13/08/18

Krawczyk światowej sławy

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

Pewnie bez większych kłopotów dałoby się obronić tezę, w myśl której twórcą najradykalniej niekonwencjonalnych biografii filmowych był Ken Russell. Wystarczy przywołać olśniewającego Mahlera z 1974 roku czy późniejszą Lisztomanię. W tym drugim obrazie węgierski kompozytor przedstawiony został jak gwiazda rocka, zagrał go zresztą Roger Daltrey z The Who, a w epizodzie z papieżem w roli głowy kościoła wystąpił Ringo Starr. Obawiam się jednak, że Russellowska palma pierwszeństwa szybko zostanie zacieniona przez inną, nową roślinę z ekranu. Chodzi o film, który twórczo nawiązuje do osiągnięć brytyjskiego reżysera, korzysta również – i też, rzecz jasna, w sposób galopująco twórczy – z podgatunku kina biograficznego nazwanego mokumentem. Są to dzieła udające dokumentalne rekonstrukcje, traktujące przecież o postaciach czy sprawach wymyślonych. Tu warto przypomnieć Bierz forsę i w nogi (1969) oraz Zeliga (1983) Woody’ego Allena, a także Incydent w Loch Ness (2004) Zaka Penna z udziałem Wernera Herzoga, gdzie pod koniec oglądamy przepływające cielsko należące najprawdopodobniej do słynnej Nessie ze szkockiego jeziora.

Ian Bonhote i Peter Ettedgui śmiało i z rozmachem przebili właśnie tę wcale złożoną filmową tradycję, kręcąc McQueena, film o fikcyjnej postaci, stanowiący doskonałą i odważną parodię biograficznego dokumentu. Co prawda nie znam się na historii mody, w świecie której rozgrywa się akcja tego dzieła, trudno jednak przypuścić, żeby w normalnym świecie jakiś krawiec, a później projektant odzieży mógł wywołać tyle zamieszania i skupić tyle uwagi – nawet w obiegu za przeproszeniem medialnym, adresowanym do odbiorców wyjątkowo już mało wymagających. W swojej mistyfikacji Bonhote i Ettedgui są konsekwentni aż do ostatnich klatek z napisami: nie sposób się dowiedzieć, kto tak brawurowo zagrał tytułowego Lee Alexandra McQueena. Najprawdopodobniej jakiś naturszczyk, ktoś wywodzący się przy tym z nizin społecznych; tyle przynajmniej można sądzić na podstawie wyglądu, sposobu mówienia i manier. Reżyserska para wykorzystała zresztą sporo autentycznych nagrań amatorskich z prymitywnymi wygłupami i odzywkami, nakręconych przez młodzieńców, którzy właśnie kupili sobie nowy telefon i wyrwali się na balangę. Niektóre z postaci wypowiadające się istnieją być może również w życiu realnym (jak w innych mokumentach), większość jednak została zagrana przez (znowu) anonimowych aktorów. Owszem, wiadomo, że dzisiejsze skupienie na ego jest odwrotnie proporcjonalne do pojedynczych wartości tychże eg (bo przecież nie egów), nie raz i nie dziesięć bowiem w prawdziwych dokumentach ludzie, którzy znali aktora, pisarza, muzyka, polityka, sportowca, o którym akurat film opowiada – popisują się niemiłosiernie, eksponując siebie tak, że ekran zaczyna pękać lub się rozdzierać, jeśli oglądamy to w kinie. Tak, niestety, często się dzieje, trudno przecież przypuszczać – nawet z mizantropijną wiarą w ludzi – że mogłyby istnieć osoby aż tak pretensjonalne i tak ograniczone. Widzimy na ekranie na przykład starszą panią, która z wyżyn pozycji i doświadczenia opowiada o prowadzonej przez siebie w jednym z londyńskich colledge’ów katedrze mody. Katedra mody – dobre, dowcip Bonhote’a i Ettedguiego bywa naprawdę ostry. Ta pani więc wspomina, jak to McQueen chciał u niej studiować, ale ona nie mogła ufundować mu stypendium, na szczęście znalazła się ciotka z oszczędnościami. Podziwiam aktorkę występującą w roli pani od colledge’u: umieć tak panować nad mimiką, żeby emanowała głębinową pustką, to niewątpliwie duża sztuka.

Reżyserzy nie obawiają się przy tym ryzyka; otóż główny bohater jest gejem, występują więc również jego partnerzy. I niektóre z tych monologów odegrane zostały zaczepnie, z wykorzystaniem homofobicznych stereotypów. Kreacja zaś głównego bohatera jawi się jako oryginalne, par excellence twórcze połączenie dwóch znanych kulturowych motywów. Po pierwsze zatem mamy nawiązanie do amerykańskich historii od pucybuta do milionera, po drugie filmowy McQueen jest artystą przeklętym, który w relatywnie młodym wieku skończył śmiercią samobójczą. Tytułowy bohater mokumentu nadaje pokazom mody formę spektakli, których już tytuły są wyzywające: Kuba Rozpruwacz tropi swoje ofiary czy Szkocki gwałt. Scenografia innego miała natomiast nawiązywać do szpitala psychiatrycznego i 2001: Odysei kosmicznej jednocześnie.

Oczywiście, wiadomo powszechnie, że wiele awangardowych odkryć zostało strywializowanych w obiegu masowym, wystarczy wspomnieć malarstwo z późnego XIX i z XX wieku, którym inspirowało się wzornictwo przemysłowe. Tyle że twórcy McQueena (i na tym też polega potężna siła ich parodii) wymyślili kogoś z tego rodzaju pomysłami, kto został uznany za nowatorskiego artystę. Ba! – choć w tej szarży reżyserska para już przeholowała – jedna z postaci mówi w filmie, że ludzie zabijali się, żeby się dostać na pokazy McQueena.

Co ciekawe, mistyfikacyjny charakter tej fabuły (bo przecież, powtórzmy, nie dokumentu!) podtrzymywany jest również poza samym dziełem. Ettedgui twierdzi zatem w wywiadzie, że wymyślony przezeń i współreżysera bohater „mógłby być każdym – artystą, fotografem, rzeźbiarzem, a akurat został projektantem mody”. Zauważmy: mówione to jest tak, jakby McQueen nie był postacią fikcyjną. Do wielkiego udawania przyłączyli się również publicyści kulturalni. Paweł Mossakowski pisze na przykład: „Największym atutem filmu jest jego bohater, Alexander McQueen – postać niezwykła”. Trudno przy okazji nie zauważyć autotematycznego poziomu tego zdania, gdzie mamy ukrytą krytykę pod adresem jakże częstego stereotypu publicystyki filmowej, że niby wystarczy ciekawy bohater lub historia, i już mamy dobry film. I dalej Mossakowski drwi w żywe oczy czytelników dodatku „Co Jest Grane”: „Miał [McQueen oczywiście] ogromną inwencję, niesamowite, niekiedy makabryczne pomysły i wielką odwagę wyobraźni. Właściwie trudno go nazwać projektantem, raczej już performerem: jego pokazy przypominały awangardowe spektakle teatralne, ze starannie dopracowaną scenografią i muzyką”.

Dystrybucją McQueena w Polsce zajęła się firma Gutek Film, która też nie omieszkała przyłączyć się do mistyfikacji. W zwiastunie, w reklamie oraz w opisie filmu mocno wypunktowane zostały trzy określenia odnoszące się do fikcyjnej tytułowej postaci: „wizjoner”, „buntownik”, „geniusz”. I każde z nich brzmi jak szyderstwo.