11/08/15

Ule i mrówki, odcinek 1

Julia Fiedorczuk

Strona cyklu

Ule i mrówki
Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Wpadł mi niedawno w ręce, znowu, po latach, wiersz Późne echo Johna Ashbery’ego (tłum Agaty Preis-Smith). Kiedy w czasach jeszcze studenckich pierwszy raz czytałam poetów nowojorskich, o Ashberym mówiło się przede wszystkim, że jest trudny. Częściowo zresztą właśnie z tego płynęła frajda lektury, lubiliśmy jego sposób pisania, bo wybijał nas z myślowego i językowego automatyzmu, myśleliśmy: a więc tak też można pisać wiersze? Jakby to była najprzedniejsza zabawa? Sama też próbowałam pisać w ten sposób, chciałam sprawdzić dokąd mnie to doprowadzi, jakie nowe przestrzenie otworzą się w tej poetyckiej polszczyźnie, którą miałam do dyspozycji jako początkująca poetka.

Powszechnie obowiązująca opinia na temat autora „Autoportretu w wypukłym zwierciadle” jest właśnie taka: pisze się, że jego wiersze bawią się słowami, przesuwając granice znaczeń i rozmontowując fikcję spójnego autorskiego „ja”. Pisze się o odpuszczeniu kontroli na rzecz powierzchniowych językowych gier, co prowadzi do powstawania zaskakujących sensów i obrazów. Z pewnością to wszystko jest prawdą, bez wątpienia Ashbery mistrzowsko porusza się w tych warstwach języka, które uważa się za arbitralne i przypadkowe, bezsprzecznie jest to wielka wartość jego poetyckiego eksperymentu. Ale teraz, kiedy wracam do niektórych wierszy  po latach, co innego wybija się na pierwszy plan. Teraz widzę przede wszystkim przenikliwą inteligencję i precyzję, a także całkiem poważną refleksję na temat języka, poezji – i życia. Powaga Ashbery’ego oczywiście nie kłóci się z humorem i może właśnie to jest najwspanialsze: jego poezja jest śmieszna, ale nie trywialna. A więc da się mówić o najważniejszych sprawach bez zadęcia, neurotycznego użalania się nad sobą czy przeświadczenia o własnej wyjątkowości. Poczucie komizmu rozmaitych ludzkich sytuacji jest bezcenne. Jak mawiał Shunryu Suzuki (parafrazuję): gdziekolwiek człowiek śmieje się sam z siebie, tam jest oświecenie.

Poniższe refleksje na temat wiersza „Późne echo” wyrosły z fragmentu szkicu „John Ashbery: Poeta Romantyczny” który miał swój pierwodruk w Literaturze na Świecie.

Pierwsza zwrotka wiersza:  

Sami z naszym szaleństwem i ulubionym kwiatem
Widzimy, że naprawdę nie ma już o czym pisać.
Lub raczej, trzeba pisać na te same stare tematy W ten sam sposób, powtarzając te same rzeczy bez końca. Aby miłość trwała i różniła się stopniowo1.

Pierwsza linijka w rozbrajający sposób wprowadza trzy romantyczne rekwizyty: samotność, szaleństwo i „ulubiony kwiat” (piękno). W gruncie rzeczy, nasza sytuacja jest zawsze mniej więcej taka sama, a dawni poeci już dawno określili jej parametry: wszyscy jesteśmy samotni i trochę stuknięci, wszyscy tęsknimy do piękna (często do piękna tak zwanej „przyrody”). A zatem, „nie ma już o czym pisać”. Jednak to dekadenckie stwierdzenie zostaje natychmiast zmodyfikowane – „trzeba pisać na te same stare tematy”. Oczywiście, skoro tematy zawsze są te same. Jednak to nie rezygnacja, ale afirmacja pobrzmiewa w „trzeba pisać”: afirmacja samego pisania – jak gdyby w ostatecznym rozrachunku było ono jednak czymś ważnym. Trzeba pisać nie tylko o tym samym, ale też „w ten sam sposób”. A więc w poezji nie chodzi o jakąś nieustanną innowację, lecz raczej o rytualne powtórzenie: znowu i znowu, bez końca, „aby miłość trwała i różniła się stopniowo”, chodzi o nieustające ożywianie znaczeń, o życie. Pierwsza część ostatniego wersu – „aby miłość trwała” – to oczywiście wyświechtany slogan, śmieszny w kontekście całego wiersza. Jednak na końcu zwrotki brzmi on jak autentyczny wiwat – efektowny, chociaż nieco tandetny fajerwerk. Kicz jest tu całkowicie na miejscu – bo jak inaczej powiedzieć „niech żyje poezja!” i „niech żyje miłość!”?

Oczywiście „aby miłość trwała” moglibyśmy zastąpić jakimś innym toastem; być może nie chodzi tu o treść, ale raczej o pewien zabieg stylistyczny. Druga część wersu („i różniła się stopniowo”) trochę tę tandetną wzniosłość modyfikuje i udziwnia (ale już daliśmy się nabrać, przez moment byliśmy już naprawdę wzruszeni). Bo chociaż bez trudu wyobrazimy sobie, co to znaczy, że miłość „różni się stopniowo”, to jednak użyte tu sformułowanie jest całkiem niesztampowe, w odróżnieniu od banalnego „aby miłość trwała”. Taka kombinacja rejestrów stylistycznych (kicz i wyrafinowanie), pomieszanie elementów „ready-made” z wyrażeniami bardzo oryginalnymi (nieraz, jak tutaj, w obrębie jednej linijki), to bardzo charakterystyczna cecha stylu Ashbery’ego – bazującego na paradoksie, żeby za jednym zamachem wypowiedzieć kilka na pozór sprzecznych ze sobą komunikatów. W przypadku zacytowanej zwrotki te komunikaty brzmią jak następuje: lubimy miłość i lubimy życie, trzeba pisać o tych rzeczach, chociaż wielokrotnie już o nich pisano, nie da się pisać o tych rzeczach bez popadania w banał, ale z pomocą przychodzi nam ironia, nie mroczna ironia rodem z esejów De Mana,  ale zwykłe przymrużenie oka. Paradoksalnie, to właśnie dzięki ironii, dzięki oddziaływaniu kontekstu frazę „aby miłość trwała” możemy przez moment wziąć całkiem na serio.

