debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Książki na piątkę z plusem

Tomasz Dalasiński

Głos Tomasza Dalasińskiego w debacie „Biurowe książki 2016 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

1. Starzy znajomi na kawie. Bohdan Zadura, Już otwarte

Czy też tak czasem masz, że nagle, nie wiadomo skąd, przychodzi do Ciebie ktoś, kogo dobrze znasz, ktoś, z kim spędziłeś mnóstwo czasu, od kogo dowiedziałeś się wielu ważnych rzeczy, komu coś zawdzięczasz, i siada razem z Tobą przy biurku, za stołem, na łóżku, i towarzyszy Ci podczas picia popołudniowej albo wieczornej kawy? Ja tak miewam. I miałem tak wtedy, kiedy pewnego zimowego poranka przyszedł do mnie Bohdan Zadura – oczywiście nie osobiście, ale pod postacią nowego tomu wierszy – i powiedział: „Już otwarte, zaczynamy!”.

Więc zaczęliśmy. Więc wspólnie zanurzyliśmy się w świecie, który iskrzył humorem, choć jednocześnie zmuszał do, niekiedy bardzo bolesnych, refleksji. Więc wspólnie zderzyliśmy się z tym, z czym zderzamy się osobno w każdej chwili naszego życia: z Internetem, telewizją, kinem, polityką, innymi książkami, pobytem w szpitalu… Więc wspólnie przeżyliśmy (prawie) wszystko to, co stanowi istotę naszego życia tu i teraz: surową, nieprzefiltrowaną przez rozmaite prawe, lewe i środkowe opcje czy orientacje (na tyle, na ile takie nieprzefiltrowanie jest w ogóle możliwe) codzienność.

A mówiliśmy sobie o tej codzienności językiem prostym, lecz nie prostackim; nie była to ta zwodnicza prostota, która każe myśleć, że im bardziej skomplikujemy nasz język, tym więcej za jego pośrednictwem będziemy mogli przekazać otoczeniu. Była to prostota autentyczności, prostota konkretu tropiącego absurdalność rzeczy, miejsc i ludzi, prostota szczegółu syntetyzującego rzeczywistość i pozostającego świadkiem swojej jednostkowości, prostota hybrydyczności zaangażowanego w multum zjawisk podmiotu, który w tej hybrydyczności usiłuje odnaleźć w miarę stałą tożsamość, sytuując się gdzieś na przecięciu prawdy oraz fałszu.

W starciu prawdy i fałszu stanęliśmy z Zadurą po stronie starcia – skończyliśmy kawę, umyliśmy kubki, wstaliśmy z krzeseł, otworzyliśmy drzwi i wyruszyliśmy, by dalej mierzyć się ze światem.

2. Nowi znajomi na piwie. Dawid Mateusz, Stacja wieży ciśnień

Czy też tak czasem masz, że nagle, nie wiadomo skąd, przychodzi do Ciebie ktoś, kogo jeszcze dobrze nie znasz, ktoś, kto pragnie spędzić z Tobą trochę czasu, pokazać się, zaprezentować z jak najlepszej strony, ktoś, kto ma szansę przekazać Ci (a czy mu się to uda? Nie dowiesz się, dopóki nie sprawdzisz!) arcyważne rzeczy, i siada razem z Tobą przy biurku, za stołem, na łóżku, i towarzyszy Ci podczas picia piwa? Ja tak miewam. I miałem tak wtedy, kiedy pewnego letniego wieczoru przyszedł do mnie Dawid Mateusz – oczywiście nie osobiście, ale pod postacią debiutanckiego tomu wierszy – i powiedział: „Jesteśmy na Stacji wieży ciśnień, startujemy!”.

Więc wystartowaliśmy. I niemal od razu spotkaliśmy się tam, gdzie rozstaliśmy się z książką Zadury – w miejscu, w którym walczymy, mierzymy się ze światem. O co – i jak – walczymy razem z Mateuszem? Stacja wieży ciśnień to tom silnie polityczny, to znaczy – uwaga! – silnie zaangażowany w polityczność rzeczywistości. To ważna kwestia: Mateusz nie „wymyśla” polityczności jako sposobu uprawiania literatury, lecz dostrzega, że nie istnieje literatura inna niż zaangażowana politycznie, gdyż nie istnieje inne od zaangażowanego politycznie życia. Polityczność to dla poety „opcjonalność”, świadomość braku możliwości jakiejkolwiek czystości i jakiegokolwiek niezapośredniczenia wiersza (jako tworu językowego) w „tu i teraz”, które to „tu i teraz” postrzegamy zawsze z jakiegoś punktu widzenia.

