debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Jeszcze dopowiedzenia

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Biurowe książki roku 2017”.

strona debaty

Biurowe książki 2017 roku

Podsumowania roku pisane w imieniu jednego wydawnictwa mają w sobie ten niewymuszony element reklamowy, który zmienia je zwykle w autoparodię. Nie będzie więc „biurowego” podsumowania, będzie garść uwag na temat książek, które się w tym sezonie ukazały. Zaskakująco (dla mnie samego) sporej liczbie publikacji poświęciłem osobne, czasem przydługie teksty, więc sumowanie wniosków czy streszczanie głównych myśli wydaje mi się dziś nużące, a przy tym upraszająco szkodliwe. W miarę możliwości chciałbym więc wspomnieć zwłaszcza o tym, czego nie miałem (jeszcze/już) okazji opisać, a co na taki opis zdecydowanie zasłużyło.

Ważną część – przynajmniej od strony reklamowej – tegorocznego dorobku Biura stanowiły przekłady. Wydawnictwo chwali się Zimowym królestwem Philipa Larkina, Nad rzeką Esther Kinsky (niestety jeszcze nie czytałem), Dusznym krajem Boba Dylana, Tańczę boso Patti Smith i Pamięcią Pétera Nádasa. Dylan zasłużył niewątpliwie na dobre poetycko przekłady Filipa Łobodzińskiego oraz na szereg dyskusji wokół nich, zwłaszcza że w tle jest sprawa kontrowersyjnego Nobla. Ale hej, to wciąż Bob Dylan, i żadna antologia jego twórczości, nawet w towarzystwie Scen z życia kontrkultury Jerzego Jarniewicza, nie zrobi z niego lepszego poety, tak jak żadna nie odda muzycznego i duchowego klimatu jego piosenek. Z Patti Smith jest u mnie podobnie – to wielka wokalistka, autorka tekstów, a w tej chwili również posiadaczka pięknie wydanych przekładów w języku polskim, tyle.

Girl in Winter Larkina to sprawa bardziej problematyczna, choć regularnie trafia do podsumowań roku i na listy ulubionych książek. Jacek Dehnel – którego tłumaczenia Larkina pod tytułem Zebrane (2008) były sporym wydarzeniem, a specyficzny rodzaj melancholii i wyniosłości charakterystycznej dla jego języka pasował do angielskiego poety lepiej niż precyzja Barańczaka – zabrał się za wczesną w sumie powieść (choć nie najwcześniejszą, Jill wciąż czeka, i chyba nie będzie czekać długo). To doprawdy kunsztowna książka o pozorach, emocjach, ucieczce i uwięzieniu przez konwencje. Wydana dziś, okazuje się nieśmiałą historią o poszukiwaniach miłosno-erotycznych, o zderzeniu romantycznych porywów z prozą życia, ale też pełną melancholii rozprawą o losie uratowanych niemieckich Żydów w czasie drugiej wojny, a właściwie szerzej: o kondycji emigranta, co czyni z niej powieść niebywale aktualną, filozoficzną wręcz (utrata domu ma tu swój archetypiczny, by nie powiedzieć: biblijny charakter). Problemem Zimowego królestwa nie jest jednak ono samo, ale szereg poprzedzających je książek prozatorskich Biura, z którymi musi rywalizować na półce: Firbank, Queneau, White, Landolfi, Russell, Blanchot (a gdzieś obok wydana przez Ossolineum w tym roku Christine Lavant czy wznowiony przez PIW Budowniczy ruin Rosendorfera). Każda z tych publikacji była miniaturowym światem, przy którym wczesna proza Larkina wygląda mimo wszystko jak szklana kula śnieżna z połamanym aniołkiem w środku, nawet jeśli tak właśnie od początku miała wyglądać.

