12/12/16

Syn niemarnotrawny

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

W Teatrzyku „Zielona Gęś” występował Osiołek Porfirion, a wydawnictwo Prószyński i S-ka zaproponowało napisanie wstępu Jarosławowi Mikołajewskiemu. Wstępu do Notatnika z Altengrabow Gałczyńskiego. Chyba że sam się zgłosił, Mikołajewski oczywiście.

W roku 2014 wspomniana oficyna rozpoczęła zatem edycję dzieł zebranych właśnie Gałczyńskiego. Raczej wprawdzie nie słychać świętowania ani większej narodowej debaty, choć okazja radosna i istotna. Zdążyły się już ukazać dwa obszerne tomiszcza wierszy, w których pozostawiono również utwory przed- i powojenne, takie bardziej zaangażowane. I dobrze, co piszę jako historyk literatury, kolekcjoner zamierzający się na całość (i narażony z tego powodu na kłopoty z przestrzenią) oraz entuzjasta Gałczyńskiego. Jasne, nie planuję bronić jego antysemickich ani socrealistycznych dokonań, trudno przecież udawać, że ich nie było. Także chwała wydawcy, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, które zresztą, jak zawsze, zależą od ludzi, dzisiejszych.

Piąty tom pisarza to, jako się rzekło, Notatnik z Altengrabow. A jak wydany! Sam tekst obozowych zapisków Gałczyńskiego zajmuje niecałe siedemdziesiąt stron, potem ponad dziesięć stron pożytecznych przecież przypisów – szkoda więc, że ich autorem jest Rzetelny Anonim: wydawnictwo nigdzie nie informuje, kto te przypisy przygotował. Może będzie errata w tomie następnym? Większość objętości tomu wypełnia reprodukcja całego notatnika zapisanego ręką Gałczyńskiego, ostatnia fotokopia przedstawia tylną okładkę oryginalnego zeszytu.

Może przypisy są dziełem redaktora serii, Michała Nalewskiego? W każdym razie, powtórzę, wstęp został odważnie podpisany przez Jarosława Mikołajewskiego. Nie wykluczam, że rozmiłowany w Gałczyńskim wydawca postanowił nawiązać do jedynego w swoim rodzaju lirycznego humoru poety, odpowiadając jedynym w swoim rodzaju edytorskim poczuciem humoru. Tak tedy rusza Mikołajewski zaczarowaną drezyną. Cytuje jedno zdanie z Notatnika z Altengrabow i – chwileczkę jednak: pod tekstem przedmowy zamieszczono informację o źródle przytoczeń, które pochodzą z poprzedniej edycji Notatnika w trzecim tomie Dzieł wybranych Gałczyńskiego z 2002 roku. Zwykle w takich wypadkach cytaty z przedmowy czy posłowia uzgadnia się z przedstawianym właśnie wydaniem tekstu, pewnie jednak u Prószyńskiego nie było komu sprawdzić, Mikołajewski zaś, niczym św. Stanisław Kostka, do wyższych rzeczy jest stworzony i dla nich winien żyć. No to żyje, wydaje westchnienia, pyta i od razu sobie odpowiada:

„Ile bym dał, żeby przeczytać zapis takiej chwili z życia mojego ojca z czasu i miejsca, w którym fizycznie w jego życiu nie byłem.

Skąd mój ojciec w tekście, który towarzyszy temu wydaniu Notatnika z Altengrabow Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego? Jedynym powodem jest niewielka i bardzo złudna zbieżność losu i próba wytłumaczenia się z wyjątkowo osobistego stosunku do niezwykłego tekstu wielkiego poety. A zbieżność losu jest taka, że zarówno Gałczyński, jak i mój tata podczas II wojny światowej byli w hitlerowskim obozie pracy. I na tej konstatacji kończą się podobieństwa. A przecież publikacja Notatnika w 2002 roku okazała się dla mnie ważna nie tylko jako dla czytelnika, lecz również jako syna”.

No cóż, jako czytelnik (bo nie jako syn) wolałbym mniejszą zbieżność losu i wstęp napisany przez porządnego literaturoznawcę, niekoniecznie z obozowo-rodzinnymi koligacjami. Ale może się czepiam? Bo właściwie dlaczego by następnego wydania Wściekłości i wrzasku nie poprzedzić przedmową napisaną wspólnym wysiłkiem przez jedną z grup AA? W końcu Faulkner też nie wylewał za kołnierz: zbieżność losu.

