debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Niewinny czarodziej wchodzi do śródmieścia

Paweł Kaczmarski

Polemika Pawła Kaczmarskiego z głosem Łukasza Żurka w debacie „Formy zaangażowania”, towarzyszącej premierze antologii Zebrało się śliny, która ukaże się niebawem w Biurze Literackim.

strona debaty

Formy zaangażowania

Chciałbym zacząć ten tekst od uszczypliwości w rodzaju „dobra zmiana – w osobie Łukasza Żurka – nadciąga również w polskiej krytyce poezji”. Albo „uczniowie Andrzeja Franaszka w natarciu”. Mam jednak wrażenie, że takie złośliwości odciągają uwagę od istoty problemu. Owszem, tekst Co się dzieje z formą, kiedy ktoś się jej boi (lub jej nie widzi) autorstwa Żurka posługuje się retorycznymi zabiegami charakterystycznymi dla opcji konserwatywnej i narodowo-katolickiej (jak choćby nazywanie stalinistą każdego, kto się z nim nie zgadza), ale nie z tego powodu jego tezy są aż tak groteskowo przerysowane; powiem więcej – ideowa pasja i święte oburzenie Żurka, które przenikają każde zdanie, są bodaj najciekawszą, a na pewno najbardziej konsekwentną rzeczą w całym jego wywodzie. Problemem tegoż wywodu są zaś przede wszystkim mnożące się myślowe skróty (w intencji autora stanowiące chyba sposób zmylenia przeciwnika), uciekanie od istoty sporu i – jak wnioskuję na podstawie co dziwniejszych fragmentów – wiara w duchy.

Może wyjaśnię od razu to ostatnie.

Zakładam, że czytelnik niniejszej polemiki miał już okazję zapoznać się z tekstem Żurka. Wyobrażam sobie, że taki czytelnik pozostał po lekturze z kilkoma ważnymi, zasadniczymi pytaniami. Wśród nich choćby to: czy Żurek naprawdę uważa, że każdy literaturoznawczy tekst wywodzący się z tradycji marksistowskiej i napisany w latach 50. jest w rzeczywistości parafrazą Stalina?

Krótsza odpowiedź brzmi: owszem, tak właśnie uważa.

Dłuższa odpowiedź mogłaby brzmieć: właściwie nie uważa, że wszystkie teksty marksistowskie parafrazują Stalina, tylko że ich autorem jest duch Stalina. W najbardziej brawurowych fragmentach swojego wywodu Żurek otwarcie wchodzi bowiem na teren ezoteryki stosowanej.

Żurek zarzuca stalinizm głównie Marcie Koronkiewicz. Zdanie, na którym Żurek ten zarzut opiera, Koronkiewicz napisała w odniesieniu do Ważyka, chociaż jest ono też absolutnie zasadnicze dla myśli Caroline Levine – a tej Żurek, o dziwo, stalinistką nie nazywa; może stalinistami może być tylko określony sort Polaków. Zdanie brzmi: „organizacja wiersza nie jest jakościowo różna od organizacji innych zjawisk społecznych”. Skąd stalinizm? Z „nieuświadomionego autorytetu” Stalina. Skąd „nieuświadomiony autorytet”? Stąd, że Ważyk był marksistą i współbudowniczym socrealizmu. Przejście jest fenomenalne – logicznie błędne, ale fenomenalne – i wygląda tak: socrealizm równa się Stalin (to oczywiście najmniej kontrowersyjny punkt, ale musimy pamiętać o radykalnej konsekwencji, z jaką Żurek tę tezę stawia: socrealizm nie jest „pod wpływem” stalinizmu, nie jest jego „odbiciem w literaturze”, elementem szerszej ideologii, etc.; socrealizm – w całości – to wyraz osobistych poglądów Stalina); każdy tekst socrealistów jest tak naprawdę (na mocy „nieuświadomionego autorytetu”) parafrazą myśli Stalina; cytowanie tekstu autora, który przyznawał się do socrealizmu, jest cytowaniem Stalina. To radykalne utożsamienie – gdzie nie ma już mowy o wpływach, zależnościach, inspiracjach, dylematach, etc., nie ma ciągłości, relacji i związków, jest tylko znak równości – na swój sposób zachwyca. Wprowadza do wywodu cokolwiek okultystyczny nastrój, ale zachwyca.

