19/09/16

Pożegnanie

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Ale to brzmi, to pożegnanie z tytułu, nie?… Od razu widzi się czyjś fotograficzny portret medialno-trumienny, czarny i biały, i w takich właśnie, tyle że pogrubionych stosownie ramkach. No, spokojnie – nic z tych rzeczy. Nie, żeby miało być jakoś szczególnie (przynajmniej dla mnie) wesoło, ale nie aż tak żałobnie.

Zresztą – nie należy wykluczyć, że to, co napiszę, nie ma sensu, że to tylko projekcja moich egoistycznych wyobrażeń o sobie samym, że zmiany, o której będzie poniżej mowa, i tak nikt by nie zauważył. Poza tym mam zamiar być sentymentalny, banalny i patetyczny, mam zamiar żenująco serdecznie pisać o ludziach znanych mi tak mało, że prawie – niestety! – wcale. Trudno – kto nie chce, niech nie czyta.

Właściwie mogłyby być tutaj dwa motta. Pierwsze – słowa, które kiedyś na moim fejsbukowym łolu był uprzejmy (stanowczo nazbyt uprzejmy) w jednym z komentarzy pozostawić Grzegorz Jędrek: „Odkąd Przemek Rojek zajmuje się biBLioteką, a wcześniej Portem i Tawerną, wróciłem do czytania stron, które kiedyś opuściłem. I właściwie Przemysław Rojek stał się dla mnie instytucją, która trzyma rękę na słabym pulsie polskiej poe-krytyki i ją reanimuje poprzez nieustanną animację. Serio”. Drugie – z siebie samego, z tekstu, który jako Kurremkarmerruk popełniłem kiedyś w bardzo ckliwym wpisie z okazji dwudziestej edycji Portu Literackiego: „Nigdy w życiu nie myślałem, że praca w Biurze – o której niegdyś nie marzyłem w najbardziej nawet zuchwałych rojeniach – może być tak śmiertelnie nudna. Podobnie jak nigdy nie myślałem, że coś tak upiornie nudnego może być czymś, z czym za żadne skarby nie będę chciał się rozstać. A kiedy już mam dość, to zerkam na główną stronę Biura i patrzę na swoje nazwisko w stopce: narcystyczny czterdziestoletni dureń, ciągle mający wrażenie, że złapał jakiegoś literackiego boga za kostki, że (by po odarciu z ironii zacytować Dzień świra) wreszcie przyjęto go do szkoły poetów”.

No właśnie: ktoś to, co robię, ocenia tak skandalicznie przychylnie. Ktoś inny (czyli ja) tak bardzo marzył, by móc wynudzać się (tracąc przy okazji dioptrie, a zyskując w zamian – niekiedy – siwe włosy w brodzie i robiąc sobie grunt pod przyszłe wrzody) ku chwale Biura. A przecież mimo tego nadszedł czas, by się pożegnać, by po niemal równo trzech latach obsługiwania wpierw Tawerny, potem Przystani, a ostatnio biBLioteki, przekazać to wszystko komuś innemu (ze spokojną pewnością – co od razu zastrzegam, bo wiem, kto to będzie – że oddaję wszystko w absolutnie najlepsze ręce). Ano tak, drodzy moi psychofani, nie mniej drodzy mnie (w różnym stopniu) życzliwi, drodzy inaczej obojętni, nieżyczliwi, nieprzychylni, najdrożsi moi śmiertelni wrogowie, mający mnie za ignoranta, aroganckiego dupka, cynicznego potakiwacza zarządcy najbardziej odlotowego korpo poezji polskiej – osiemnasty numer biBLioteki (towarzyszący poniekąd festiwalowi Stacja Literatura 21), w którym czytacie te słowa, jest ostatnim, nad którym sprawuję pełnię (oczywiście wyłącznie w zakresie tego, co należy do moich obowiązków) redaktorskiej opieki.