Mateusz walczy zatem o prawo do wypowiadania się zgodnego z jego wizją świata. A w wizji tej najważniejsze są: sprzeciw (wobec kapitalizmu, wobec wojny – ukonkretnionej zresztą poprzez konflikt na Ukrainie) oraz przekształcenie rzeczywistości odbieranej. O ile ta pierwsza sprawa wydaje się stosunkowo oczywista, o tyle ta druga może umknąć nam w momencie, kiedy zanadto skupimy się na próbie przyporządkowania Mateusza do sfery „poetyki krzyku” (o której piętro niżej). Przekształcenie rzeczywistości odbieranej, rekompozycja rozmaitych jej aspektów – miłości, życia, wiedzy, władzy, bycia i współbycia, wreszcie śmierci (o, ta gości na kartach Stacji… nader często!) – to taki trop interpretacyjny, który, jak sądzę, w przyszłości może stać się główną osią krytycznych rozpoznań dotyczących debiutu krakowskiego poety. Czytając Stację wieży ciśnień, mamy bowiem wrażenie, że zachodzi tam pewnego rodzaju odwrócenie porządków lekturowych: ja – jako Inny – uczestniczę w wierszu, wchodzę w wiersz i współtworzę go na zasadzie aprobaty bądź protestu. Mateusz, walcząc o prawo do wypowiedzi zgodnej z własną wizją świata, takie samo prawo stara się dać mi jako czytelnikowi; mogę albo podzielać jego punkt widzenia, albo całkowicie się z nim nie zgadzać – obydwie te sytuacje są zaś w każdej chwili równouprawnione. Każdy z nas jest autonomiczną jednostką, która – pod warunkiem, że jej autonomiczność nie wchodzi z buciorami w „strefę komfortu” Innego – może swobodnie wyrażać swoje zdanie na dowolnie wybrany temat. I to jest chyba najważniejsza rzecz, jaką przekazuje nam Stacja wieży ciśnień.

3. „Poetyka krzyku”. Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski, red. M. Koronkiewicz i P. Kaczmarski

Krzyczę rzadko, zwłaszcza w wierszach, może dlatego, że zbyt mało we mnie wiary w to, że tupanie papierowymi nóżkami naprawdę jest w stanie zmienić coś w otaczającym nas świecie. Jestem człowiekiem małej wiary i tym bardziej cieszy mnie, że są tacy, którzy wierzą mocniej, głębiej, prawdziwiej – i krzyczą. I cieszy mnie, że są tacy, którzy tych krzyczących zbierają do kupy, stawiają w jednym szeregu mimo dzielących ich różnic i wzmacniają ich głosy, bo nie od dziś wiadomo, że rację mają tylko obecni, a im więcej obecnych, tym większa ich przewaga nad innymi obecnymi.

Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski to zredagowana przez Martę Koronkiewicz i Pawła Kaczmarskiego pozycja zawierająca wybór wierszy jedenastu poetek i poetów: Tomasza Bąka, Szymona Domagały-Jakucia, Konrada Góry, Szczepana Kopyta, Kamili Janiak, Jakobe Mansztajna, Dawida Mateusza, Kiry Pietrek, Piotra Przybyły, Macieja Taranka oraz Ilony Witkowskiej, których wspólny mianownik stanowi zaangażowanie polityczne. Problem politycznego zaangażowania literatury to jedna z tych kwestii, które zdominowały dyskurs krytyczny ostatnich miesięcy, a może i lat; zdominowały go na tyle, że nawet dyskurs o tym dyskursie objawiał się (przynajmniej zazwyczaj) w formach wypowiedzi publicyzujących i zideologizowanych. Na szczęście redaktorzy antologii uniknęli tej pułapki; zestawiając ze sobą, po pierwsze, wiersze, po drugie – własne komentarze, a po trzecie – opinie innych krytyków (Monika Glosowitz, Dawid Kujawa, Jakub Skurtys, Maja Staśko), udowodnili, że o politycznym zaangażowaniu literatury można mówić bez nadmiernego wikłania się w samą polityczność.

Kwestia doboru bohaterów tej książki jest, jak w wypadku każdej chyba chrestomatii (przypomnijmy sobie to piękne słowo!), w pewnych miejscach dyskusyjna. Trzeba jednak przyznać, że redaktorzy dość przekonująco uzasadniają swoje wybory, a dokonana przez nich selekcja autorów wydaje się fortunna, dzięki czemu sama książka przedstawia w miarę reprezentatywny dla nurtu poezji zaangażowanej zestaw nazwisk i tekstów.