Druga prozatorska rzecz od BL to Pamięć. Lata pracy Pétera Nádasa nie poszły na marne. Węgierski pisarz stworzył dzieło epickie, ze wszech miar onieśmielające. Może i jest to książka przydługa, męcząca jak oglądanie filmów Miklósa Jancsó czy Béli Tarra, ale za to jak napisana! Nádas otwiera swoją „księgę wspomnień” (tak brzmiał oryginalny tytuł, tak brzmi również tytuł wydania angielskiego) ukłonem w stronę Prousta, kryptocytatem tak oczywistym i wyczuwalnym już przy pierwszej lekturze, że od razu wiemy, na czym polegać będzie ta praca pamięci, zderzająca erotyczny dramat bohatera z dramatem losu środkowoeuropejskiego wygnańca i wpisująca w to wszystko poziom metafikcji, czyli literacką fantazję o niemieckim pisarzu Thomasie Thoenissenie. A jednak to inna pamięć i inne wspominanie niż u francuskiego modernisty: pełne pęknięć, schizofreniczne, ponowoczesne. Przyszedł mi na myśl Robert Musil, przyszedł Roberto Bolaño, bo tak jak za ich popularnością w moim księgozbiorze stoi w dużej mierze Arkadiusz Żychliński, tak i o Nádasa upomniał się poznański literaturoznawca kilka lat temu na łamach „Tygodnika Powszechnego”. W tamtym zestawieniu (z 2014) zagościł jeszcze Patryk Modiano (zaraz potem dostał Nobla), David Foster Wallace (rok później, po Krótkich wywiadach z paskudnymi ludźmi, nastąpił spektakularny wybuch jego popularności w Polsce), Wilhelm Genazino, António Lobo Antunes i Horacio Castellanos Moya. Może w takim razie i trzej pozostali powinni być jakąś sugestią dla Biura?

***

Tegoroczna poezja to z kolei kilkanaście książek, które – niestety – w większości już opisałem, pozytywnie bądź nie. Zrezygnuję zatem z wywodów na temat Trawersu Andrzeja Sosnowskiego, Daru meneli Roberta Rybickiego, Jarzma Przemysława Owczarka, ale też jedynego debiutu, czyli Raportu wojennego Agaty Zuzanny Jabłońskiej. Tym bardziej nie będę też wracał do Zimnej książki Marty Podgórnik ani wizyjnej Martyny Buliżańskiej.

Jabłońska jest eksperymentalna i czytelna, liryczna i polityczna, a w stosunku do innych debiutów mijającego roku prezentuje się wręcz doskonale. Sosnowski i Rybicki sprawili mi dużo radości (i będę bronił tez, że się jednak Sosnowski nie powtarza i wciąż drąży nowe tunele, a Rybicki nie doczekał się jeszcze należnego mu miejsca w kanonie najnowszej poezji). Pozostałe wspomniane książki ujęły mnie nieco mniej lub wcale, ale o tym gdzie indziej. Ciche psy Romana Honeta to rzecz nieco słabsza, ale też w jakiś sposób tragiczna, jakby autor został przytłoczony własną, gotycko wystylizowaną wyobraźnią, a nad nagrodą Szymborskiej krążyła jakaś klątwa, podtapiająca laureatów. Z kolei Grzegorz Kwiatkowski mnie od zawsze nudzi, a tomik Sową, czyli kolejna odsłona żałobno-celanowskiego pożegnania, połączonego z oskarżeniem i rozprawą o marności świata oraz wszechobecnej niepamięci, nie zmienia tego odczucia, choć jestem świadomy, że dla niektórych tak właśnie wyglądać może poezja spełniona. Łukasz Jarosz wydał natomiast Stopień pokrewieństwa, czyli pierwszy tom po wierszach zebranych. To zwykle okazja do zaczęcia nowego okresu, ale też niespecjalnie celebrowana. Kilka fraz mnie rozśmieszyło, kilka wprawiło w głębszą, metafizyczną zadumę, ale w większości jest to stary, dobry Jarosz, ten od domku na wsi, poczucia samotności i mądrego ojcostwa, rozczulającego, bezradnego i zarazem konserwatywnego w poczuciu odpowiedzialności za wszystkich i wszystko. Na „ojcostwo” Jarosza przyszła w tym roku odpowiedź „macierzyńska” od Joanny Mueller, co prawda z bogato ilustrowaną książeczką dla dzieci Piraci dobrej roboty, ale jak doskonale pokazał Łukasz Żurek (chapeau bas za ten tekst) jest to również część jej własnego projektu poetyckiego i jego naturalna konsekwencja, rzucająca wyzwanie nie tylko hierarchicznemu (i patriarchalnemu) podziałowi na literaturę wysoką czy użytkową (tu byłaby ta dziecięca), ale również idei samotniczej pracy literackiej. Przewijająca się przez całą książeczkę walka z czasem oraz iście nowoczesnym demonem poetyckości i eksperymentu, który pragnie zawłaszczyć tekst oraz usadzić go w domenie archaicznie pojętej autonomii (męskiego geniusza, literata, twórcy nowego języka i stylu), zostaje zrównoważona przez dziecięcą wyobraźnię, a książkowi piraci – najbardziej chyba oczywisty wybór dla konwencji przygodowej – stają się czymś więcej: anarchizmem w czystej postaci, wolnością języka, poszukiwaną choćby w eseistycznych Stratygrafiach.

