24/09/18

Niezaufane połączenia (III). Biurowa lista kontaktów

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Dawno, dawno temu (cztery lata) w odległej galaktyce (czyli z jednym tylko dzieckiem w domu) wymyśliłem, że nie mając czasu na dłuższe pisanie o literaturze, będę sobie szkicował takie oto niezobowiązujące notatki, przyczynki, rozpoznania wstępne programowo skazane na wieczne nieukończenie – nazwałem to właśnie „niezaufanymi połączeniami” i machnąłem ich część pierwszą, a jakiś czas później również drugą.

Inny czas, inna galaktyka – pomysł wraca. Z odmiennych trochę przyczyn… no tak, synów jest teraz już dwóch, ale to nie sprawa braku czasu… to znaczy: też, ale nie dlatego. No, po prostu jakoś tak wyszło, że od pewnego czasu zaczynam dostawać od różnych poetów, pisarek i innych podmiotów sprawczych książki. Sytuacja zapewne normalna dla zawodowego krytyka literackiego, dla mnie – świeża. I jako świeżak mam potrzebę, żeby za te książki się rewanżować recenzenckim słowem – a nie zawsze się da. I nie mówię o sytuacji, gdy jakaś książka jest zwyczajnie słaba, wtedy po prostu nie biorę się za pisanie; może to nieprofesjonalne, może to psucie literatury, ale nie – i już. Chodzi mi jednak o momenty, kiedy wiem, że warto napisać, że jest na pisanie pomysł, ale wiem też (z przyczyn różnych, czasem niebezpiecznie zatrącających intuicjonistyczną metafizyką jakości zdecydowanie szemranej), że taki pomysł to za mało, że nie będzie z tego pełnego tekstu. No, więc będzie tu coś takiego, takie – powiedzmy – blurby zebrane.

Część z tych książek niechcianych a upragnionych to publikacje – co tu dużo gadać – Biura Literackiego. No co, kurde, nic mi się nie należy za te lata trwanie przy Biurze? Należy. Więc będą niezaufane połączenia z książkami Biurowymi. Taka właśnie – by pozostać wiernym komunikacyjnej metaforyce tytułu – Biurowa lista kontaktów.

***

Kiedy w „biBLiotece” zaczęły ukazywać się wiersze Bohdana Zadury z jego nowej książki Po szkodzie, pomyślałem sobie, że poeta chyba nie będzie miał mi nic nowego do powiedzenia: te kawałki dobrane zostały przez redakcję periodyku tak, by przypominały Zadurę najlepiej znanego: lapidarnego, błyskotliwego, aforystycznego, sarkastycznie komentującego nonsensy polskich realiów politycznych obecnej doby na sposób cokolwiek nowofalowy, poprzez podsłuchiwanie i demaskowanie oficjalnego bełkotu. I nie, żebym miał coś przeciwko takiej poezji – zwłaszcza że nie sposób było oprzeć się wrażeniu, iż tę swoją poetykę Zadura doprowadza właśnie do absolutnej doskonałości – ale po prostu nie moja bajka. Lektura całości książki sprawia, że odszczekuję: to z pewnością najlepszy tom poety co najmniej od czasu Ptasiej grypy. Znakomicie zakomponowany, podzielony na trzy wyraźnie odrębne części (w każdej radykalnie odmienny język prowadzi przez inne uniwersum tematyczne), dopowiedziany i domyślany, pozbawiony momentów przypadkowych i nużących.

Ale tak naprawdę na deski posłała mnie dopiero część trzecia, wypełniona w całości przez monstrualny poemat Skarbnica narodowa (ready made).

