10/04/18

Po wojnie

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

Kilka lat temu, pisząc artykuł o przekładach poezji afroamerykańskiej Czesława Miłosza, przestudiowałam Zaraz po wojnie – zbiór jego amerykańskiej korespondencji z lat 1945–1950. Zapadł mi wówczas w pamięć powracający często w tych listach wątek zderzenia światów: Miłosz świeżo po przeżyciach wojennych w Polsce znajduje się nagle w samym środku społeczeństwa ogarniętego obsesją konsumpcji. „[M]asa, rojowisko ciał ludzkich oddanych swoim cielesnym potrzebom i apetytom, żyjących fizjologicznie, co w Europie jest już nie znane” – tak opisuje Amerykanów w liście do Jerzego Andrzejewskiego[1].  A w liście do Jarosława Iwaszkiewicza wyznaje: „[P]rzebudziłem się w jakieś nowej fazie”[2]. I przeprasza za opóźnienia w korespondencji, tłumacząc się trudnościami z przyswojeniem nowego świata: „Ameryka po tylu latach wojny w kraju (…) wymaga jednak jakiegoś strawienia, nie mówiąc już o tym, że w ogóle życie nasze po wojnie wymaga jakiegoś strawienia”[3].

Te powojenne amerykańskie wrażenia Miłosza powracają do mnie echem na zajęciach z literatury światowej, kiedy na moje zaproszenie odwiedza nas Somalijczyk, Omar Mohamed. Omar jest uchodźcą. Opuścił Somalię jako dwulatek po wybuchu wojny domowej. Kolejne 15 lat przeżył w największym na świecie obozie dla uchodźców w Dadaab w Kenii, nazywanym powszechnie „otwartym więzieniem”. Tylko jednemu procentowi mieszkańców tego prawie półmilionowego obozu udaje się zdobyć średnie wykształcenie. Spośród tej grupy tylko jednemu procentowi udaje się opuścić Dadaab. Omar miał szczęście: częściowo dzięki własnej pracy, a częściowo przez zbieg okoliczności, znalazł się w tej wyjątkowej grupie. Po ukończeniu szkoły zdobył w obozie posadę tłumacza dla ONZ, a w 2009 roku przesiedlono go do USA. Teraz pracuje w moim mieście dla Church World Services, agencji zajmującej się przyjmowaniem uchodźców.

Omar przyszedł opowiedzieć nam, jak to jest być uchodźcą. Na zajęciach omawiamy właśnie literaturę z Syrii: poezję Adonisa i dzienniki Samar Yazbek[4].  Studenci mówią mi, że w szczególności lektura Yazbek zmieniła ich podejście do kryzysu migracyjnego, wzbudziła zainteresowanie historiami ludzi z krajów, którym prezydent Trump próbuje zabronić wstępu do USA. Stąd pomysł zaproszenia Omara.

Omar opowiada nam swoją historię spokojnym, opanowanym głosem, stojąc przy profesorskim pulpicie w świetle jarzeniówek. Od czasu do czasu wtrąca jakiś żart, na przykład o tym, że nie musimy mu do końca wierzyć, kiedy mówi, że ma 28 lat. „Nam, uchodźcom, bardzo łatwo się odmłodzić, bo nie ma żadnych dokumentów na potwierdzenie naszych dat urodzenia. Wszyscy mamy w paszporcie wbite 1 stycznia”. Śmieje się też, wspominając studenckie czasy na University of Arizona, zaraz po przyjeździe do Ameryki: „Najgorsza była praca w grupach. Amerykańscy studenci rozmawiali ciągle na te same tematy: boyfriend, girlfriend, party, alcohol. A ja przez ostatnie 15 lat codziennie martwiłem się, czy będę miał, co jeść. Nie wiedziałem, o czym oni mówią”.

Brakowało mu rodziny. Kiedy wojna dotarła do Jilib, jego rodzinnego miasta, jego ojca zabito, a matka była akurat na targu. Omar i jego młodszy brat uciekali do Kenii z sąsiadami. Na 18 lat stracili kontakt z matką. W Dadaab obca kobieta zaopiekowała się nimi jak własnymi dziećmi. Ją też Omar uważa za matkę. Niestety, ponieważ tej adopcji nigdy nie sformalizowano, nie miała prawa ubiegać się o przesiedlenie razem z nim. Nadal mieszka w Dadaab.