No dobrze, załóżmy więc, że tekst Żurka wypada przedyskutować w gronie krytyków – nie mamy pod ręką ani księdza, ani medium, ani redaktora „Egzorcysty”. Zajmijmy się więc nim po kolei: punkt po punkcie, teza po tezie.

***

Główny zarzut Żurka jest taki, że nie przywołujemy teorii, które on akurat lubi. Mówię „my”, bowiem Żurek wszystkich uczestników dyskusji traktuje w zasadzie jako jeden podmiot (znów skłaniam się do złożenia tego na karb ezoterycznych ciągot krytyka). Trochę wyłamię się z konwencji – i mówić będę przez większość czasu w swoim imieniu, chociaż poczuwam się do programowej bliskości z Koronkiewicz, Kujawą, Skurtysem, Staśko i Sztafą (bliskości, nie tożsamości).

Do rzeczy. Jeśli Żurek chce rozwijać formalistyczny program oparty na rosyjskim formalizmie i polskim strukturalizmie – albo nawet wyłącznie bronić programów istniejących – to bardzo się cieszę, może z tego wyniknąć ciekawa dyskusja. Myślę, że mamy szansę zgodzić się co do zaskakująco wielu kwestii – a to, co do czego się nie zgodzimy, prowokować będzie interesującą dyskusję. My (mam tu na myśli redaktorów „Przerzutni”), co dość jasne, czerpiemy z innych tradycji: ważny jest dla nas Ważyk; ważny jest nieortodoksyjny, autonomistycznie odchylony marksizm (ktory wiążemy choćby z sytuacjonizmem); ważna jest marksistowska krytyka poezji od lat 60. do dziś; ważni są Moretti i Levine. Co jednak istotne, nie skreślamy ani nie lekceważymy formalistycznych korzeni – i ataku na rosyjski formalizm w całej debacie Żurek nie znajdzie. Mimochodem sam zauważył zresztą nasz stosunek do historyczno-teoretycznych korzeni:

Miał być Deleuze, jest raczej Dłuska. Podobnie u Krzysztofa Sztafy, który w zakończeniu swojego tekstu ogłasza, że między wymiarem formalnym i wymiarem treści „zachodzi (…) stosunek relacyjny”. Miała być walka z Imperium, jest Synchronia i diachronia w procesie historycznoliterackim.

To jak to w końcu jest, panie Żurek – pozytywne nawiązania do Dłuskiej i Sławińskiego są OK czy fe? Czy musimy decydować w trybie binarnym – bierzemy ich w całości albo wcale – czy jednak pozwoli nam pan mieć do nich (jak to bywa zwykle w teorii literatury, a w krytyce to już prawie zawsze) stosunek niejednoznaczny i ambiwalentny; coś odzyskać, coś skrytykować?

***

Dygresja, zarzutu „z Dłuskiej” nie można bowiem nie skomentować osobno. Cały tekst Żurka legitymizuje swoją złośliwość tym, że rozmówcy uciekają rzekomo przed własnym nieoczytaniem (lekturowymi brakami) w abstrakcję; i tym, że „nawiedzeni lewacy” wyciągają z „nowych” teorii to, co można wyczytać z teorii starych i sprawdzonych. W związku z tym Żurek musi pokazać w tekstach rozmówców uproszczenia – i żeby to zrobić, pozwala sobie na otwarte przekłamywanie cytatów.

To Żurek pisze o tekście Kujawy:

Zaraz potem ni stąd, ni zowąd przylatuje jednak zdecydowanie niespinozjański Louis Hjelmslev, który według Kujawy – w odróżnieniu od popleczników Formalizmu tworzącego rzekomo podział na treść i formę – twierdził, że „kompozycja, wersyfikacja, układ”, „rym, powtórzenie, polisyndeton (…) niosą ze sobą określone sensy”. Miał być Deleuze, jest raczej Dłuska.