Po pierwsze, samo pojawiające się w podtytule pojęcie „rzeczy gotowej”. Należy je rozumieć podręcznikowo, tak jak jest ono opisane we wszelkich encyklopediach sztuki współczesnej (pod hasłem „Duchamp, Marcel”); tak jak Duchamp wystawiał w muzeach pisuar lub koło rowerowe, tak Zadura raczy czytelnika niemal dwudziestoma pięcioma tysiącami znaków przepisanych z maila reklamującego wyroby tytułowej Skarbnicy. I niby sprawa nie jest nowa – branie w cudzysłów kategorii autorstwa było od czasów twórcy Panny młodej rozebranej przez swoich zalotników wielokrotnie poddawane refleksji teoretycznej i aktualizowane w praktyce twórczej: w eseistyce Waltera Benjamina, w pop-arcie, w teorii symulakrów Jeana Baudrillarda… Ale przecież jest czymś zupełnie odmiennym, proszącym się o ponowne przemyślenie, dziś: w kulturze piśmiennej, którą można nazwać już nie tyle „kulturą pozoru/fenomenu” (w sensie platońskim), nie tyle nawet „kulturą kopii”, co wprost „kulturą legalnego plagiatu” (a może jeszcze radykalniej: „kulturą printscreena”). I nie chodzi nawet o to, co stanowi przedmiot najwyższego zatroskania nauczycieli na wszystkich etapach procesu edukacji, od podstawówki po studia doktoranckie: że uczeń/student nie widzi nic zdrożnego w kopiujwklejaniu do swojej pracy nieopisanych przypisem fragmentów cudzej własności intelektualnej, ale też choćby o bezrefleksyjne powielanie (często fejkowych) newsów przez kolejne media informacyjne, o na pozór tylko niewinne szerowanie i linkowanie niepoddanych żadnej weryfikacji treści na portalach społecznościowych… Przy okazji takiego czytania poematu Zadury – jako mistyfikacji – warto też pamiętać, że jest to ściema drugiego stopnia: przecież sama Skarbnica Narodowa (bardzo profesjonalnie udająca emitenta monet) to prywatna firma oferująca niewiele warty numizmatyczny szmelc, pieniądzopodobne symulakra.

Po drugie, w kontekście tego, że wcale pokaźna liczba najbardziej wpływowych dziś krytyczek i krytyków literackich (Marta Koronkiewicz, Maja Staśko, Paweł Kaczmarski, Dawid Kujawa czy Jakub Skurtys – by przywołać choć kilka natychmiast nasuwających się nazwisk) chętnie powołuje się (oczywiście w różnym stopniu i sposobie) na filozoficzną inspirację Guya Deborda, nie sposób nie zauważyć, jak egzemplarycznie debordiański wymiar ma to, co pisze/przepisuje Zadura. Czegokolwiek by nie oferowała Skarbnica Narodowa, wszystko służy transferowi kapitału symbolicznego (patriotycznego, historycznego, martyrologicznego, ekologicznego, religijnego, okultystycznego, sensacyjnego, ludycznego – a wystarczy spojrzeć na ofertę firmy, by zrozumieć, że żaden z powyżej wyliczonych przeze mnie przymiotników nie został użyty na wyrost) najpierw w przestrzeń mitu, następnie przepoczwarzony w spektakl, a wreszcie zakumulowany jako towar w określoną wartość ekonomiczną. Absolutnie wszystko – od zbrodni katyńskiej, przez objawienia fatimskie, gęś kanadyjską, aż po czterolistną koniczynkę – Skarbnica Narodowa zamienia na widowisko, w którym w pełni partycypować będzie można dopiero po nabyciu konkretnego towaru.

A po trzecie, cała ta spektakularno-kapitałowa mistyfikacja, której fikcyjność Zadura obnaża swoim duchampowskim gestem, dokumentuje na prawach pewnej metafory bezmiar bełkotu, w którym przyszło nam żyć. Bo przecież tak to wygląda: egzystując w stanie permanentnego przebodźcowania redukującego do absolutnego zera czas konieczny na dokonanie krytycznej refleksji, w (dez)informacyjnym jazgocie, w zwirtualizowanej przestrzeni, gdzie sąd o rzeczywistości ograniczony został już nie do tabloidowej wierszówki, ale do memu – tracimy zdolność hierarchizowania i na równych prawach percypujemy Sodomę i Gomorę, Jana Pawła II, rocznicę chrztu Polski (kolejne fetysze z oferty Skarbnicy Narodowej – a każdy z nich doprowadzony w ofercie do retorycznego absurdu). Dlatego poemat Zadury należy czytać na czas, jak najszybciej: dopiero wtedy rozumiemy, na czym polega jego działanie.