„To jest tak” – Omar zamyśla się i patrzy przez okno na przyprószone śniegiem budynki akademickie. „Kiedy zaczynają strzelać, zawsze ucieka się prosto z miejsca, w którym się jest. Nie ma czasu szukać reszty rodziny”. Wyciąga rękę w szerokim geście, jakby chciał dosięgnąć miasta poza kampusem. „Gdyby w Lancaster wybuchła wojna, uciekalibyście tak jak stoicie”. Po tych słowach w klasie zapada grobowa cisza. Studenci wstrzymali oddech. Nie wiem, czy dlatego, że tak jak za czasów Miłosza wizja wojny w kontekście amerykańskiego świata wydaje się absurdalna, czy wręcz przeciwnie: dlatego, że jest możliwa.

*

Po raz kolejny myślę o Miłoszowym „po wojnie” kilka tygodni później, kiedy w Polsce wybucha awantura o ustawę o IPN. Przypominam sobie wtedy, czym przede wszystkim różnię się od większości moich amerykańskich rówieśników i rówieśniczek. Oni nie wychowali się wśród rodzinnych opowieści o bombach, łapankach i budynkach, w których straszą duchy zakatowanych ludzi. Matki nie śpiewały im żołnierskich pieśni w sytuacjach, w których amerykańskie matki śpiewają „nursery rhymes”. Dla mojego męża oraz dla mnie to elementy krajobrazu dzieciństwa i pewnie dlatego, śledząc wiadomości z Polski, tak łatwo wpadamy w czasoprzestrzenny tunel, który przenosi nas w wojenną przeszłość. Wojna sprzed ponad siedemdziesięciu lat staje się nagle bardziej żywa w naszym domu niż amerykańska rzeczywistość wokół nas. Przed całkowitym oderwaniem od teraźniejszości chronią nas chyba tylko nasze „amerykańskie” dzieci.

Dzień w dzień kłócimy się o Zagładę. Na śniadanie, obiad i kolację serwujemy sobie z mężem te same makabryczne przystawki: pogromy, mordy, miasta śmierci, getta, likwidacje, eksterminacje, ekshumacje. „Mów ciszej, żeby dzieci nie słyszały” – upominamy się co jakiś czas. Ale dzieci pochłonięte są oglądaniem bajki o Shopkinsach, uczłowieczonych produktach spożywczych i przemysłowych, które przeżywają fascynujące przygody wśród półek supermarketu. Zagłuszeni dźwiękami z kreskówki, możemy do woli pojedynkować się na historię: zabijali, nie zabijali; wydawali, pomagali; kolaborowali, zwalczali. A potem natarcie z innej strony: czym jest współodpowiedzialność; co to znaczy „naród Polski”; co to są „fakty”? Kładziemy się spać pogniewani, nie odzywamy się po przebudzeniu. Gdyby siedem lat temu w dniu naszego ślubu ktoś powiedział mi, że przyczyną naszego pierwszego znaczącego kryzysu małżeńskiego będzie pamięć Holocaustu, pomyślałabym, że oszalał. Amerykańscy przyjaciele, których zapraszamy na kolację, widząc nasze rozdrażnienie też chyba podejrzewają nas o szaleństwo. A ja z kolei nie nadążam już za amerykańskimi obsesjami. Straciłam wątek śledztwa Muellera w sprawie rosyjskiej ingerencji w wybory, nie obchodzą mnie debaty nad budżetem, zapomniałam nawet o dreamersach. Jeśli zwracam jeszcze uwagę na amerykańskie newsy, to tylko te dotyczące stosunków dyplomatycznych z Polską.

W takiej atmosferze nasza rodzina dobija do Walentynek, które w tym roku są także Popielcem. W publicznej szkole, do której uczęszcza nasza sześcioletnia córka, to drugie święto oczywiście nie jest obchodzone, więc, jak wszystkie amerykańskie dzieci, córka wyrusza rano do szkoły z plecakiem pełnym cukierków i karteczek ozdobionych różowymi serduszkami.  Ja sama kupuję w supermarkecie  pudełko czekoladek i obiecuję sobie, że na ten jeden dzień postaram się zawiesić konflikt w naszym domu. Kiedy w samochodzie włączam amerykańskie radio, doniesienia o szkolnej masakrze w Parkland, na Florydzie, docierają do mnie jak przez mgłę. Podświadomie spycham je na margines uwagi. Masowe strzelaniny zdarzają się w USA już prawie codziennie (w tym roku do końca lutego było ich 34). O niektórych media już nawet nie informują. Ja też znieczuliłam się na takie wiadomości. I skoro nie chcę w tym dniu myśleć o umarłych z rodzinnego kraju, to tym bardziej nie chcę myśleć o umarłych Ameryki.  Nadspodziewanie łatwo mi to przychodzi. Sama się sobie dziwię.