Tak zaś wygląda akapit, w oparciu o który ten cytat został – sklejony? wymyślony?:

Sprawa stałaby się być może jaśniejsza, gdyby prosty, strukturalistyczny podział na treść i formę zastąpić pojęciami pozwalającymi przyjrzeć się problemowi wnikliwiej, mam na myśli mianowicie zaproponowane przez Louisa Hjelmsleva „warstwy” treści i wyrażenia, z których każda posiada swoją własną substancję i formę. To, co nas aktualnie interesuje, sposób ukształtowania materii wiersza, jego wyrażenie – kompozycja, wersyfikacja, układ – jawiłoby się tu zatem jako coś, co już w punkcie wyjścia posiada swoją substancję. A zatem wszystkie te elementy, które w powierzchownych odczytaniach – a tych u nas nie brakuje, na co wskazuje choćby potrzeba przeprowadzenia debaty takiej jak ta – postrzegane są jak puste, nieznaczące same w sobie naczynia napełniane obliczoną już na konkretny efekt treścią – bardziej polityczną czy klerkowską – niosą ze sobą określone sensy. Bez wątpienia słusznie wskazuje Caroline Levine, którą przywołuje w swoim tekście Marta Koronkiewicz, że formy, nie tylko te literackie, same w sobie zawsze coś afordują, a zatem zgodnie z definicją Jamesa Gibsona dają sposobność do konkretnego działania: rym, powtórzenie, polisyndeton nie są przezroczyste, a żeby to dostrzec, wystarczy być przeciętnie uważnym czytelnikiem lub choćby z drugiej ręki znać najczęściej cytowaną frazę Marshalla McLuhana.

Żurek nie tylko zupełnie dowolnie wybiera i łączy fragmenty – odwraca też ich kolejność. Można z czystym sumieniem powiedzieć, że słowa, które przypisuje Kujawie, w tekście tego ostatniego w ogóle nie padły.

Podobnej manipulacji (na nieco mniejszą skalę) dopuszcza się Żurek w odniesieniu do Koronkiewicz:

Szukając odpowiedzi na to, czym jest według powyższych autorów forma, napotykam jedynie na elipsy, przemilczenia, mamrotanie albo gadulstwo (vide tekst Mai Staśko, ostentacyjnie i chyba celowo obok tematu). Według Koronkiewicz – powołującej się na Jamesa Scully’ego – „forma wiersza jest tym, co włącza wiersz w świat, uruchamia go, jest jego aktywnością”.

Cytat z Koronkiewicz ma dowodzić, że jej definicja formy jest „mamrotliwa”. Kłopot w tym, że w oryginalnym tekście nic nie sugeruje, że to zdanie stanowi jakąkolwiek definicję. Ma po prostu specyficzny szyk – sparafrazować można je tak: „tym, co służy wierszowi do włączenia się w świat, jest forma”.

Nie zweryfikowałem w podobny sposób wszystkich cytatów – trudno jednak ukrywać, ze takimi manipulacjami Żurek mocno obniża swoją wiarygodność.

***

Wróćmy do głównego wątku.

Zasadnicze problemy ze stanowiskiem Żurka są więc dwa.