Za chudy jestem w swych redaktorskich uszach (a Biuro – instytucją zbyt rozbudowaną), by ta moja rezygnacja miała się stać zaczynem jakiejkolwiek plotki, ale na wszelki wypadek rozwieję ewentualne wątpliwości: decyzję, którą dopiero co Wam zakomunikowałem, podjąłem sam i nie ma ona jakiegokolwiek związku ani z moimi relacjami z Arturem Bursztą (w tym również – przepraszam za coś, co niektórzy uznaliby za wstydliwą brutalność – relacjami płacowymi), ani z obecną, nową linią programowo-wydawniczą Biura i biBLioteki, ani z czymkolwiek innym w tym typie. Wszystko to firmowałem swoim nazwiskiem – i tego się trzymam, a jeśli miałem wątpliwości, to odszukać je można w wielu spośród tych tekstów, które dla Biura popełniłem, ale zawsze, jak wierzę, były to wątpliwości konstruktywne i ożywcze. Jedną spośród cnót obywatelskich, które cenię sobie najwyżej, jest zawodowa lojalność, dlatego (choć nie bezkrytycznie) zawsze stałem po stronie Artura, narzekając na niego za plecami tylko o tyle, o ile w dobrym tonie jest czasem pozrzędzić na swojego szefa, i niech pierwszy rzuci we mnie czym tam chce, kto nigdy tego nie robił – zarówno wtedy, gdy świętował sukcesy, jak i wówczas, gdy go, czasem bardzo mocno, atakowano (jak się później okazywało – niesłusznie). A ludziom, z którymi przyszło mi się zetknąć w redakcji Biura (choć oczywiście współpracowało nam się rozmaicie i różnych haków na siebie wzajem mamy zapewne sporo), mogę powiedzieć tylko jedno – żałuję, że moją wysuniętą redaktorską awangardę we Freistadt Nowa Huta dzieliło od Centrali aż trzysta kilometrów i że nie mogłem pracować biurko w biurko z Wami, żeśmy się razem nawet tej przysłowiowej kawy (o wódce – oczywiście po godzinach – nawet nie wspominając) nie napili.

Więc to wszystko nie to… Dlaczego zatem się żegnam? Powód pierwszy i najważniejszy opisał kiedyś poeta – więc go zacytuję, pomijając nazwisko i tytuł, bo jak ktoś nie zna, to jego wstyd:

(…) istniał świat. A to rozprasza. Ja budziłem się
i żyłem, dotykałem, jadłem, rozmawiałem,
piłem wino i grałem w ludzkie gry, jeździłem
koleją i pozowałem do zdjęć (…)

(…) byłam zajęta w innych miejscach, w innych
ludziach, prócz ciebie miałam pory roku,
zwierzęta, drzewa, wojny, dzieci, wielką przestrzeń
do ogarnięcia.

No właśnie – tyle tego wszystkiego, że dobiegając czterdziestki, musiałem z czegoś umieć zrezygnować, by zachować siebie na rzeczy, być może, ważniejsze. Ot, choćby na całe to ekstatyczne udręczanie własnego ciała, które odkryłem dopiero w trzeciej dekadzie życia, a które przysparza mi tyle radości – na capoeirę, do której dobrze by było na poważnie (czyli regularnie) wrócić, co wymaga remontu kolana, a na to z kolei przydałoby się powrócić do haniebnie zarzuconej jogi; na dłuższe niż dziesięć kilometrów przebiegnięte dystanse; na piątkowe zrzucanie całotygodniowej złej energii, spływającej ze mnie wraz z litrami wylewanego na cross-ficie potu. A to przecież dopiero początek – bo dalej kryją się rzeczy stokroć ważniejsze: najcudowniejsza na świecie żona, której i tak nigdy nie będę godzien, która więc tym bardziej warta jest czegoś znacznie więcej niż tylko czasu wyszarpniętego przeze mnie między jednym a drugim zapracowaniem; syn, który już nigdy nie będzie miał dwóch lat i z którym może jeszcze zdążę zobaczyć w jednej z krakowskich galerii handlowych wielką wystawę budowli z klocków Lego, a i na Pustynię Błędowską, i na Babią Górę też przecież w końcu musimy się wybrać. Są – choć to może banał – odkładane na Świętego Nigdy remonty, balkonowy parapet czeka na wysiew bazylii i kolendry, uświęcony tysiącami rodzinnych obiadów śląski stół tęskni za nową politurą, moje świadome jedzenie musi zacząć (znów) znaczyć coś innego niż świadomie-jem-byle-co-bo-nie-mam-czasu-na-gotowanie. Mój Boże! przecież są nawet niebezpiecznie spiętrzone stosy książek, których nie przeczytałem, czytając to, co o czyimś pisaniu napisali inni. Nieobejrzane filmy, niedosłuchana muzyka, nieodwiedzone wystawy. Zafu i czotki napierają na mnie z kąta, przypominając o wszystkich nieodbytych wyprawach w głąb siebie.