Niewątpliwie najważniejszą „biurową” publikacją tego roku było Wybieganie z raju, czyli zebrane wiersze Tomka Pułki. Mimo że nie udało się uniknąć błędów, np. w postaci przedrukowania nieautorskich wierszy, jakoś – anegdotycznie i ironicznie – wpisuje się to w obraz Pułki, funkcjonujący w młodoliterackim życiu. Przy okazji wydanie tomu stworzyło szansę, żeby obraz ten zawędrował na łamy „Polityki”, „Gazety Wyborczej”, TVP Kultura i innych mediów masowych, a Karolina Felberg-Sendecka miała nawet okazję przeprowadzić wywiad z Dawidem Mateuszem dla „Newsweeka”. Ale o Pułce też zdążyłem już napisać, zresztą dla BL, nie mam więc wiele do dodania: łatwiej odesłać każdego do Wybiegania…, niż zmuszać go do poszukiwania pojedynczych książek, których niewielkie nakłady dawno się rozeszły lub zostały zmielone; łatwiej też – jak się zdaje – dostrzec w ten sposób rozwój samego Pułki, wydobyć zderzenie liryczności (szczególnie ważnej w kontekście kolejnych książek późnych roczników 80.) i hermetycznej wręcz niezrozumiałości, doprowadzonej do granic celowego przecież bełkotu.

Nieco zepchniętą na margines pozycją jest Palamedes Piotra Matywieckiego. To traktat, na jaki zasłużył ten autor, a że poezję jego darzyłem zawsze dużym sentymentem, i ten tom przyjmuję jako rzecz ważną, która jeszcze doczeka się swojej historii. Znalazła tam ujście zarówno klasycystyczna tęsknota autora, chęć napisania „o czymś ważnym” i uniwersalnym, jak i jego ciążenie w stronę ciemnej ezoteryki, magii (nie: magiczności) i wiedzy tajemnej. Z Matywieckim nigdy zresztą nie wiadomo, czy to on sam świadomie miesza ingrediencje żywiołów i w odczarowanym już świecie próbuje uwarzyć miksturę nieśmiertelności, czy też same żywioły miotają jego wyobraźnią i pędzą podmiot na cztery wiatry. Palamedes to bohater tragiczny, faustowski w pewnym sensie, bo jego wiedza i spryt doprowadzają go do upadku (mitologiczny Palamedes ginie przez intrygę Odyseusza, usunięty w historyczny cień). U Matywieckiego staje się on jeszcze bardziej nowoczesny, wprost związany jest z ruchem postępu, który zmusza nas do ciągłego poszukiwania, innowacyjności, ale który prowadzi czasem w ślepą uliczkę. To postać pełna sprzeczności (pacyfista, odmawiający służby wojskowej, ponadczasowy symbol, ale też mąż i ojciec), napisana jakby przeciwko Odysei, na złość homeryckiemu pominięciu i heroicznym rysom. Można powiedzieć, że autor Zdartych okładek po adornowsku, dialektycznie, rozprawia się z nowoczesnością, ze zbrodnią pomówienia, która ją funduje, z owym odysejskim metis, sprytem/podstępem, który okazuje się drugim imieniem politycznej skuteczności. Ale czy Matywiecki ma do powiedzenia coś wykraczającego poza niezmierzenie szeroki horyzont nowoczesności? Tam leży, moim zdaniem, obcy dla niego ląd, i choć z perspektywy Palamedesa może on wyglądać jak zapomniany kontynent za morzami, jest przecież o krok od nas, o jedną kategorię, o pół derridiańskiego kroczku.