Jednak następnego dnia pewne zdarzenie zmusza mnie do konfrontacji z tragedią w Parkland. Podczas godzin konsultacyjnych odwiedza mnie znajoma studentka. Mam jej podpisać kilka papierów potrzebnych do ukończenia studiów. Przychodzi do mnie prawie od czterech lat, jestem jej tzw. academic advisor, więc robi nam się trochę nostalgicznie, bo wiemy, że niedługo nasze drogi się rozejdą. Kiedy rozmawiamy o jej planach na przyszłość, dziewczyna spogląda mi przez ramię na najnowsze zdjęcia moich dzieci ustawione na biurku. „Ale one urosły!” – woła. „Pamiętam, jak były malutkie.” A potem bez żadnego wstępu ani nawet pauzy zaczyna mówić o strzelaninie na Florydzie. O tym, że ma dosyć tej „epidemii masakr”, że trzeba koniecznie wymusić na władzy restrykcje w dostępie do broni, że będzie protestować mimo że dorośli w jej rodzinie uważają, że nic nie wie o życiu. Właściwie nie do końca słyszę, co mówi; w głowie pulsuje mi jedna myśl: „Jak ona mogła zrobić taki przeskok myślowy? Od moich dzieci prosto do masakry w Parkland?” Patrzę na nią z przerażeniem i wściekłością. Chyba zauważyła coś w moich oczach, bo na chwilę milknie i znów zerka na zdjęcia dzieci. A potem mówi łamiącym się głosem: „Boję się mieć dzieci. Bałabym się posyłać je do szkoły”.

Po tej rozmowie, stopniowo, z ociąganiem, zaczynam znów śledzić amerykańskie wiadomości. Słucham, jak Trump przekonuje publiczność na konferencji prasowej, że trzeba uzbroić nauczycieli, żeby szkoły zaczęły bardziej przypominać „bazy wojskowe”. Znajomi z pracy żartują gorzko na Facebooku: „Jestem ślepa i nieobliczalna, lepiej nie dawajcie mi broni”. „Jeśli ktoś chociaż raz uczestniczył w zebraniu wydziału, ten wie, że zbrojenie nauczycieli to fatalny pomysł”. Zastanawiam się, czy nadejdzie taki dzień, kiedy i mi ktoś zaproponuje noszenie broni do pracy. O tym, czy będą zbroić nauczycieli moich dzieci, na razie próbuję nie myśleć. Zamiast tego przypominam sobie wzburzenie mojej studentki i ciszę, która zaległa w klasie, kiedy Omar roztaczał przed studentami wizję wojny. I jakąś małą pociechę przynosi mi refleksja, że tym młodym Amerykanom jest chyba bliżej do zrozumienia doświadczeń reszty świata niż to z pozoru mogłoby się wydawać. Bo Ameryka, w której mieszkają, nie jest tą samą „fizjologiczną” Ameryką, którą po wojnie zobaczył Miłosz. Chociaż nie jestem przekonana, czy on wtedy zobaczył tę Amerykę naprawdę.


Przypisy:
[1] Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie, Znak, Kraków 2007, s. 46. Podkreślenie Miłosza.
[2] Tamże, s. 164.
[3] Tamże.
[4] W Polsce ukazała się druga reportażowa książka tej autorki: Samar Yazbek, Przeprawa. Moja podróż do pękniętego serca Syrii, Karakter, Kraków 2016. Na moich zajęciach omawiam ze studentami fragmenty jej pierwszej książki o tej tematyce, wydane po angielsku jako A Woman in the Crossfire: Diaries of the Syrian Revolution, London: Haus Publishing 2012. Ta książka świetnie opisuje początki konfliktu w Syrii.