Poza tym – dotyk, wino, gry, kolej, zdjęcia, ludzie, pory roku (zwłaszcza jesień), zwierzęta (właśnie, może jednak ten kot z przytuliska?…), drzewa, wojny (do których nie można – na swą słabowitą miarę – dopuścić). Wielka przestrzeń do ogarnięcia. Tak, to wszystko oczywiście też.

I podstawowa zawodowa codzienność – uczenie. Coraz gorzej ostatnimi czasy to wyglądało, w redakcyjnym rozpędzie gdzieś ulatniała się najszczersza radość, która niosła mnie przez tych kilkanaście lat codziennego odkrywania na nowo tylekroć już przeczytanych światów – bo one mają swój nieskończenie się powtarzający Big Bang zawsze wtedy, gdy któryś z moich uczniów opowie je na nowo. W pracy nauczyciela – tak ja w to wierzę – nie ma miejsca na znużenie (nie mylić ze zmęczeniem), reprodukcję komunału, czujność osłabioną i rozproszoną na półświadome bezgłośne solilokwia, czy X wyśle w końcu ten cholerny tekst o książce Y, czy nie. Nie ma na to miejsca zwłaszcza dziś, gdy świat rudymentarnych wartości, na których wspiera się ten nasz żałosny kontynencik i pewien umiejscowiony w jego północno-wchodnim zadupiu kraik, chwieje się w posadach – i to na mnie, nauczyciela, czeka Dżalaluddin Rumi, bym pokazał, że jest jeszcze inny islam niż ten okręcony pasem szahida; czeka na mnie Anna Świrszczyńska, bez której moi uczniowie – szantażowani oficjalną państwową filozofią makabry i kultem przemocy – zaczną wierzyć, że jedynym sensem ich życia jest powstańcza śmierć, która nie boli i nie śmierdzi; czeka na mnie Fiodor Dostojewski, pokazujący inne chrześcijaństwo niż to, które w poświacie flar wywrzaskuje, tchórzliwie zasłonięte klubowym szalikiem, żądania czyjejkolwiek śmierci. Nawet Konrad Góra na mnie czeka, bym pokazał, że można użyć słowa „skurwysyn” tak, by polszczyzna stała się od tego jeszcze odrobinę piękniejsza.