Po pierwsze – próbuje narzucić rozmówcom wymyślonego przez siebie przeciwnika. Zdaniem Żurka walczymy z hybrydowym Formalizmem przez duże F, na który składają się „strukturalizm”, „formalizmy rosyjskie”, „poststrukturalizm” i „dekonstrukcja”. Jak wynika z dalszej części wywodu, formacje historycznie wcześniejsze – „oryginalny” formalizm i strukturalizm – stanowią ważniejszą część hybrydy i to w ich (swego rodzaju) obronie występuje Żurek. Kłopot w tym, że dla wszystkich naszych tekstów punktem odbicia jest takie myślenie o formie, które dominuje, jak nam się wydaje, we współczesnej krytyce: gdzie próbuje się oddzielić formalne aspekty tekstów od ich politycznego i praktycznego wymiaru; gdzie wartościowanie tekstu odbywa się poza dialogiem z jego zamierzonym społecznym oddziaływaniem; gdzie krytyka skupia się na pracy oddzielania (siebie od świata, jednej części tekstu od drugiej części tekstu), zamiast na pracy łączenia. Żurek może uważać, że takie myślenie o formie wcale nie jest dziś paradygmatyczne; wtedy możemy się pospierać. Jeśli uważa z kolei, że jego tradycja dostarcza lepszych narzędzi do przekroczenia formalistycznego marazmu krytyki – niżej podpisany (chyba podobnie jak pozostali dyskutanci) chętnie by się o tych narzędziach dowiedział.

Poszczególni dyskutanci wyrażają, jak sądzę, swoje poglądy dość konkretnie. Krytykujemy strukturalizm choćby za jego apolityczność – i przez to nieprzystawanie do innych, naszym zdaniem aktualnych i lepiej dialogujących z „pozaliterackim” światem koncepcji (tak czytam np. Skurtysa), krytykujemy specyficzny model strukturalizmu za treściowo-formalny dualizm, z którego rodzima krytyka nigdy do końca nie wyszła (Kujawa), krytykujemy polską recepcję poststrukturalizmu za „wielogłosowy” model humanistyki (w którym chodzi nie o spór, tylko o mnożenie interpretacji) i usprawiedliwianie archaicznych naszym zdaniem przekonań o możliwości oddzielenia tekstu od jego politycznego działania. To tylko przykłady stawianych przez nas tez – chodzi mi głównie o to, że coś, co Żurek widzi jako atak na stworzonego przez siebie samego historyczno-teoretycznego potworka jest tak naprawdę konkretną artykulacją konkretnych poglądów, z których żaden nie godzi w tak ogólny cel, jak Żurkowy „Formalizm”.

Problem drugi – Żurek nie dyskutuje i nie dopytuje, Żurek przerzuca się nazwiskami. Jeśli chodzi o konkretne punkty sporu – dotyczące, nazwijmy to, wspólnego gruntu, literatury, rzeczywistości, jakichś tez czy obserwacji – wyłapałem jedno: Żurek odrzuca twierdzenie o mobilności form (to, na podstawie którego zarzuca Koronkiewicz stalinizm). Powodem odrzucenia są jednak znów nie konkretne obserwacje, tylko nazwiska (odrzuca je, bo to Ważyk, a Ważyk to Stalin). W całym tekście próżno szukać choćby najprostszego wyrazu światopoglądowego bądź metodologicznego sporu: „nie jest A, jest B”; „nie jest tak, jak mówicie, bo nie zauważyliście tego i tego”. Jeśli zaś Żurkowi chodzi o to (przyznaję – nie wiem), że w naszych tekstach brak wyrazistych tez i konkretów (chociaż trudno byłoby mi zrozumieć akurat ten zarzut), to mógł zadać konkretne pytania – cokolwiek, do czego dałoby się odnieść bądź od czego dałoby się odbić; cokolwiek, co nie byłoby wulgarnym „lubicie tych, a ja wolę tego”.

Ostatecznie wywód Żurka to rozpisany na trzynaście tysięcy znaków namedropping – ubrane w bardzo rozwlekłą formę upomnienie się o tradycję, o której rzekomo nie pamiętamy; niestety, temu upominaniu się nie towarzyszy najprostsza choćby obserwacja, dlaczego tę tradycję warto odzyskać (nie mówię, że nie warto – po prostu chciałbym znać zdanie Żurka na ten temat). Jakich pojęć nam dostarcza, jakich narzędzi, co mówi o literaturze, świecie, życiu, etc.? Jak zmienia się perspektywa, jeśli na omawiane przez nas w debacie problemy patrzy się z wnętrza tradycji, do której Żurek się przyznaje? Czym wtedy jest forma – i jaki jest jej polityczny wymiar? Tego wszystkiego niestety się nie dowiedzieliśmy. Czy całość zmierza naprawdę tylko do stwierdzenia, że wszystkie systemy pojęciowe „ktoś stworzył, że nie są one zawieszonymi w próżni, platońskimi ideami”? Czy do takich ogólników zmierza ten pełen zaangażowania, emocji, namiętności wywód? Łukaszu Żurku, you naughty, naughty tease.

