debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Polując na najważniejsze

Zuzanna Sala

Głos Zuzanny Sali w debacie "Biurowe książki 2015 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2015 roku

W wolnorynkowym świecie sensownie jest się upierać, że „książkami roku” są publikacje szeroko dyskutowane, wprowadzające czytelniczy szum. O czym szumiały internet, prasa, usta młodych studentek polonistyki? Niestety, nie mam dostępu do obrotów księgarni sprzedających publikacje Biura Literackiego, nie przeprowadziłam też żadnych empirycznych badań. W odpowiedzi na pytania o najważniejsze książki roku można być subiektywnym lub dedukować i spekulować. Ja postawiłam na to drugie.

Przechadzając się korytarzami polonistyki na Jagiellońskim Uniwersytecie w okolicach maja, można było zauważyć jedną zależność: najczęściej trzymaną w rękach studentów książką był nowy tomik Słomczyńskiego. Ta popularność młodego poety niektórych zaskakiwała bardziej, innych mniej.

Pamiętam pierwszy dzień Festiwalu Miłosza, czwartek, godzinę dwudziestą drugą. W Ambasadzie Śledzia tłoczyli się ludzie, kupowali piwo za dziewięć złotych. Na scenie obok Słomczyńskiego pojawiły się ze dwa, trzy nazwiska, ale niewielu przyszło posłuchać właśnie ich. Za to sam autor Dwupłatu udowadniał, że można być jednocześnie żaglem, sterem i okrętem. Prowadził spotkanie, był jego największą atrakcją i jednocześnie ze wszystkimi się witał, każdego pozdrawiał. W wieczornym, knajpianym gwarze część słuchała poezji zawzięcie, część dyskutowała między sobą. A w tych dyskusjach nazwisko „Słomczyński” dudniło echem.

Nie pamiętam, aby tak szerokie zainteresowanie wzbudzały wydawane nakładem Biura Literackiego połowowe damy: zdobywczyni Silesiusa Buliżańska, czy choćby Katarzyna Fetlińska, która kazała nam czekać na swój tom do tego roku. Przyczyn popularności Słomczyńskiego może być kilka. Myślę, że wskażemy je z łatwością, jeśli nazwiemy liryki Słomczyńskiego poezją środka. Jest w niej wszystko, czego przeciętny student polonistyki i bywalec festiwali poetyckich szuka. Formalne poszukiwania? Owszem, ale nie na tyle, żeby się w nich pogubić. Ostatecznie nawet sam tytuł sugeruje metodę odczytywania tekstów, prowadzi czytelnika, aby zbyt mocno się nie zaplątał. Wiadomo przecież, że gdzie jak gdzie, ale w Krakowie zwłaszcza czytelnicy mają prawo czuć się już zmęczeni poszukiwaniami formalnymi i kwitnącą awangardą. Śmierć? Tak, ale nie fanatyczna. Nawet nie antytetyczna w stosunku do teraźniejszości. Po prostu odrobina melancholii, zmieszania śmierci z życiem. Autor? Zgrabnie opowiadający o sobie i swojej twórczości. Ani zadufany megaloman, ani chłopiec, którego przez literacki świat trzeba prowadzić za rękę. Przypuszczalnie bardzo dobra lokata do zapraszania na spotkania autorskie.

W wolnorynkowym świecie sensownie jest się upierać, że „książkami roku” są publikacje szeroko dyskutowane, wprowadzające czytelniczy szum. Czyli nie tylko Słomczyński, choć w jego przypadku mamy do czynienia z sytuacją zaskakującą, kiedy to tomik naprawdę młodego poety wzbudza tak duże poruszenie. Jednak w szeregu obok kolejnego tomu poezji autora Nadjeżdża należy postawić co najmniej kilka książek. Nie przestanie na pewno znaczyć Karpowicz, którego kolejne tomy Dzieł zebranych ukazały się nakładem Biura Literackiego w 2015 roku. Niekonieczne jest w tym miejscu natomiast rozwijanie myśli: dlaczego?, ponieważ myśl tę rozwinęli – z pewnością lepiej i dokładniej niż ja jestem w stanie – autorzy tekstów w debacie „Po co nam Dzieła zebrane Karpowicza?”.

Jeśli już mówimy o klasykach, niewątpliwie ciekawymi wydarzeniami na scenie wydawniczej były wybory wierszy Różewicza. Radosław Wiśniewski napisał kiedyś o tym, jak tragiczne jest, że polscy giganci literackiej sceny, których w publicznym dyskursie po prostu wypada znać, odchodzą. W zeszłym roku pożegnaliśmy Tadeusza Różewicza, bodaj ostatniego lub jednego z ostatnich twórców w Polsce, o których wyciągnięty z medialnych statystyk pożeracz jednej czwartej książki rocznie wstydziłby się powiedzieć, że nie zna. Wciąż jednak tkwi on w zbiorowej świadomości, jest wymieniony w piętnastce najbardziej lubianych twórców (statystyki z Wyborów Literackich). Dlatego, jak mniemam, to właśnie miłość do Różewicza warto podsycać wśród niewykwalifikowanych czytelników. Taką możliwość daje Znikanie – skrupulatny i spójny wybór dokonany przez Jacka Gutorowa. Dla tych bardziej unurzanych w różewiczowskiej frazie ciekawy okazał się z kolei tom Ostatnia wolność z wierszami nie publikowanymi wcześniej w formie książkowej.

Sam Port Literacki pokazał zaś ogromny potencjał tkwiący w literaturze dziecięcej. Spotkanie dotyczące Przedszkolnego snu Marianki Jacka Podsiadły zapełniło ogromną salę Teatru Współczesnego. Uporczywie trzymając się kryterium popularności, warto w tej wyliczance publikacji wymienić jeszcze antologię 100 wierszy polskich stosownej długości. Nie do końca oczywisty dobór poetów i tekstów dokonany przez Artura Bursztę wzbudził sporo emocji na łamach prasy nie tylko literackiej.

Gdybym nie wczepiła się kurczowo paznokciami w książki, o których słyszałam dużo, pewnie ten tekst byłby o Domu ran Sosnowskiego i o Kochając Greena. Niestety, w dzisiejszych czasach każde słowo w literackiej debacie staje się mimowolnym wołaniem o demokrację. Postanowiłam więc wnieść trochę głosu ludu do tych wygórowanych słów, trochę zapachu piwa z wieczorków autorskich. Pytanie postawione przez moderatora dyskusji brzmiało bowiem: którą (lub które) z biurowych książek uznać należy za najlepszą, najważniejszą, najciekawszą? Odpowiedziałam, jak tylko umiałam, siląc się na polifoniczność.