27/06/17

Życie z wierszami: Miłobędzka

Julia Fiedorczuk

Strona cyklu

Ule i mrówki
Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Poznałam Krystynę Miłobędzką 23 września 2000 roku, była sobota, piękny, jasny, przejrzysty dzień, Legnica. Poprzedniego dnia przyjechałam z Warszawy legendarnym (w pewnych kręgach) pociągiem, który według rozkładu powinien był dotrzeć na miejsce o 14.44 (ale nie dotarł, bo po drodze zapalił się jeden z wagonów). Było dość wcześnie, błąkałam się samotnie po mieście; nie miałam jeszcze zaprawy w festiwalach wódki i papierosów (dopiero stawiałam moje pierwsze kroki na tej drodze) i zdaje się, że dosyć wcześnie poszłam spać, a kiedy wstałam, wszyscy jeszcze spali. Legnicy nie pamiętam prawie wcale, żadnych obrazów – oprócz tego wczesnojesiennego słońca. Pamiętam zimną halę fabryczną, w której odbywały się festiwalowe spotkania. Wieczorem miałam pierwszy raz w życiu czytać na głos swoje wiersze (z debiutanckiej książki Listopad nad Narwią) i ta perspektywa od tygodni napełniała mnie trwogą – trudno to teraz opisać, ale na samą myśl, że miałabym wyjść na scenę i wydobyć z siebie głos, czułam lekkie mdłości i ssanie w środku, jakbym miała zemdleć albo wywrócić się na lewą stronę. Postanowiłam pójść do tej hali, głównie chyba po to, żeby przekonać się, czy umiem tam trafić. Mam fatalną orientację w terenie, zwłaszcza w sytuacjach silnego stresu towarzyskiego. Jakoś trafiłam. I właśnie tam spotkałam Miłobędzką. Piła kawę i paliła. Odważyłam się podejść do niej i przywitać. Miałam przy sobie dwa tomiki, Przed wierszem (z 1994 roku) i świeżo wydane wszystkowiersze.  Poprosiłam o autografy. Chwilę rozmawiałyśmy, niedługo. Byłam skrajnie nieśmiała i tak bardzo społecznie niedołężna, że nie umiałam wykorzystać tego szczęśliwego spotkania. Wyszłam z powrotem na dwór, na jesienne słońce. Kartkowałam tomiki. Już nie pamiętam, który wiersz przykuł moją uwagę, może właśnie ten, wiersz z pociągu:

przed dom
za dom
podom

przez las
za las
polas

przed pole
za pole
popole

Zeszłej wiosny, czyli prawie szesnaście lat później (podom, polas, popole), czytaliśmy wiersze Miłobędzkiej w Warszawie, z grupą przyjaciół, znajomych i nieznajomych w ramach szalonego pomysłu, żeby właśnie w taki sposób zareagować na niewiarygodną eksplozję nienawiści w Polsce (i wszędzie): właśnie w taki właśnie absurdalny sposób, czyli powoli, uważnie czytając wiersze. Przeczytaliśmy między innymi „Wycinankę na jesień” (z tomu Pokrewne, 1970). Przepisuję ten wiersz jednym ciągiem:

Zapaść na zawsze w gniazdo snu, zmieścić się w jedno zwinięcie spopielałych nitek – jest taka droga jesiennych śmierci, tędy przechodzą oszalałe, rozmiękłe kolory wezwane wiatrem. Płatek po płatku w ordynku barw, najpierw żarłoczne, potem cichnące, aż po ostatnią, najniższą zieleń – schnące arterie, krople bólu w ciemnych tkankach. Rośnie w ramionach, rozwija się popielate gniazdo, już sięga miękko w liście między szelest, pulsujące soki obejmuje ciaśniej – ciasno – drżącymi kręgami. Aż głuchną.

Sporo czasu rozmawialiśmy o tytułowej „wycinance”: o paradoksalnym statusie bytu, który swój unikalny kształt uzyskuje dzięki nieobecności (dzięki temu, co zostało wycięte). A przecież każde upostaciowione istnienie wiąże się z wyeliminowaniem jakichś potencjalności – istnieć w konkretnym kształcie to znaczy nie istnieć inaczej, to znaczy być uwięzionym. W tym sensie bycie zawsze wiąże się z przemocą (myśl w duchu anty-metafizycznej etyki Levinasa). Czynność wycinania (nożyczkami) ma w sobie coś z tej przemocy, zarazem jednak wycinanka to rzecz dość mało złowroga, dekoracyjna, kojarząca się z robótkami ręcznymi, może nawet kobieca.

Ta zaznaczona w tytule ambiwalencja pojawia się także w samym wierszu: czy „droga jesiennych śmierci” jest czymś pożądanym (powrotem do niezróżnicowania, do stanu logicznie uprzedniego wobec przemocy), czy raczej czymś, czego się obawiamy (skoro „schnące arterie” wiążą się z „kroplami bólu w ciemnych tkankach”)? A może jednym i drugim? Jeśli tak, to życie każdej istoty musi zawierać sobie sprzeczność wynikającą z popędu życia (pragnienia zachowania swojego bytu w tym konkretnym kształcie) i tęsknoty za wolnością, możliwą tylko poza byciem. „Zapaść na zawsze w gniazdo snu”: ten początek być może wyraża pragnienie, aby wydostać się z przywiązania do konkretnej formy; „droga jesiennych śmierci” chyba nie jest straszna, skoro pod koniec wiersza „rozwija się popielate gniazdo”. To gniazdo, ten popielaty (spopielony?) dom-na-skraju-bycia, bierze w siebie szelest liści, pulsujące soki – „aż głuchną”. Aż robi się cicho.

To się nazywa: zima. To się nazywa: śmierć. Śmierć absolutna – w tym momencie. Zimą nie ma nadziei na wiosnę, w ciemną noc duszy nie widać światełka tunelu, wszystko musi zostać stracone, wszystko musi obumrzeć, wykruszyć się, wygnić, jak na słynnym obrazie Holbeina, gdzie martwy Chrystus to tylko udręczone zwłoki i nie ma żadnych widoków na zmartwychwstanie. A z drugiej strony, zimą śnieg przysypuje (dawniej przysypywał?) ślady ludzkich zniszczeń. „Winter kept us warm, covering the earth in forgetful snow” – to T. S. Eliot.

Nie da się obejść tej śmierci, tego momentu całkowitej utraty – to niemożliwe. I nie ma żadnego życia bez tej ciszy…

… i słów, dziewczyno, jest zawsze mniej
a żywego więcej niż potrafisz znaleźć (Po krzyku, 2004)