Zebrało się śliny… zbiera więc najlepsze chyba obecnie wiersze „społeczno-polityczne”. Antologia ta jest jednak cenna z jeszcze innego, może nawet istotniejszego, powodu: otóż grupuje ona szkice krytyczne, które dobitnie świadczą o tym, że polska krytyka literacka wchodzi na zupełnie nowy poziom. Oto wyrosło nam pokolenie krytyków, którym, bez żadnej przesady, możemy się zachwycić – i to niezależnie od tego, czy towarzyszą oni i czy towarzyszyć będą w przyszłości literaturze zaangażowanej, czy też skierują się ku innym nurtom w poezji i prozie. Z taką krytyką polska literatura może spać spokojnie.

4. Inny nie znaczy gorszy. Justyna Bargielska, Selfie na tle trzepaku

Justyna Bargielska jakiś czas temu wyrosła na jedną z najważniejszych przedstawicielek „polskiej poezji kobiecej” – którego to sformułowania nienawidzę, w które to sformułowanie nie wierzę, które to sformułowanie uważam za fałszujące rzeczywistość i zakłamujące dorobek piszących przedstawicielek płci żeńskiej. Zacznijmy więc jeszcze raz.

Justyna Bargielska jakiś czas temu wyrosła na jedną z najważniejszych, a przynajmniej najgłośniej komentowanych, poetek w Polsce. Stało się tak przede wszystkim ze względu na podejmowaną przez nią tematykę – odważne, bezkompromisowe spojrzenie zwłaszcza na kwestie związane z macierzyństwem. Jednakże autorski wybór 22 spośród wszystkich jej tekstów, z jakim możemy się zapoznać dzięki „Biurowej” serii 22. Wiersze podróżne, dowodzi, że sama tematyka nie wyczerpuje potencjału tych utworów, nie wyczerpuje repertuaru powodów, dla których czytelnik powinien sięgnąć po książki autorki Dwóch fiatów.

W Selfie… wiersze Bargielskiej dają się poznać jako teksty z pogranicza realizmu i nadrealizmu, jako utwory poszukujące przestrzeni metafizycznej, spełniające się w sferze liminalnej, na pograniczu faktyczności jawy i przełamywanej surrealnością faktyczności snu (choć jest to, powiedzmy od razu, surrealność inna od tej znanej choćby z tzw. nurtu ośmielonej wyobraźni). Język tych utworów pełni bogate funkcje semantyczne – znaczy sam w sobie, zwłaszcza tam, gdzie do głosu dochodzą rozmaite zabawy fonetyczne oparte na pozornym chaosie brzmieniowym. Rytm Selfie…, kompozycja zawartych w nim wierszy, przywodzi na myśl śpiewną muzyczność. Metaforyka jest niezwykła, zaskakująca, rozbijająca nasze czytelnicze przyzwyczajenia. A wszystko to okraszone ogromnym talentem do celnego puentowania – bo trzeba przyznać, że w wielu wypadkach puenty „robią” utwory autorki Obsoletek.

Dobrze, że Bargielska zdecydowała się na przygotowanie takiego właśnie wyboru swoich wierszy. Sądzę, że dzięki temu czytelnik, przyzwyczajony (przez samą zresztą autorkę!) do lektury jej tekstów przez pryzmat kobiecości, spojrzy na Bargielską w nieco inny sposób. A inny nie zawsze znaczy gorszy.

5. (Nie)świeży oddech. Roman Honet, rozmowa trwa dalej

Skoro zahaczyliśmy już o serię 22. Wierszy podróżnych i skoro otarliśmy się o nadrealizm, nie możemy wprost pominąć wyboru tekstów Romana Honeta pod świetnym tytułem rozmowa trwa dalej.

Honet obecnie to nie tylko człowiek i poeta, ale także – patron i instytucja. Jeden z najbardziej wpływowych – jeśli wpływowość mierzyć liczbą epigonów i czasem panowania „honetyzmu” – poetów naszych czasów. Nauczyciel i mentor, kreator obrazu, animator języka, prawodawca wyobraźni. Wielki Przedwieczny współczesnej poezji polskiej.

