debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Chcieliście poetów, no to ich macie?

Kamil Nolbert

Głos Kamila Nolberta w debacie "Mieliśmy swoich poetów".

strona debaty

Mieliśmy swoich poetów

Na początek wątpliwości i niepokoje. Właściwie nadal nie wiem, co zrodziło we mnie większe obawy, gdy czytałem słowo wstępne do niniejszej debaty i zastanawiałem się nad odpowiedzią na niektóre z zadanych pytań: czy to, że mimo nowych dekoracji nieustannie wracamy do starego tematu, do przełomu, jakbyśmy nadal się z nim nie uporali, jakby coś się w dotychczasowych rozpoznaniach wciąż nie zgadzało, wymykało, jakby jeszcze czegoś ważnego nie udało się o nim opowiedzieć; czy może to, że dla mojego pokolenia ów przełom, jakikolwiek by nie był, od samego początku należał już do historii literatury, co w oczywisty sposób nie stawia mnie w szczególnie komfortowej sytuacji. My tego przełomu nie doświadczyliśmy bezpośrednio, do naszej świadomości wszedł w postaci swoistego mitu, kreowanego (mimowolnie lub celowo) przez uczestników tamtych wydarzeń, dzierżących w dłoni niebieski numer „Literatury na Świecie” i jak zaklęcia powtarzających nazwiska poetów szkoły nowojorskiej. Ale to był ich mit, teraz rozpoznajemy go bez trudu, stał się popularną kliszą, dziś nadal oddziałuje, lecz w inny sposób, w innych warunkach.

Pytań, które postawiono, jest sporo, na wszystkie i tak nie odpowiem, a niektórych będę z premedytacją unikał. Prawda jest taka, że ominął mnie ten „opętańczy karnawał”, bo gdy spod prasy drukarskiej schodziły pierwsze tomy słynnej fioletowej serii biblioteki „BruLionu”, całkiem możliwe, że nie było mnie nawet na świecie, gdy Lampa wydawała Parnas Bis i antologię Macie swoich poetów, miałem ledwie trzy-cztery lata. Czytając wspomnienia z pierwszych Fortów, wieczorów autorskich i innych spotkań, z jednej strony chciałoby się uczestniczyć w tym wszystkim, obserwować wydarzenia na własne oczy, z drugiej jednak coś podpowiada, że to może jednak nie było tego warte, czas nie dla wszystkich był przecież łaskawy, nie ocalił zbyt wiele, a przyniósł za to frustrację i rozczarowanie (widać to nie tylko wśród czytelników, ale i wśród niektórych krytyków).

Przytłaczająca większość poezji początku lat dziewięćdziesiątych, pozbawiona swojego naturalnego kontekstu, nie prezentuje się dziś najlepiej. Miłosz o poezji lat osiemdziesiątych miał kiedyś rzec: poczciwa, niestety; w tej swojej upozowanej skandaliczności poezja lat dziewięćdziesiątych, przynajmniej pewien jej nurt, też okazuje się być, paradoksalnie, poczciwa (niestety?). Dlatego nie dziwi mnie specjalnie próba przeniesienia punktu ciężkości z „BruLionu” na „starych mistrzów”, jakiej swego czasu podjął się Julian Kornhauser, tym drugim przypisując główną rolę na literackiej scenie końca zeszłego wieku. Nie dziwi mnie ten gest nie dlatego, że się z nim w pełni zgadzam, ale sam, sięgając po raz pierwszy po poezję lat dziewięćdziesiątych, wybierałem najpierw Płaskorzeźbę, Rovigio, Epilog burzy, Chirurgiczną precyzję, potem Piosenkę pasterską, Prześwietlone zdjęcia, a do Świetlickiego, Podsiadły, Biedrzyckiego i innych dochodziłem raczej okrężną drogą, może nawet nie poświęcając im tyle uwagi, na ile by zasługiwali. Medialny i społeczny potencjał tej poezji bardzo szybko się wyczerpał, pozostali ci, którzy mieli nośne nazwiska i którzy potrafili się dostosować do nowej sytuacji. I mimo że w ogólnym rozrachunku bliższa mi jest właśnie tradycja „mistrzowska”, całkiem niedawno kolejny raz zachwycałem się Zimnymi krajami Świetlickiego i równie mocno ucieszył mnie nowy wybór poezji Jacka Podsiadły, choć brak mi w nim kilku wierszy…

To nie wszystko, najważniejsi na końcu. Gdzieś zupełnie obok tych wszystkich sporów o to, kto barbarzyńcą, kto klasycystą, pojawili się przecież Sosnowski, Dycki i, nieco później, Różycki – poeci, którzy z miejsca skazują swych naśladowców na porażkę, nie dając im najmniejszych szans, co tylko świadczy o sile tych indywidualności twórczych, i to ich wiersze (choć pewnie jeszcze kilku innych poetów można by do tej listy dodać) są dla mnie najciekawszymi klockami tej układanki. Dość daleko od o’haryzmu Podsiadły i innych „barbarzyńców” szukałbym więc tego, co w tamtych latach mieliśmy najbardziej wartościowego. Ale historia literatury nie jest historią samych arcydzieł, tak samo ważne, a może nawet ważniejsze dla przebiegu procesu literackiego okazują się być dzieła, których po latach nikt nie będzie pamiętał, a które w istotny sposób wpłynęły na kształtowanie się języka literackiego pisarzy swojego pokolenia i pokoleń następnych. Pewnie podobnie będzie z latami dziewięćdziesiątymi, choć minąć musi jeszcze trochę czasu, zanim będziemy mogli z pewnością stwierdzić, kto na stałe wszedł do kanonu, a kogo historia spisała na straty.