06/05/14

Głosy

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Ten pomysł przyszedł mi do głowy półtora roku temu, przy okazji ówczesnej edycji krakowskiego Festiwalu Conrada – a przyszedł, bo na tej imprezie rzadko kiedy można znaleźć wolne miejsce, skutkiem czegoś coś tam może i widać, ale nie za bardzo. Pozostaje zatem słuchanie – często siedząc gdzieś na podłodze, w tłumie, podczas gdy na zewnątrz późnopaździernikowe chłody, wichry i deszcze, i mgły, i coraz niecierpliwsze zmierzchania…

Zaczęło się tak jakby od spotkania, które z Dorotą Masłowską przeprowadzał Przemysław Czapliński – ale po prawdzie to chyba wcześniej, kiedy w „Tygodniku Powszechnym” ukazał się wywiad, jaki z pisarką przeprowadziła Katarzyna Kubisiowska. A tak żeby już być całkiem precyzyjnym – poszło o znakomite zdjęcie Grażyny Makary, które wywiadowi towarzyszyło. Portret w dużym zbliżeniu, z bardzo skróconą głębią ostrości (czy jak to się tam w fotograficznym żargonie nazywa); ostre kolory balansujące na krawędzi prześwietlenia, coraz bardziej rozmywające się na dalszych planach – i oczy Masłowskiej, niebieskie, zimne, prawie lalczano szklane i jednocześnie przenikliwe, złośliwe, ironiczne… a przecież i tak bardziej niepokoją mnie palce (wskazujący i kciuk) lewej dłoni, którymi fotografowana pociera sobie podbródek – pociera mocno, zabawnie odciągając dolną wargę; zabawnie, choć jednocześnie niepokojąco, nienaturalnie, niepotrzebnie. Ręka jest zresztą nieładna, paznokcie pociągnięte kiczowato mocnym, czerwonym lakierem; ten z kciuka wydaje mi się, że jest lekko złuszczony, obgryziony.

Cały efekt tego zdjęcia, cała jego dziwna siła to zatem sprawa tego, że jak – nie przymierzając – na Leonardowym portrecie Giocondy: kiedy patrzę w oczy, coś mi umyka z tą ręką; a gdy z kolei zerkam na dłoń, oczy wiercą mi w sposób wcale drażniący w punkcie gdzieś między brwiami. Albo też – by posłużyć się znaną terminologią Rolanda Barthesa z jego Światła obrazu – fotografia Makary to schizoidalne punctum, dwa miejsca, w których powinienem być z całą swoją uwagą na raz, co jest niemożliwe. Coś, co w retoryce – jak wiadomo (albo i nie) – nazywa się syllepsą.

No więc poszedłem na to spotkanie z pisarką, żeby rozbroić niepokój sączący się do mnie z tamtego zdjęcia, żeby skonfrontować Masłowską sfotografowaną z żywą (której – dodam dla wyjaśnienia – jeszcze żywej nie widziałem). I wyszłoby fatalnie, bo oczywiście nic nie było do oglądania, tłum wylewał się z beznadziejnie przepełnionej sali i ciekł zupowato w korytarze pierwszego piętra krakowskiego Pałacu pod Baranami – wyszłoby, bo właśnie dzięki temu tamto spotkanie stało się dla mnie wyłącznie fascynującym pojedynkiem dwóch głosów: erudycyjnego, dżentelmeńskiego, wykładowego profesora Czaplińskiego i piskliwej, niewyraźnej, skrzeczącej autorki Pawia królowej. I kiedy tylko prowadzący stara się jakoś omotać rozmówczynię teoriami, taksonomiami, kontekstami – ona wywija się, wykręca niegramatycznie, czmycha chichotliwie, znika wadliwie. I nie ma w tym nic złośliwego, aroganckiego, jakiejś przemyślanej strategii wykpienia: to po prostu teoria czytania wchodząca w ożywczy, nieunikniony konflikt z praktyką pisania, także na poziomie brzmień dwóch głosów. Nie mogąc nic zobaczyć, nierozpraszany przez twarze profesora i pisarki, usłyszałem niepomiernie więcej.