Pozostałe dwie książki, o których nie było dotąd okazji napisać, a o których napisać trzeba, to Pokarm suweren Kacpra Bartczaka i Puste noce Jerzego Jarniewicza. Są to tomy ważne, świetne i zasługujące na wszystkie możliwe wyróżnienia (więc zapewne nic z tego nie będzie). Z niecierpliwością czekałem na następcę Wierszy organicznych; chciałem zobaczyć, jak bardzo rozwinie się ta, coraz lepsza przecież, coraz pewniejsza siebie poezja i ile miejsca tom Przenicacy, przefiltrowany przez metaforykę organiczno-mineralną z Wierszy…, znajdzie w Pokarmie suweren. Znalazł, a Pokarm… to książka, o której za 30 lat wciąż będą pisać specjaliści od literatury i do której intelektualno-poetologicznego charakteru, miejmy nadzieję, przywykną również czytelnicy, na razie z większym podnieceniem przeżywający nowy tomik Jasia Kapeli. Zgadzam się w większości z tym, co o tomie napisał Dawid Kujawa, bo uważam, że jego akademicki, deleuzejański język świetnie wpisuje się w taki typ poezji i przylega do niego tak dobrze, jak strukturalizm przylegał do Peipera i Przybosia (mówimy więc o materialnych intensywnościach, o gęstości materii i przepływach energii). Ale zgadzam się też z tym, co przestawiała Marta Koronkiewicz w recenzji towarzyszącej, tzn. z niebywałą zdolnością tych wierszy do autopojetyzmu, do wytwarzania w sobie figur i metafor, które stają się potem „narzędziami lektury”. To jest prawdziwa organiczność, osiągnięta chyba dopiero w Pokarmie…: nie tyle wiersz pełen dynamizmu, nie tylko wykorzystujący metaforykę telluryczną i organiczną, nie tylko rozgrywający swoje pojedynki między paliwami kopalnymi, tworzywami sztucznymi i sztucznością idei poezji, ale też zdolny do dyktowania warunków własnej lektury. To chyba najtrudniejsza książka Bartczaka, nie wiem, czy lepsza od Wierszy organicznych, raczej wyzywająca je na pojedynek, zmieniająca ekstatyczną pieśń zatraty w iście ashberiańskie myślenie wierszem, w układ nerwowy i przestrzenny artefakt.