Tyle o tym piszę, by się przed samym sobą wytłumaczyć z jednej z najtrudniejszych decyzji w moim zawodowym życiu – nie zaś po to, by umniejszyć rangę redakcyjnej pracy: ani mojej, ani mojego następcy, ani żadnego innego redaktora. A sama ta praca?… cóż, ci, którzy się o nią choćby odrobinę otarli, znają wszystkie jej żywiołowe rozblaski i długie cienie – a że to właśnie z nich rekrutować się będzie duża część moich tu czytelników, więc żadnej wielkiej tajemnicy zawodowej tu nie zdradzam. Listy, setki listów, listów tysiące (w czasie tych trzech lat spędzonych w Biurze otrzymałem – i jest to ilość szacunkowa, sądzę, że zaniżona, bo mój program pocztowy już dawno temu zaczął domagać się założenia blokady na pocztę przychodzącą – coś koło 7000, słownie: siedmiu tysięcy, maili), a wszystkie mniej więcej o tym samym: zamawianie tekstu, przynaglająca prośba o odpowiedź, egzekwowanie tekstu, rozpaczliwe przesuwanie dedlajnów… A ja – kolejny banał – po prostu się zmęczyłem. Ta szaleńcza praca u podstaw kultury, to tak nieskończenie ważne dbanie o to, by książka poszła w świat przyozdobiona mądrym słowem, bo od tego zależy jej czytelnicze być i nie być – już nie dla mnie.

A przecież te wszystkie listy – to ludzie. Więc teraz to, co najważniejsze, czyli o ludziach z drugiej strony ekranu i klawiatury.

Owszem, byli i tacy, z którymi nie wyszło – czasem pewnie z mojej winy, ale czasem nie (skoro trzeba umieć przyznać się do błędów, trzeba też mieć odwagę powiedzieć sobie, kiedy się nie zawaliło). No więc mówię otwartym tekstem: byli tacy, którym zachciało się wchodzić w rolę niechcianych mentorów, znajdujących osobliwą przyjemność w wystukiwaniu tasiemcowych, protekcjonalnych i pryncypialnych połajanek. Byli ludzie niechętni Biuru i personalnie Arturowi, którzy przy pierwszej nadarzającej się okazji obrzucali mnie inwektywami. Byli ci, którzy – miast wyjaśnić nieporozumienie – z przyczajki wylewali swoje niesmaki i żale. Byli kombatanci poezji, którzy frustrację płynącą z doświadczenia własnego zapoznanego geniuszu zamieniali na agresję. Byli korespondenci zwyczajnie zarozumiali. Bywali też ludzie po prostu niesłowni, nierzetelni, odpowiadający na maile tylko po to, by zakomunikować, że odpowiedzi nie będzie. Wszystkie takie przypadki – powtarzam – każdy, kto miał cokolwiek wspólnego z byciem redaktorem, zna z własnego doświadczenia. Wszystkim tym przypadkom odpowiadam przeto tu i teraz – krótko, bo byli tyleż uciążliwą, hałaśliwą i przykrą, co jednak nieznaczącą mniejszością – słowami dedykacji, którą Mazzoll zawarł na swej nagranej z Arhytmic Perfection płycie Out Out To Lunch, przy utworze Ślina w kącikach ust: „wszystkim mistrzom i przywódcom duchowym, którzy do dziś nie przestali się rozróżniać… – dlatego sam też ich nie rozróżniam i modlę się, by już sobie odpuścili, bo ja im odpuszczam…”.

 O wiele więcej było jednak elektronicznych rozmów, za które wypada podziękować.

Tak zwane środowisko przez wiele lat było dla mnie przestrzenią nieznaną – aż nagle przyszło mi korespondować z tymi, których znałem wyłącznie z książek. Nie będę ukrywał – stresowałem się, mimo tego, że często moi korespondenci byli o dekadę (albo i więcej) ode mnie młodsi. Dlatego zawsze czułem najszczerszą wdzięczność za otwartość, życzliwość, przychylność, dystans. Kasia Fetlińska, Oliwia Betcher, Gosia Kolankowska, Wiola Grzegorzewska, Szymon Słomczyński, Rafał Gawin, Jerzy Jarniewicz, Dawid Mateusz, Michał Domagalski, Andrzej Sosnowski, Marcin Sendecki, Tadeusz Pióro, Darek Foks, Zbigniew Machej, Piotr Czerski, ostatnio – na kilka tylko słów, ale tyle wystarczyło – Jakobe Mansztajn (i wiele/wielu innych, wybaczcie, że Was nie wymieniam), Wasze maile zawsze sprawiały, że pracowało się po prostu łatwiej; zwłaszcza wtedy, gdy syndrom wypalenia zawodowego zawieszał mi palce nad klawiaturą w bezradności i dzikiej niechęci.