I nie mogłem się już później od tego uwolnić, do końca tamtej edycji Festiwalu Conrada pozostała we mnie przemożna chęć ponowienia tego eksperymentu, starałem się widzieć jak najmniej, jak najwięcej słuchać, słuchać, słuchać… Martina Pollacka, którego znakomita, choć oczywiście obciążona niemieckim polszczyzna budzi we mnie tak wielką czułość: w tej strasznej opowieści o ojcu-hitlerowskim zbrodniarzu słyszę siłę, słyszę moc zdolną przełamać to nieludzkie milczenie, o którym ongiś w swej słynnej mowie bremeńskiej opowiadał Paul Celan. Albo wtedy – nie pamiętam już, czy był to Alain Mabanckou, czy David R. Kaplan – gdy konfrontuję melodię głosów z jedynym, co da się zobaczyć, czyli z migającymi elektronicznymi liniami na konsoli dźwiękowców.

Z pomysłu nic nie wyszło: pierwsze szkice, całkiem obszerne, zniknęły w otchłani, jaką stała się pamięć dysku twardego mojego komputera, któremu przyszło zmierzyć się z irytacją właściciela, wyrażoną ciosem w obudowę – jak się okazało, aż nadto silnym i precyzyjnie przymierzonym… No, ale przypomniało mi się to wszystko na okoliczność niedawno zakończonego, dziewiętnastego Europejskiego Portu Literackiego Wrocław. Tutaj co prawda warunki były nieporównywalnie bardziej przyjazne, kto chciał widzieć, zobaczył wszystko – ale ja od czasu do czasu znów starałem się nie widzieć. Albo też – słuchając, słuchając, słuchając – skupić się na jakimś jednym czymś. I znów rezonują we mnie wszystkie te echa głosów, wirują towarzyszące im powidoki twarzy, gestów, świateł. Dużo tego, chciałoby się napisać o wszystkim, a trzeba zacząć wyławiać to, co najważniejsze, czego pogłosy najdonośniejsze… I nie będzie to hipnotyzująca, zaśpiewna fraza Natalki Śniadanko (zastanawiam się, czy cień na jej szyję pada bardziej od długiego kolczyka, czy od tego efektownego, wypuszczonego pasma włosów). Nie będzie to też zachwycająca skądinąd lekkość, z jaką Małgorzata Kolankowska przechodzi na jednym oddechu z hiszpańskiego na polski i z powrotem. Nie rozpiszę się też o ekstatycznym skandowaniu Karola Maliszewskiego, o jego rytuale kiwania się w rytm własnych słów i o tym, jak cudownym zgrzytem przebiegł przez ten rytm ironiczny dysonans głosu Justyny Bargielskiej. I nawet o Filipie Zawadzie, o jego najczystszej i najpiękniejszej, najprościej skomplikowanej przejrzystości też tylko pół zdania – czyli właśnie tyle, ile przed pauzą już napisałem.

Bo dla mnie tegoroczny Port, jego głosy, wybrzmiały nade wszystko tym, co cielesne – a tego najwięcej dane mi było usłyszeć w czytaniu Joanny Mueller i Krzysztofa Jaworskiego.

Z reporterskiego obowiązku przypomnę, że oboje prezentowali w czasie festiwalu książki różnorako (ale zawsze bardzo) trudne. Mueller i jej Powlekać rosnące to trop w polskiej eseistyce bez precedensu: w tej gęstej, opalizującej, wikłającej się w świadomą retoryczną nadozdobność książce przemawia kobiece ciało w stanie najpełniejszym, radykalnie niedostępnym męskiemu doświadczeniu – czyli w ciąży. Bardzo bym chciał móc jeszcze tu o tych – jak je zowie podtytuł – apokryfach prenetalnych napisać; i napiszę, napiszę, bo czas się zbliża… No dobra, ale jest też Jaworski: powiedzieć, że jego Do szpiku kości stawia czytelnikowi wielkie wymagania, wymagania nie do zniesienia, to nic nie powiedzieć. Straszna, potworna, przytłaczająca (tym bardziej, że stylistycznie i kompozycyjnie tak zwodniczo, gorzko lekka, porywająca swą ułudną językową fajerwerkowatością) proza o przechodzeniu przez nowotworowy koszmar: opowieść ciała, które własną śmierć przestaje już tylko rozumieć, a zaczyna jej doświadczać (to przeciwstawienie to znów Barthes, tym razem z jednego z esejów; zresztą, po pierwszym urzeczeniu tym spostrzeżeniem Wielkiego Teoretyka nigdy nie udało mi się już odszukać stosownego fragmentu, więc może bytuje on tylko w sferze mych czytelniczych pragnień). Książka, którą trudno wytrzymać.