A oto druga zwrotka wiersza:

Ule i mrówki mają być wiecznie na nowo badane
A kolor dnia nakładany
Setki razy i różnicowany od lata do zimy
Aby go spowolnić do tempa prawdziwej
Sarabandy, aby skupił się tam, żywy, odpoczywając.2

„Ule i mrówki” to oczywiście dość zabawny przykład tego, o czym może opowiadać poezja, przyroda to przecież jeden z ulubionych tematów poezji lirycznej. Przyjrzyjmy się jednak temu zestawieniu – brzmi trochę tak, jakby poeta przez pomyłkę lub niedbalstwo skojarzył ul z mrówkami. Czyżbyśmy mieli do czynienia z piewcą „natury”, który nie odróżnia mrówek od pszczół? Wydaje się, że dla współczesnego nowojorskiego romantyka jedne i drugie należą do tej samej kategorii zjawisk egzotycznych i wspaniale, jednoznacznie, radosnych. Jednak z drugiej strony, deklaracja, iż „ule” i „mrówki” to kwestie najwyższej poetyckiej wagi jest całkiem szczera, choć przez „badanie” tych zjawisk Ashbery rozumie nie tyle zoologiczną, co poetycką precyzję. W dalszej części tej strofy zostaje to wyjaśnione. Poezja synteza sztuk – malarstwa („kolor dnia”) i muzyki (tempo „sarabandy”). Zaczynamy też rozumieć, że sensem rytualnego powtórzenia, na którym bazuje poezja, jest ujarzmienie czasu – „aby skupił się tam, żywy, odpoczywając”. Tam, czyli w wierszu? Jest w tym sformułowaniu coś, co przywodzi na myśl romantyczną wiarę w „zbawczą” moc poezji, jak zawsze u Ashbery’ego wiarę otacza ironiczny nawias, wprowadzając dystans, ale nie unieważniając zawartości.  Ostatnia zwrotka wiersza zdaje się zresztą potwierdzać zasadność takiego skojarzenia:

Tylko wtedy może chroniczna nieuwaga
Naszego życia udrapować się na nas, pojednawczo.
Patrząc jednym okiem na te długie, płowe, pluszowe cienie
Które przemawiają tak głęboko do naszej niegotowej wiedzy
O nas samych, gadające silniki naszych dni3.

Poezja ratuje nas przed „chroniczną nieuwagą naszego życia”, która jest wszakże tożsama z utratą, utratą świata, czasu, nas samych. „Chroniczna nieuwaga” jest emblematem braku harmonii, zerwanej ciągłości pomiędzy tym, co w nas, a tym, co na zewnątrz, a samo już sformułowanie „chroniczny” przywodzi na myśl chorobę (ale i czas). Wiersz oczywiście nie obiecuje odzyskania jakiejś utraconej pełni, ani też nie gwarantuje czytelnikowi pełni zrozumienia – sens tej zwrotki nie jest przecież wcale oczywisty. Jak czytelnik, do którego zwraca się inny wiersz Ashbery’ego, „Paradoksy i Oxymorony”, „mamy to”, ale jednocześnie „nie mamy” (you have it but you don’t have it). Bo kto właściwie patrzy , jednym okiem”, na „długie, płowe, pluszowe cienie”? „Chroniczna nieuwaga” czy my sami (i dlatego właśnie tylko .jednym okiem”, że jesteśmy „chronicznie” nieuważni)? Czy my jesteśmy tożsami z „chroniczną nieuwagą/ naszego życia?” A jeśli nie, to kim właściwie jesteśmy? Kim jest ten (ta), który(a) czyta wiersz? Cienie, zwłaszcza w zestawieniu z „niegotową wiedzą o nas samych” przywodzą na myśl słynną jaskinię Platona. Skoro w dodatku patrzymy na nie tylko, jednym okiem”, to nasza wiedza, nie tylko o nas samych, w istocie jest „niegotową”.

Co zresztą nie jest tu powodem do rozdzierania szat. Wszelako cienie są „długie, płowe, pluszowe”. Te przymiotniki nie budzą żadnych złych konotacji. „Płowe” to przecież znacznie bardziej pozytywne określenie niż „blade”; zaś rzeczy „pluszowe” są zazwyczaj bardzo sympatyczne. To, co widzimy, to może tylko cienie – ale to są swojskie i przytulne cienie. Co więcej, jeśli składnia decyduje tu o logice, to należałoby stwierdzić, że owe cienie są „gadającymi silnikami naszych dni”. Czyli tym, co nam daje napęd, jest nasza „niegotowa wiedza”. Także napęd do tego, aby „chroniczną nieuwagę/ naszego życia” zamienić na jeden moment poetyckiej uważności.


[1] Późne echo, tłum. A. Preis-Smith, „Literatura na Świecie” 1994, nr 272, s. 84.
[2] Tamże.
[3] Tamże.