Były też korespondencje absolutnie wyjątkowe: z Adamem Poprawą, z którym raz czy drugi przez pół dnia prowadziliśmy listownie wcale rozległe literaturoznawcze dysputy (zapewne dłuższe niż sam tekst Adama, który stanowił punkt wyjścia wymiany listów); z Bogusławem Kiercem, największym mistrzem korespondencyjnych dobrych manier i ucieleśnieniem najwyższej życzliwości; z Pawłem Tańskim, z którym zupełnie spontanicznie przeszliśmy na najbardziej wymyślny język stachurowskiej ekstazy. No i ostatnio: jeden z tych momentów, kiedy fizyka korespondowania odsłania swą metafizyczną podszewkę, czyli kilka maili od Irit Amiel – tak bardzo pełnych siły i jednocześnie emanujących tak niezwykłym ciepłem, humorem, spokojem…

Im starszy się robię, tym częściej cenię sobie w ludziach coś, co można chyba nazwać mądrością. Nie wiedzą, erudycją, błyskotliwością, inteligencją – ale właśnie mądrością: splotem trzeźwego oglądu świata, wyważenia, zdecydowania; czymś, czego chyba nabywa się żyjąc z ponadprzeciętną świadomością, doświadczając siebie, innych i wszystkiego naokoło mocno i zawsze po coś. Nie potrafię tego precyzyjnie zdefiniować, tak jak nie umiem dokładnie powiedzieć, czemu akurat w tym a nie innym korespondencie zaczynam tę właśnie mądrość wyczuwać… No ale są, są też tacy. Asia Mueller, chodząca łagodność, której Powlekać rosnące przeprowadziło mnie przez niewyrażalne doświadczenie ciąży mojej żony, a która musi mieć taką właśnie mądrość, bo mądra musi być matka czworga dzieci, która dodatkowo tak niebywale potrafi o swoim macierzyństwie i o swojej kobiecości pisać; Filip Zawada, najbardziej niedoceniony polski pisarz, który dzięki swemu Pod słońce było podjął ze mną drogę bycia ojcem w momencie, w którym pozostawiła mnie Joanna – Filip, wielki duchowy podróżnik, który w swym łucznictwie odnalazł to, czego ja wciąż poszukuję (takoż ten sam Filip, który kiedyś, w wigilię 2014 roku, telefonicznie, znad – o ile dobrze pamiętam – garnczka z barszczem, dogadywał ze mną, klejącym trzysta kilometrów dalej uszka, szczegóły jednej z najbardziej obłędnych rozmów, jakie udało mi się zamieścić w Przystani); Grzegorz Wróblewski, jeden z nielicznych w polskiej sztuce nieściemnianych obywateli świata, z którego listów, wierszy i publikowanych w biBLiotece cyklicznie tekstów tak mocno przeziera doświadczenie czegoś najbardziej kosmicznego, astralnego i absolutnego; Radek Wiśniewski, bezwzględny (ale pozbawiony okrucieństwa, cynizmu, małostkowości i zadęcia) tropiciel nonsensów naszego życia literackiego; zaiste, prawdziwy jurodiwy: błazen, szaleniec i mędrzec w jednym, patrzący na świat czule, choć z ozdrowieńczym dystansem, facet, któremu naprawdę o coś chodzi; no więc Wiśniewski, z którym o różnych (nie tylko literackich) Sprawach, sprawach i sprawkach myślimy tak bardzo podobnie, że aż czasem, gdy nie chce mi się o czymś tam pisać, spokojnie sobie czekam, aż gdzieś napisze to Radek. No i wreszcie ta, która parę wieków temu zamówiła u mnie pierwszy mój tekst dla Biura Literackiego – Marta Podgórnik, której zawdzięczam parę soczystych (i słusznych!) opierdoleń, z którą miałem jeden czy dwa niepotrzebne (i wyjaśnione) zatargi, ale której zawdzięczam bodaj najwięcej absolutnie bezcennych, praktycznych rad obsługi tak zwanego środowiska i wskazówek pomocnych w tym moim pożal się Boże redaktorowaniu – rad i wskazówek tym cenniejszych, że pomagających uniknąć zawłaszczenia życia przez pracę… Ostatni mail od Marty – tak wyszło – wpisał się w moje rozterki związane z porzucaniem biBLioteki i stanowił odbicie tego, w jaki sposób próbowałem sam dla siebie porzucenie to uzasadnić; i jest w tym coś symbolicznego, że ta sama osoba, która mnie na Biurową drogę wpuściła, pomogła mi zamknąć za sobą drzwi.