Zgrozy całej hecy dodaje fakt niby banalny, a przecież jakoś… no właśnie, zgrozą zdejmujący: wieczorem 20 sierpnia (roku bieżącego), kiedy pisałem powyższe słowa, zajrzałem na stronę Skarbnicy; rankiem następnego dnia już miałem w skrzynce e-mail z ich aktualną ofertą…

***

Tak jak wspomniałem, zniechęciły mnie te nowe wiersze Bohdana Zadury, które przeczytałem w „biBLiotece” i najpewniej nie przeczytałbym całego tomu Po szkodzie, gdyby nie rozmowa, jaką z poetą przeprowadził właśnie dla „biBLioteki” Dawid Mateusz. I w ogóle chciałem powiedzieć, że rozmowy Mateusza z pisarzami to bodaj czy nie najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się periodykowi Biura od początku jego (periodyku, nie Biura) istnienia. Naprawdę, nie przesadzam: nie wiem, jak Dawid to robi, ale każdy z jego wywiadów jest inny, każdy wymyka się tyleż stetryczałej, co niewywracalnej (copyright by Janusz Sławiński: strukturalizm to „niewywracalny słoń”) konwencji takiej rozmowy, każdy jest niezwykle kompetentny, celnie dostosowany do rozmówcy, do jego książki – a przy tym zawsze (i znów: za każdym razem inaczej) błyskotliwy… Kolejne rozmowy autora Stacji wieży ciśnień: z Konradem Górą, Robertem Rybickim, Agatą Jabłońską, Filipem Łobodzińskim, z Zadurą właśnie, jeszcze raz (tym razem do towarzystwa dla Góry) z Rybą – to są kapitalne rzeczy, mam nadzieję, że się kiedyś ukażą jako druk zwarty (a jak się nie ukażą – to właśnie je sobie wszystkie podlinkowałem, żeby móc do nich wracać bez konieczności żmudnego riserczowania „biBLioteki”).

***

Skoro już się zgadało o tych dobrych rzeczach w „biBLiotece”, nie sposób nie wspomnieć o „amerykańskim” cyklu Katarzyny Jakubiak zatytułowanym Obce stany – zwłaszcza zaś o jego ostatnim odcinku pod tytułem Macierzyństwo kontra Trump.

Rzecz zasadniczo jest wyrazem sprzeciwu wobec tego, jak Donald Trump realizuje swoją wyborczą obietnicę ukrócenia nielegalnej (choć nie tylko) imigracji z Meksyku (niewyłącznie), a konkretnie – wobec praktyki odbierania imigrantom na granicy amerykańskiej dzieci, które następnie są w nieludzkich warunkach przetrzymywane w prowizorycznych schroniskach (choć lepsze byłoby określenie „ośrodek internowania”, o ile nie „obóz koncentracyjny”; owe schroniska w pełni odpowiadają wszelkim historycznym i taktycznym definicjom obu pojęć) .

Takie jednozdaniowe streszczenie tekstu Jakubiak brzmi wyjątkowo blado, ale śmiem sądzić, że równie nieprzekonujące byłoby nawet przepisanie tego kawałka słowo w słowo, bo autorka w charakterze porównawczego argumentu wykorzystuje doświadczenie, które w pełni dostępne jest wyłącznie rodzicom; jeśli bowiem (znów z poczuciem wielkiej winy streszczam coś, czego streścić się nie da) ktoś pamięta, jak wielkiego nakładu emocji, cierpliwości, inteligencji, sprytu, siły woli wymaga czasem nakłonienie kilkulatka do przełknięcia czegokolwiek, to jeśli ten ktoś nie jest kimś wytrzebionym z resztek empatii, musi zadać sobie pytanie, które cytuję za Jakubiak: „jak jedzą dzieci w tych koszmarnych schroniskach pod okiem strażników, którym zabroniono nawet je pocieszać?”

