażenie, że już stamtąd wracam, że teraz pora przejść się z jakimś prostolinijnym miłośnikiem kwiatów/liści/porostów do lasu Hareskov (& zero grzybów psylocybinowych), gdzieś z dala od świata burdeli, tajemniczych świątyń i magicznych lokali gastronomicznych. Stancik jest niepodważalnym mistrzem prozy, ultrasugestywnym, w sensownych, przemyślanych proporcjach brutalnym i potrafiącym (co charakterystyczne dla tamtejszych writerów) operować czarnym humorem. Genialnie zabawia się z czytelnikiem. Figures współczesnej literatury, to oczywiste. Szybki przerzut, kumulusy/teleportacja i zawitałem w mieście nad rzeką Wełtawą.

„Kraków piękny trochę śmierdzi a poza tym po staremu/ W Piwnicy pod Baranami banda zgredów i szpanerów/ Wolno się sączy czarna kawa w Rio/ Wódka droższa co poza tym chyba nic się nie zmieniło” – ta przedpotopowa wizjonerka Maleńczuka idealnie się sprawdza nie tylko w Krakowie, ale też w Warszawach, Pragach, Siedlcach, Londynach itd. Wystarczy jednak dokonać małego manewru, pożeglować trasami Grzesiuków, Hrabali, wyruszyć w zakamarki Bronxu i nagle jesteśmy na Saturnach. I nie musimy być sztucznymi scholastykami. Trzy sekundy i komunikujemy się z charakternymi ludźmi honoru, którzy wiedzą coś naprawdę istotnego o poezji/muzyce/handlu kalafiorami. Dobrze mieć obok siebie kogoś zawodowego, osobę, która nas poprowadzi, a nie „wyprowadzi”. W moim przypadku był taką osobą Bogdan Trojak. To są również klimaty mocno sentymentalne. Nie potrafiłem pożegnać się ze Stancikiem. Czeluść mnie wtedy na całość porwała. Cena spotkań z ludźmi o nieprzeciętnych świadomościach. Trochę tam nawijaliśmy o predestynacji, nie wiem, czy kiedykolwiek odwiedzę znów Pragę. Chodziłoby mi na przykład o kilka rozmów, m.in. z pewnym gościem z lokalu „Sanatorium” (piwo „Kozel”, 30 czeskich koron za kufel).

W zbiegi okoliczności, jak napisałem przed chwilą, raczej nie wierzymy (czyli bardzo możliwe, że jest jednak inaczej), a tu incydent/przygoda ze zbiorem Anny Matysiak Tyle nieznanych ryb (Convivo, Warszawa 2018). Zawsze interesowała mnie historia zatonięcia statku MS Gustloff. Wiadomo, moja rodzinka od strony ojca z Wolnego Miasta Gdańska, niejednokrotnie się tam wspominało o pijanym rajdzie komandora podporucznika (dowódcy radzieckiego okrętu radzieckiego S-13, który „w stanie wskazującym na spożywanie”, storpedował Gustloffa) Aleksandra Marineski. Marinesko za swój „wyczyn” nie otrzymał tytułu „Bohatera Związku Radzieckiego”, został natomiast zdegradowany za „systematyczne pijaństwo i rozwiązłość obyczajową” i dość szybko przeniesiony do rezerwy. Tragedia (tysiące cywili) MS Gustloffa była przez długie lata tematem tabu. Oficjalnie nie chciano się na ten temat wypowiadać. Rozprowadzano za to plotki, że na jego pokładzie mogła się znajdować „Bursztynowa Komnata” itd. Byłem właśnie na fali (kolejnego) filmu dokumentalnego na ten temat, wyobrażałem sobie skowyt ginących w wodzie ludzi, całą okrutną klaustrofobię „wydarzenia”… A w kilka dni potem otrzymałem od Matysiak zbiór poetycki Tyle nieznanych ryb. Książka w jakiś przedziwny sposób otworzyła mi się najpierw na stronie 10, na wierszu zatytułowanym… „MS Gustloff”. Więc takie właśnie czary-mary. Nie są to oczywiście utwory „historyczne”, kolejna, niekontrolowana/zjechana apoteoza „małych krain”. Mimo wszystkich tych wyraźnych akcentów „tożsamościowych”,  raczej opowieść czysto buddyjska, uniwersalna/konceptualna, o znaczeniu każdego (minimalnego nawet) „ruchu, zakłócenia atomistycznego”, o konsekwencjach odległych/mniej odległych zdarzeń dla naszego obecnego (przyszłego?) życia/oddychania. Shikantaza… Trening & ucieczka z blokujących nas półkul. Nieludzki proces. Echo i cienie, które nie pozwalają na normalne funkcjonowanie, a jednak przywołujemy je ciągle do siebie, bo tylko obcując z nimi, możemy próbować się spełnić, zrozumieć (wyczuć), po co, dlaczego, skąd i dokąd, w jakim właściwie celu tutaj się na chwilę rozgościliśmy. Przeskoczyć je lub okrutnie (na zasadzie tigera w klatce) oswoić, zadanie graniczne i nie zawsze wykonalne. Praca nad tym staje się (jednak) podstawowym sensem istnienia. A klasztorna siła, wytrwałość, ucieczka z borowikowego campingu, negacja używanej mazdy/toyoty? Wyjście poza atomy jest najczęściej tylko (aż) zrozumieniem ich fatalnej, zanadto logicznej (?) lodowatości… Czy można to wszystko zarejestrować w poezji? Operując graficznymi znakami? W przywołanym tu wierszu „MS Gustloff” sygnały są bardzo mocne, doskonale wypoziomowane, oto ostatnie linijki: „w ucieczce nad zalew wiślany umarł pradziadek/ bo skończyły się leki/ gdybym poszła znowu może bym/ znalazła grób mówi babcia Lisa/ było widać jak/ MS Gustloff z daleka/ kłaniał się różowemu słońcu/ do pełna”. Jedna z najbardziej udanych książek poetyckich, jakie ostatnio czytałem. Na okładce i w środku są fotografie wykonane przez autorkę tekstów. Bardzo dobrze to wszystko ze sobą klanguje. Miałem od razu (pozytywne) skojarzenie z moim ulubionym okresem technik mieszanych Tapiesa, z jego monochromami czy „betonowymi” obiektami. Można to „zarejestrować”, zarówno jako rodzaj mikrokosmosu, „bakteryjnie”, ale również odwrotnie, na zasadzie teleskopu skierowanego w gwiazdy. Tak, „kolaps obłoku molekularnego”… Na jedno w sumie wychodzi. Widziałem w sieci inne zdjęcia Anny Matysiak i nawet jak idą w światy intensywniejszych kolorów, dają podobny, dla mnie akurat zdecydowanie medytacyjny, rozszerzający „pole widzenia” rezultat. Jest taki charyzmatyczny kawałek Breakoutów „Co stało się kwiatom”, pomyślałem o nim jak ostatnio po raz kolejny kończyłem lekturę Tylu nieznanych ryb.