Wracam do Mikołajewskiego, który obficie przelewa na papier synowskie refleksje. Nie powiem, o Gałczyńskim też wspomina, dziwię się jednak, czemu zatytułował swój wstęp Dobranoc, Cesarzowo… zamiast po prostu napisać na początku Tata, Gałczyński i ja. Byłoby jaśniej. Ale znowu przesadzam: sugeruję trójkąt, gdy Mikołajewski tylko snuje paralelę, dbając przy tym o niezbędną dozę krytycyzmu. Od początku zresztą nie forsował przekonania, w myśl którego jego tertium comparationis jest wyjątkowo mocne. I oddajmy poecie, watykaniście, dziennikarzowi i przyjacielowi nieboszczyka Kapuścińskiego sprawiedliwość, nie ustaje bowiem Mikołajewski w dekonstruowaniu swojego porównania:

„Siłę sugestii wzmagały argumenty, śmieszne na poziomie rozumu nawet jako iluzje. Choćby łacińskie cytaty, które są tak naturalne u Gałczyńskiego, a których pełną głowę tata wyniósł ze służby ministranckiej i ze wspólnych lektur z podziwianym nauczycielem”.

Paralela nie paraliż, bieży więc Mikołajewski dalej:

„Mocą pragnienia, żeby zobaczyć ojca, w czasie, kiedy nie mogłem być w jego życiu, szczegóły zaczęły mi się składać w złudny wizerunek Gałczyńskiego, podpatrywanego przez tatę w chwili, gdy ten [tata czy Gałczyński? – A. P.] czytał Fausta Goethego lub Biblię – bo te dwie książki, jak zapewnia w Krótkiej historii „Notatnika” córka poety, spakował do plecaka w sierpniu 1939 roku po otrzymaniu karty mobilizacyjnej”.

Czytelnik wstępu nie powinien się załamać, albowiem autor cały czas przygotowywał go na traumę momentu kulminacyjnego. Co więcej, Mikołajewski zaraz podnosi zmartwionego ujawnieniem prawdy odbiorcę:

„Wystarczyło kilka rozmów z mamą i szkolnymi kolegami taty, by stwierdzić, że nie zgadzają się ani czas, ani miejsca, w których Gałczyński i mój tata przebywali w obozie, a przecież najważniejsze już zdążyło się stać – we mnie. Dzięki zapiskom cudownego poety uruchomiłem wyobraźnię o życiu obozowym mojego ojca”.

Co wrażliwsi czytelnicy sięgają w tym miejscu po chusteczki. Większość nie miała wprawdzie ojców w Altengrabow, ale przecież Mikołajewski dał im dostęp do najważniejszego – do wnętrza Mikołajewskiego. Trudno, przebywając kiedy indziej w obozie jenieckim, tata nie mógł wesprzeć Gałczyńskiego w twórczości, ale nie sposób nie dostrzec jakże wymownych podobieństw:

„Mogę sobie tylko wyobrażać uczucia i wrażenia, z jakimi Kira Gałczyńska przedzierała się przez karcze liter do znaczeń. Sam, po śmierci taty, miałem do ponownego odczytania tylko jeden jego list, jedną pocztówkę i kilka kwitów PZU, jakie dla mnie wypełnił”.

Żeby nie skłamać: karcz to pniak z korzeniami, który pozostaje po ścięciu drzewa, trochę się więc Mikołajewski o tę metaforę potknął (może jakiś korzonek wystawał z ziemi?) – Gałczyńska zaś dysponowała rękopisem, nie zaś jego pozostałościami. Oddalmy jednak taką małostkowość, skoro jeden tata pisze, drugi tata pisze, a córka i syn pilnie odcyfrowują.

Po tym wszystkim nie sposób Mikołajewskiemu zarzucić, że nie przygotował czytelnika na poważną próbę intelektualnej samodzielności w finale. Niby pisze o Notatniku Gałczyńskiego:

„Rzeczywiście, niektóre dialogi, jak pewien dialog z mnichem-kapucynem [pardon, ale zbędny łącznik – A. P.], wyglądają dopiero na zalążek rozmowy, która mogłaby toczyć się na Czarodziejskiej Górze. Lecz w swojej fragmentaryczności one są już pełną rozmową. Jest w nich tyle co trzeba, by zrozumieć racje i okaleczone możliwości dwudziestowiecznej rozmowy”.

Wrażliwy, rozumny czytelnik dobrze już wie, że tak naprawdę chodzi tu o niedokończoną rozmowę Jarosława Mikołajewskiego z tatą o obozie, która – dzięki Gałczyńskiemu – stała się paradoksalnym węzłem porozumienia.