Dzięki takiemu zabiegowi (czyli przez wbicie się w moją psyche wyjątkowo ostrym obrazem, barthesowskim punctum, od którego nie sposób odwrócić wzroku) jestem wobec tego, co pisze Jakubiak, bezbronny – bo zaangażowane zostało nie tylko moje ratio, ale również odziedziczone po zwierzęcych przodkach instynkty rodzicielskie, które sprawiają, że na każdą wzmiankę o dziecięcym cierpieniu mam ochotę wyć i kąsać… Teraz jednakowoż myślę bardziej o tym, że Macierzyństwo kontra Trump jest wyjątkowo mocnym policzkiem wymierzonym w pewne intelektualne uproszczenia dyskursów politycznych, tych z prawa i lewa.

Sprawa ciosu spuszczonego na prawicowców i konserwatystów jest prostsza. Republikanin Trump w swej ideologicznej narracji często odwołuje się do wartości tradycyjnych, wśród których miejsce najbardziej może poczesne zajmuje święta autonomia rodziny, której przynależna jest szczególna opieka państwa. No i tu oczywiste pytanie: jak można godzić fetyszyzowanie rodziny z jednoczesnym zinstytucjonalizowanym zrywaniem łączących ją więzów? Jeśli nawet obecny prezydent USA odmawia imigrantom pełni praw obywatelskich, to chyba nie neguje ich praw bardziej fundamentalnych, ludzkich, legitymizowanych w dyskursie tradycjonalistycznym pewną sankcją metafizyczną.

Nieco bardziej subtelna jest kwestia tego, w jaki sposób tekst Jakubiak idzie pod prąd pewnym wątkom myśli lewicowej. A chodzi mi o to, że lewica – zwłaszcza w Polsce, w swoim medialnie najbardziej efektownym nurcie – artykułuje pewne postulaty społeczno-polityczne o charakterze progresywnym i emancypacyjnym w wyraźnej kontrze do instytucji rodziny. Rozszerzenie praw reprodukcyjnych, równość prawna związków nieheteronormatywnych, parytety, przeciwdziałanie zawodowej dyskryminacji kobiet, seksizmowi i wszelkim bardziej ofensywnym formom przemocy seksualnej, poliamoria – wszystko to ma w podglebiu założenie, że pewien tradycyjny model rodziny (nie jego ewidentne wynaturzenia, ale on sam w sobie, z założenia) jest istotnym źródłem wszelkiego zła; w sposób mniej lub bardziej świadomy i eksplicytny postępuje się tu w ślad za słynnym rozpoznaniem Fryderyka Engelsa, że walka klas zaczyna się w rodzinie. A zatem każde uderzenie w Babilon, w System, w Molocha (również wtedy, gdy uderza się w imię praw zwierząt, lokatorów czy prekariuszy) musi zaczynać się od rytualnego pożarcia totemicznego ojca, faszystowskiej głowy rodziny.

Tymczasem Jakubiak pokazuje – choć być może nie do końca taka była jej intencja – że często bywa na odwrót, że to właśnie w rodzinnej więzi między rodzicami i dziećmi ukrywa się niesłychanie silny potencjał antysystemowego oporu, że w rodzinie drzemie rewolucyjna siła przeciwstawiania się wszelkiej instytucjonalnej opresji… W końcu największe chyba bęcki zebrał od swoich rodaków Trump (tak chętnie nazywany przez lewicowców „faszystą”) właśnie za to, o czym pisze Jakubiak: nie za klasizm, rasizm, prymitywny ekonomiczny liberalizm czy seksizm, a za poniewieranie praw imigranckich rodzin. I przypomina mi się – na prawach porównania i kontekstu – wstrząsający obraz, który Jurij Andruchowycz kreśli w wywiadzie-rzece Szcze ne wmerła i nie umrze Pawłowi Smoleńskiemu: górników i rolników z najgorszych ukraińskich zadupi, którzy jadą na Majdan obalać władzę nie w imię jakiejś tam Europy i jej abstrakcyjnych wartości, ale dlatego, że ta władza bije ich dzieci. A z drugiej strony – jeśli Janusz Korwin-Mikke, jedyny polski prawicowiec dysponujący (mimo swej ewidentnej groteskowości i dławiącej ohydy wielu wygłaszanych poglądów) minimalnym choćby intelektualnym seksapilem (gwoli uczciwości: przepyszne pojęcie „intelektualnego seksapilu”, użyte w odniesieniu do Artura Sandauera, zawdzięczam Janowi Gondowiczowi) jest w stanie politycznie zagospodarować wrodzony antysystemowy bunt nastolatków, to właśnie dlatego, że rodzina (wartość dla Polaków tak niezbywalna) w jego ujęciu staje się podmiotem osobliwej, ale jednak rewolucji.