Nie przesadziłem nieco? Wydaje mi się, że nie; może nie od czasów alicji, ale już na pewno od momentu wydania pójdziesz synu do piekła dykcja „honetopodobna” pozostaje jednym z najbardziej popularnych, najczęściej spotykanych, docenianych przez krytykę i nagradzanych przez rozmaite gremia (vide: Silesius dla Buliżańskiej) idiomów poetyckich. Umiejętnie (to znaczy: w stosunku innym niż 1:1 z oryginałem) poprowadzona „ośmielona wyobraźnia” wciąż gwarantuje czytelniczy sukces, a przynajmniej zainteresowanie środowiska; i chociaż nad najmłodszymi poetami cień Honeta jakby blaknie, to wciąż odnaleźć możemy mnóstwo odniesień do jego twórczości, w tym, co ważne, odniesień negatywnych i idących za nimi przewartościowań.

Nie ulega bowiem wątpliwości, że 20 lat temu język Honeta (obok języka wciąż nie w pełni docenionego Bartka Majzla) był prawdziwym „świeżym oddechem” literatury, próbą odejścia od dyktatu ówczesnych Wielkich Przedwiecznych – Marcina Świetlickiego i Jacka Podsiadły. Czy jednak dzisiaj ten oddech nieco się nie zestarzał, a poezja nie zaczęła zajmować się nieco odmiennymi sprawami i, co chyba najważniejsze, nie zaczęła zajmować się nimi w odmienny sposób? Innymi słowy: czy wiersze Honeta możemy obecnie wciąż postrzegać jako olśnienia, wybuchy nowatorstwa, bomby podkładane pod literaturę, które eksplodują w najmniej oczekiwanych momentach, burząc dotychczasowe porządki i przygotowując grunt pod nowe konstrukcje?

Znów wydaje mi się, że nie; aczkolwiek nie jest to żaden zarzut. Honet zrobił w poezji to, co zrobić powinien – uderzył z siłą tarana i na zawsze zmienił sposób postrzegania tego, jak można pisać. To jego ogromna zasługa. Nie jest jego winą upowszechnienie i spowszednienie wymyślonej przez niego dykcji, ponieważ Honet osobiście – mi przynajmniej nic na ten temat nie wiadomo – nie namaszczał nikogo na swojego naśladowcę. Honet pozostaje poetą świetnym, ważnym i znaczącym – czego rozmowa trwa dalej jest doskonałym potwierdzeniem. I o ile na książki twórców pozostających w orbicie „idiomu honetowskiego” nie czekam z niecierpliwością, o tyle na kolejny tom wierszy autora serca – jak najbardziej.

 +. Cały on. Łukasz Jarosz, Święto żywych

Pamiętam Somę. Somę pamiętam bardzo dobrze. Soma była świetna, świeża, uderzająca i powalająca. Znakomity start. Biały tydzień był jak drugi cios. Orzeźwiający, ożywiający. Mimikra mniej – wchodziła jak średnio schłodzona wódka, ale jej picie wciąż mogło sprawiać przyjemność. Potem miałem przerwę, trochę z własnej, trochę z cudzej winy. Aż wreszcie na horyzoncie zamajaczyła Kardonia i Faber – i wróciłem do Jarosza.

O jego poezji napisano już sporo. Łączono go z rozmaitymi nurtami, przypisywano różne, często wzajemnie sprzeczne, cechy, pokazywano wpływy, wypływy i przepływy różnorakich sortów. I pewnie każdy z krytyków tych wierszy miał trochę racji, bo Jarosz jest hybrydą, zlepkiem różnych tendencji, stylów, nurtów – a może lepiej: kimś, kto sytuuje się na styku niezależnych inności, pozostając przy tym autorem jak najbardziej idiomatycznym i oryginalnym.

Oto w tym roku otrzymaliśmy dużą dawkę Jarosza w postaci Święta żywych – książki stanowiącej zbiór dotychczas wydanych tomów wzbogacony setem całkiem nowych tekstów poetyckich. Cieszę się, że ta książka powstała; Jarosz jak najbardziej na nią zasługiwał, zasługiwali na nią także jego czytelnicy.

Święto żywych pokazuje przede wszystkim to, co dla Jarosza najbardziej symptomatyczne: śmierć, poprzez którą dochodzimy do celebracji życia, konfesyjność, emocjonalność, oniryczność, pogodną ironię i ironiczną pogodność, łączenie realności z tym, co symboliczne. Pokazuje poezję w pełni ukształtowaną, ale, na szczęście, wciąż poszukującą. Pokazuje takie wiersze, jakie, jak mi się zdaje, sam autor chciałby widzieć – i jakie chciałbym widzieć ja jako jego w miarę stały czytelnik.

Cóż powiedzieć na koniec? Proszę Państwa, oto Jarosz. Oto cały on – bierzcie i jedzcie.