***

Po drodze odhaczmy – choć to zawsze przykry obowiązek – kwestię braków lekturowych, które Żurek zarzucił nam w zasadzie wprost.

Ważyk znał rosyjskich formalistów, a pisał głównie nie w odniesieniu do Stalina, tylko przedwojennego polskiego literaturoznawstwa (i polemizował ze strukturalistami). Rozmowa o wkładzie Ważyka w socrealizm jest oczywiście możliwa (zdaję sobie sprawę, że to zdanie brzmi śmiesznie w kontekście tego, ile już na ten temat powiedziano), ale w taki sposób nie da się jej prowadzić.

Dalej: Caroline Levine nie korzysta w punkcie wyjścia z kategorii formy rozumianej przez pryzmat Nowej Krytyki, jak chce Żurek. Drugi rozdział Forms jest w połowie poświęcony właśnie tej kwestii. Żurek popełnił tu popularny błąd – potraktował amerykańską krytyczkę jako synekdochę pewnego wyobrażonego „amerykańskiego” nastawienia do literatury – tym niemniej, większa ścisłość byłaby mile widziana. Levine nawiązuje też do rosyjskich formalistów; najogólniej rzecz biorąc – korzenie jej myśli wyglądają zupełnie inaczej, niż sądzi Żurek.

Dalej: Moretti oczywiście czerpie z rosyjskiego formalizmu, ale: po pierwsze, nie jest to jego główna metodologiczna inspiracja w ostatnich książkach (a wywód Żurka może coś takiego zasugerować czytelnikowi nieznającemu Morettiego); po drugie, jego główna metodologiczna inspiracja (powiedzmy szeroko: darwinizm i dywergentna teoria ewolucji) są programowo sprzeczne z anty-darwinowskim formalizmem Tynianowa i Jakobsona – dlatego inspiracja Morettiego jest dialektycznej i recyklingowej natury; po trzecie, Moretti jest przede wszystkim marksistą, a założenie mobilności formy (wyrażające się choćby w oburzającym Żurka twierdzeniu „organizacja wiersza nie jest jakościowo różna od organizacji innych zjawisk społecznych”) stanowi jedną z podstaw jego fenomenalnego The Bourgeois.

Przykład Morettiego (którego Żurek, jeśli dobrze rozumiem, lubi) pokazuje zresztą po raz kolejny kluczowy problem tekstu młodego krytyka: ja też Morettiego lubię – i co z tego? Jak odkrycie, że obaj lubimy tego samego teoretyka, wpłynęło na nasze stanowisko – skoro Żurek swojego stanowiska w ogóle nie wyartykułował, wyliczył tylko nazwiska kilku „lubianych” autorów? Lubi chyba też Luciena Goldmanna, na pewno Brechta – tylko co do dyskusji wnosi wiedza o tym? I skąd, na litość, odwołanie do Stokfiszewskiego?

Fragment z Goldmanna jest zresztą ciekawy, bo – jeśli dobrze rozumiem – sformułowanie, które Skurtys zaczerpnął od Francuza, jest dla Żurka dopuszczalne, chociaż nie byłoby dopuszczalne, gdyby te same słowa wygłosił Stalin (czyli Adam Ważyk). Innymi słowy, Żurek naprawdę decyduje o tym, czy zgadza się z jakąś teoretyczną tezą, czy nie, na podstawie tego, kto ją wygłosił – taki tryb krytyki wydawał mi się dotąd zarezerwowany dla tak zwanych tygodników opinii i prasy codziennej.