Zamknąć?… Bardzo ponuro to brzmi: należałoby raczej mówić o przymknięciu, o pozostawieniu na mikrouchył. Bo przecież jest ileś tych rozgrzebanych spraw, które trzeba będzie pozamiatać. Są teksty do napisania i rozmowy do przeprowadzenia – o których cicho i sza, bo to akurat jednak tajemnica zawodowa jest… No i – nade wszystko – jest to właśnie miejsce, z którego piszę, Wieża Osobna Mistrza Imion, Kurremkarmerruka.

„W promieniu całych mil od Wieży nie było żadnej zagrody ani domu mieszkalnego. Groźnie wznosiła się Wieża ponad północnymi urwiskami, szare były chmury nad zimowym morzem”. Lubię to miejsce, jego dającą mi pełnię wolności pisania osobność. Ten mój Kurremkarmerruk osiedlił się w Biurze Literackim na chwilę przed tym, zanim Artur zaproponował mi pierwszą stałą pracę, w Tawernie – więc zaraz też przyszło mu na ten trzyletni czas redaktorowania opuścić swoją samotnię. Ale przecież Mistrz Imion z rzadka zostawiał Wieżę – tylko sprawy najwyższej wagi były w stanie zmusić go do udania się już to do Thwil, głównego miasta Roke, gdzie mieścił się Wielki Dom, szkoła czarnoksiężników, już to do Wewnętrznego Lasu, gdzie wraz z ośmioma innymi Mistrzami Magii wybierano Arcymaga; zaraz potem powracał nad swoje północne urwiska owiewane szarymi chmurami nadciągającymi znad morza, by czuwać nad „nieskończonymi spisami, szeregami i ciągami imion” zapisanymi w Dawnej Mowie, w której zawiera się prawdziwa istota każdej nazwanej rzeczy.

Kurremkarmerruk wraca zatem do swej Osobnej Wieży, by oddawać się studiom nad przedziwną władzą Dawnej Mowy poezji. Czekają na niego rozgrzebane rok temu refleksje snute nad Cię-mnością Brata Bogusława od Ekstazy, czekają obmyślone, acz niespisane rozmyślania o jednym fragmencie ze Starej kobiety Pana Tadeusza i o dwóch Świętych Janach od Krzyża – poecie i komentatorze siebie samego piszącego wiersze. Czekają kolejne Polski – bo była ta Świętej Sabiny Szopf de domo Koziuk, a nie było jeszcze ani tej Siostry Marii od Matki Boskiej Odpędzającej Wilki, ani tej Brata Jerzego od Cyganów. Czekają inne księgi Dawnej Mowy domagające się objaśnienia: Przetrwalnik Waldka Jochera, Raptularz Adriana Sinkowskiego.

Wielka przestrzeń do ogarnięcia. „Zanim…

…atrament zblaknie o północy, pozostawiając znów czysty pergamin.”