Dla mnie oba te spotkania w pewnym sensie zamykały Port klamrą stężonej cielesności – a przecież ciało w tematach tegorocznego festiwalu Biura grało rolę jeśli nie naczelną, to na pewno jedną z najpierwszych. Rozmowa i czytanie Joanny to połowa programu piątkowego, wieczór z książką Jaworskiego to dokładnie doba później, blisko zamknięcia wieńczącej Port soboty. I bardzo dobrze się stało, że te dwa tak nieznośnie mocne głosy wybrzmiały właśnie wtedy. Ciało w ekstazie rodzenia i w przepracowywaniu obumierania – absolutny plus i równie absolutny minus wszystkiego najważniejszego, co było do powiedzenia w tamte dwa dni.

Joanna jeszcze przed chwilą, w czasie rozmowy z Maliszewskim, czuła się chyba niezbyt pewnie: w ostrym snopie światła z jupiterów, na przepaścistej pustyni frymuśnej kanapy wierci się, odpowiada zdawkowo, w nieco żartobliwą konwencję konwersacji, ustawiownej w taki właśnie (auto)ironiczny sposób przez Bargielską, wchodzi uprzejmie i łatwo, ale widzi się, że bez przekonania. A później jej głos tężeje, pęcznieje w dźwięczności, nabiera mocy – choć jest to ta sama moc, o której Paweł z Tarsu pisał Koryntianom: ta, która doskonali się w swojej słabości. Zostawiona sama sobie, pozbawiona asekuracji pytań, Mueller raz jeszcze musi się zmierzyć z ekstremalnym (tak cieleśnie, jak i dyskursywnie) doświadczeniem ciąży, wdzierającej się w kobiecą jednostkowość nie tylko tornadem hormonalnym, ale też Blitzkriegiem kulturowych i społecznych oczekiwań, uroszczeń, mitów, zobowiązań… Taką siłę może mieć tylko głos tej, która nad wszystkim tam położyła pieczęć przeżycia, której zamaszysta kontrasygnata widnieje pod opisem wielorako rozumianego stanu ciążenia. I nawet jeśli ten głos drży, zawiesza się, więźnie w gardle, to wiadomo, że będzie dążył do ostatniego słowa z niezłomnością, której nic już odebrać nie zdoła.

Jaworski – inaczej niż wszyscy chyba czytający w czasie Portu – staje przed mikrofonem, rezygnuje z niebezpiecznego komfortu kanapy. Wybiera miejsce tuż przy krawędzi sceny – jednakowo odległy od publiczności, jak i od czekającej na niego perspektywy rozmowy o tym, o czym rozmawiać pewnie i tak się nie da. To nie jest czytanie aktorsko wygładzone, obliczone na oczywisty efekt – wybrane przez autora fragmenty Do szpiku kości mylą się, zdania rwą, do słów i fraz trzeba czasem wrócić, by nie rozproszyły się akapit i składnia. Ale przecież każdy dźwięk, który dobiega do mnie od tak bardzo osamotnionego Krzysztofa Jaworskiego, zredukowanego do ostro odkreślonego punktowcem półprofilu, to jest przytępiony gwóźdź wbijany w mózg, sznyt zardzewiałej żyletki na wewnętrznej stronie czaszki, kropla kwasu wsączana w ucho. Śmieję się z tych groteskowych prób oswojeń choroby przez gruby żart? Pewnie, że się śmieje – ze wstydem, ale muszę, bo inaczej bym zwariował. A już kiedy następuje odczytanie fragmentu ze strony sto trzydziestej książki, to siłą powstrzymuję się, by nie wyjść we wczesną wrocławską noc i nie zacząć wrzeszczeć, nieskoordynowanym skowytem nie wycharkiwać z siebie tego wszystkiego. Przesadzam? Może i tak – gówno to kogokolwiek powinno obchodzić… Ale z tego wszystkiego rodzi się we mnie wreszcie jakaś głupia, bezbrzeżna czułość. Dziękować Jaworskiemu? Współczuć mu? Byłoby to żenująco niestosowne. Zostaję z czułością. Inną niż ta, z którą mierzyłem się w przypadku wzmiankowanego wcześniej słuchania Pollacka, ale też czyniąca mnie ludzkim.

Cholernie nie podoba mi się to, co napisałem o spotkaniu z głosami Joanny Mueller i Krzysztofa Jaworskiego – zadęte to, kiczowate, sentymentalne, frenetyczne, pretensjonalne. W złym guście po prostu. Ale nie jestem w stanie wykreślić z tego ani jednego słowa, choć te, co pozostają, nijak się mają do niczego. Wiedziałem, że tak to się skończy. Trudno.