O ile wczesna recepcja Bartczaka została przygotowania bardzo dobrze (a i tu czuję się trochę wypalony po długim szkicu o tej poezji, w którym interesował mnie przede wszystkim wątek ścierających się materialności), to recepcja Pustych nocy Jarniewicza pozostawia wiele do życzenia, a teksty promujące tom na stronie wydawnictwa – mam takie nieprzyjemne poczucie – rozminęły się nieco z samą książką, przedstawiając ją jako nudną w sumie opowieść dla polonistów i (nad)wrażliwców. Jarniewicz to jednak nie Osiecka, więc chciałbym wrócić do sformułowanych dawniej tez, podtrzymać je i dopowiedzieć: Puste noce to ostatnia część trylogii, która rozgrywa się jeszcze w Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną oraz w Wodzie na Marsie; ci sami bohaterowie (podmiot i adresatka) tworzą tę samą, wspaniałą i tragiczną, pełną erotyzmu, pasji i zwątpienia opowieść o romantycznej miłości, której „romantyzm” jest zaledwie uświadomioną konwencją, materialną bazą, przekraczaną w kolejnych mikro-profanacjach (szukajcie np. tropów „śladu” i „prawa”): „Noc opustoszała, pozasłaniałem lustra, a twoje wiersze/ oddałem w komis, żeby cię więcej pod kołdrą nie czytać./ Tymczasem z lasu ściągają tu z warchlakami lochy,/ szykuje się odstrzał”.

Jarniewicz tak dosłownie nie opowiadał chyba nigdy, i owszem, doceniam jego zdolność do lirycznego kodowania i intertekstualnych gier, ale przede wszystkich doceniam odwagę tej książki, ten moment obnażania się dojrzałego mężczyzny przed czytelnikiem i przed sobą samym, który prowadzi do afirmacji biseksualności, do odkrywania własnego chłopięctwa, a zarazem skutkuje tomem funeralnym, pogrzebowym, tomem o opłakiwaniu miłości, która właśnie umarła (a że umrze, że zostanie pożegnanie, że „nasza miłość jest martwa”, pisałem już po Wodzie na Marsie). Puste noce to mickiewiczowskie (bo Mickiewicza w tym tomie w bród) dziady i liryki lozańskie w jednym, pełne grozy czuwanie przy ucieleśnionych, martwych uczuciach (szczątkach, śladach), wypowiadanie ostatnich zaklęć-rymowanek i bilans, poczyniony z perspektywy „wieku męskiego, wieku klęki”. Jest jeszcze wiersz dla Zdzisława Jaskuły („Linia, nić, nic”) – piękny, emocjonalny i prowokacyjny, jeden z lepszych homoerotyków, jakie można napisać poza homoerotycznym kodem. Przy okazji zderza się on z innym wierszem dla Jaskuły, który ukazał się w tym roku w BL, czyli tekstem z Jarzma Przemka Owczarka. W obu widzimy relację z kimś niezwykłym, tajemniczym, pełnym literackiej pasji, ale to u Jarniewicza chłopcy lądują pod kocem, a wiersz zmienia się w baśń, w „papilarne spotkanie”, czyli jedyny, znany podmiotowi Pustych nocy sposób oswajania świata.

***

Czy z ubiegłorocznych działań BL wyłania się jakiś wzór, czy można wnioskować o pewnej zmianie? Rozstanie z Wrocławiem skończyło się dobrze, był to długi, momentami ciekawy, momentami groteskowy romans, ale jego brak sprawił, że wydawnictwo znowu zajęło się trochę poetycką partyzantką. Mimo skromności ofert debiutanckich (nie wspomniałem o almanachu „Połowu”, zobaczymy, co się z niego wyłoni za kilka lat), można powiedzieć, że BL konsekwentnie promuje społecznie aktywny liryzm kolejnego pokolenia, czyli późnych roczników 80. (w tym roku znowu ukazał się szereg tomów autorów, którzy przewinęli się przez kolejne „Połowy” czy inne warsztaty Biura), ale też chce pozostać maksymalnie otwarte i niedefiniowalne. Klasycy BL pozostają klasykami, raz czują się z tym dobrze (Sosnowski, Jarniewicz, Matywiecki, Jarosz), innym razem nieco mniej, na ogół nie zawodzą. Bardzo cieszy w tym wszystkim coraz pewniejsze miejsce Kacpra Bartczaka.

Mój tegoroczny top BL też jest raczej klasyczny, bez zaskoczeń, z ukłonem w stronę tego, co zyskało już renomę, choć jest to renoma z różnych poziomów i obiegów literackiego życia: Bartczak, Jarniewicz, Sosnowski, Nádas i Pułka.