***

Przy okazji lektury Piratów dobrej roboty wymyślił mi się taki bonmocik: w czym Joanna Mueller jest podobna do Juliana Tuwima? Nie w talencie (ten w przypadku Joanny jest niepomiernie większy – w czasie jedynej w moim życiu szansy zobaczenia i usłyszenia żywego Leszka Kołakowskiego wszedłem w posiadanie takiego oto sądu, który Kołakowskiemu przekazał Czesław Miłosz, zasłyszawszy go uprzednio u Józefa Wittlina: że Julian Tuwim jest dowodem na istnienie Boga, bo bez istnienia Boga niemożliwe byłoby też istnienie człowieka jednocześnie tak genialnego i tak głupiego; no więc Joasia to techniczny talent Tuwima minus żenujący poziom intelektualny większej części produkcji poetyckiej autora Kwiatów polskich), ale w tym, że właśnie w wierszach dla dzieci Mueller sprawdza się najlepiej. I nie chodzi nawet o to, o czym bodaj najpełniej napisał Łukasz Żurek: że Piraci dobrej roboty harcują po tych samych wodach, co najbardziej zaangażowana część eseistycznego i poetyckiego projektu autorki Stratygrafii (czyli – najogólniej – próbują wyemancypować głos kobiecy spod jarzma tego, co sama Joanna nazywała „manifeminizmem”); bardziej już inspirowało mnie to, w jaki sposób Michał Głowiński usprawiedliwiał umieszczenie w redagowanym przez siebie dla serii Biblioteki Narodowej wyborze wierszy Tuwima Lokomotywy czy Ptasiego radia: że tam właśnie w formie najczystszej objawia się Tuwim najlepszy, czyli olśniewający rewelator poetyckiej polszczyzny na jej podstawowym, muzycznym poziomie. A ja czytam Joannę właśnie przez pryzmat muzyki  i dlatego Piratów… tak wielce sobie poważam (jednocześnie uśmiechając się pod wąsem na wspomnienie tego, jak bardzo Joanna – młodsza o dwójkę własnych dzieci – wzdragała się na myśl o pisaniu literatury dziecięcej…).

No, jest też tak, że z jednej strony książka Joanny naraziła mnie na nieliche wyzwanie: uważam się za nienajgorszego lektora, ale próby czytania czterolatkowi Piratów dobrej roboty w trzęsącym się samochodzie, nadążanie wzrokiem i głosem za rozpasaniem formy tych wierszy doprowadzało mnie na krawędź mdłości, migrenoidalnych bólów głowy i utraty kolejnej dioptrii… Z drugiej jednakowoż, arcydzielny poemat o bojakach tak mocno wraża się w sedno mojego doświadczania ojcostwa (jego lęków, ale też pragnień), że chętnie wytatuowałbym go sobie na klacie, na wspak (niczym główny bohater Memento Christophera Nolana), by móc czytać go w lustrze… Cóż – wiersz długi, a moja postura nikczemna, więc pomysł zarzucam, nie chcąc zmieniać się ani w wuja Tarabuka z Podróży Sindbada Żeglarza Bolesława Leśmiana, ani w kochanków pani Nagiko z filmu Pillow Book Petera Greenawaya.