***

Przyznam, że na jedno pytanie zadane przez Żurka nie mam dobrej odpowiedzi – co więcej, gdybym ją znał, niewątpliwie uczyniłoby mnie to lepszym krytykiem i szczęśliwszym człowiekiem, niewiedza jest więc tutaj podwójnie dotkliwa. Pytanie to brzmi: czym jest forma? Problem z odpowiedzią wynika zaś (o czym Żurek, oddany czytelnik rosyjskich formalistów i polskich strukturalistów, zapewne wie) z tego, że istniejące definicje są zwykle mocno abstrakcyjne i niewiele wnoszą do dyskusji – a autorzy najbardziej zainteresowani problemami formy zwykle ich unikają. Można pójść w poetycką prowokację, jak w słynnym przypadku Kennetha Burke’a – albo, jak wspomniana już Levine, zbyć problem definicji (forma to sposób organizacji rzeczy – tyle) i zająć się ciekawszymi tematami, to znaczy rozmową o tym, jak formy wyglądają w praktyce – potraktować jako punkt wyjścia istniejące zastosowania form, nie definicje. Owszem, będzie to rodziło nieporozumienia, ale takie kontekstowe podejście pozwala mówić więcej o działaniu form.

To tradycja, którą świadomie wybieramy. Tak problem formy traktują ci, do których nawiązujemy w „Przerzutni”: wybrani marksistowscy krytycy poezji; sytuacjoniści; Trocki; Ważyk; Levine ze swoim „formalizmem 2.0”. Ale ten problem Żurek powinien akurat dobrze rozumieć: Jakobson swoje rozumienie formalizmu stworzył przecież na podstawie zainteresowania konkretnymi formami; abstrakcyjne definicje Tynianowa mają sens wyłącznie w kontekście szerszego projektu teoretycznego. To więc, jak się wydaje, nasz wspólny problem.

(Na marginesie: jak Żurek zauważył, Jakub Skurtys w swoim tekście przywołuje konkretną definicję – z tak zwanych „trojaczków”. Wbrew temu, co twierdzi Żurek, to nie jest „neutralna” definicja historyczno-opisowa, bo „trojaczki” nie są „neutralnym” tekstem – miały charakter wyraziście programowy).

***

Cała rzecz jest tak naprawdę dość smutna. Część nazwisk, tradycji, tekstów, które są (chyba) Żurkowi bliskie, są – bądź mogłyby być, gdybyśmy doszli do tego w toku dyskusji – bliskie również mi, Koronkiewicz, Kujawie, Skurtysowi, Staśko, Sztafie. Czy ktoś, kogo naprawdę interesują problemy polityczności literackiej formy, przejdzie obojętnie nad próbą reinterpretacji Tynianowa? Pytam bez ironii – wyłącznie z pewnym rozczarowaniem. To rozczarowanie nie sytuacją sporu, tylko brakiem sporu udawaniem przez Żurka, że jakikolwiek spór zaistniał; rozczarowanie tym, że głos z zewnątrz, przyznający się do innej tradycji, zdecydował się na ordynarną walkę o uznanie zamiast dyskusji. Rozczarowanie tym, że cały tekst Żurka wydaje się doklejony do przypowieści o zegarze dziadka. Rozczarowanie tym, że gdyby Żurek nie napompował swojego szkicu namedroppingiem, to może znalazłby się w nim jakiś punkt zaczepienia do rozmowy. Ale o czym tu rozmawiać? On woli autora A, my wolimy autora B; nie wiadomo tylko, dlaczego Żurek chce to od razu wykrzyczeć i wysprejować na ścianie.

W debacie padło dotąd kilka wyrazistych tez; ta, która mnie osobiście pociąga najbardziej, to ta sama, która Żurkowi posłużyła do rzucania oskarżeń o stalinizm. Nie rozumiem tych zarzutów. Po słowach Żurka wnioskuję, że problem ma nie z tezą, tylko z tym, że autorem jest Adam „Stalin” Ważyk. Czuję się zawiedziony niespełnioną obietnicą sporu. Ale cóż, to wszystko być może dlatego, że nie wierzę w duchy.