debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Ryzykujmy

Julia Fiedorczuk

Głos Julii Fiedorczuk w debacie „Jeszcze jedna dyskusja o parytetach”.

strona debaty

Jeszcze jedna dyskusja o parytetach

Podczas jednego z wywiadów zadano Jacquesowi Derridzie prowokujące pytanie: „który filozof mógłby być pańską matką?” Derrida zamyślił się, a potem odpowiedział: żaden.

Żaden filozof nie mógłby być matką Derridy, bo żaden filozof nie był kobietą, i nie mógłby nią być, ponieważ filozofia, z natury rzeczy, traktuje kobiecość jako przedmiot namysłu (a nie: podmiot myślenia). Matką Derridy mogłaby zatem być dopiero jego córka – wyjaśniał pół-żartem filozof – kobieta myśląca. Kobieta myśląca to nie to samo co filozofka, ponieważ myślenie uprawiane przez kobietę nie jest już filozofią, ale czymś innym, radykalnie nowym. Rozmontowując tradycyjną metafizykę, dekonstrukcja toruje drogę także temu nowemu kobiecemu myśleniu – tak mówił Derrida pod koniec lat dziewięćdziesiątych.

Przyszło mi kiedyś do głowy, że podobna logika mogłaby odnosić się do poezji: poetyzujące kobiety dojdą do głosu dopiero po całkowitym rozmontowaniu pewnego porządku estetyczno-filozoficznego, ściśle sprzężonego z patriarchalnym porządkiem władzy. Z kolei ich bezkompromisowa twórczość wstrząśnie instytucją poezji, przyczyni się do powstania czegoś nowego, co być może będzie domagało się nowej nazwy. Dostrzegałam ten potencjał u poetek na różne sposoby negocjujących swoje miejsce w różnych awangardach, przyglądając się przede wszystkim poezji anglojęzycznej (a więc modernistkom: Laurze Riding i Marianne Moore, postmodernistkom Lyn Hejinian, Alice Notley, Zoë Skoulding, Brendzie Hillman). Te autorki mierzyły się i nadal mierzą ze światem, który uprzywilejowuje i nagradza twórczość mężczyzn (Zoë Skoulding opowiadała mi niedawno w wywiadzie o „codziennym seksizmie poetyckiego świata”). W tej walce widziałam zalążek radykalnej „poezji kobiecej”. Teraz uważam to określenie za problematyczne ze względu na to, iż zaciera różnice pomiędzy indywidualnymi projektami poetyckimi realizowanymi przez kobiety. Jeszcze więcej problemów nastręcza określenie „literatura kobieca”, w aktualnej sytuacji rynkowej kojarzące się z bezpiecznym, łatwym do skonsumowania rodzajem twórczości (przy czym wydaje się, że same autorki często afirmują to skojarzenie).

Aby powstało otwarcie, w ramach którego wybrzmią nowe, w tym również kobiece formy tworzenia, pewien stary ład (i układ sił) musi najpierw odejść do lamusa. Najboleśniejszym, najbardziej szkodliwym w moim odczuciu aspektem tego starego układu sił było i jest odsunięcie kobiet od udziału w tworzeniu porządku symbolicznego – na wszystkich poziomach (prawnym, politycznym, duchowym, estetycznym). Kobietom nie wolno uczestniczyć w porządkowaniu i tworzeniu świata: mogą sobie pisać wiersze albo opowiastki, mogą nawet być popularne, pod warunkiem wszakże, że nie będą majstrowały przy systemie, który w roli geniusza (proroka, rewolucjonisty) ostatecznie obsadzi mężczyznę. Myślicielka? „Prawodawczyni świata”? Wizjonerka? Serio?

Nie możemy rezygnować z tych tradycyjnie „męskich” ról, inaczej nic się nie zmieni i kobiece pisarstwo nadal będzie stanowiło niszę odgrodzoną od głównego nurtu tworzącej się myśli – nie zabiegajmy o uznanie patriarchalnych gremiów, ryzykujmy.

W teorii mój stosunek do tzw. „parytetów” w poezji i, szerzej, w literaturze, jest może ambiwalentny, ale w praktyce – jednoznaczny. Dopóki pamiętanie o piszących kobietach nie stanie się po prostu kwestią dobrego smaku, trzeba w ten nieco sztuczny sposób domagać się szacunku. Skoro możliwe jest, by ukazała się antologia poetycka prezentująca samych, albo prawie samych mężczyzn, to znaczy, że muszą ukazywać się antologie prezentujące twórczość kobiet (brawa dla Sylwii Głuszak, Beaty Guli i Joanny Mueller za Warkoczami) – to kwestia zdrowego rozsądku. Do niedawna normą było organizowanie imprez poetyckich, na których pojedyncze kobiety (często te same) występowały w charakterze rodzynków: warto mówić o większej obecności kobiet na festiwalach literackich, warto o to walczyć.

A jednak „parytety” nie rozwiążą problemu, z kilku powodów. Od razu przychodzą mi do głowy dwie kwestie. Po pierwsze, sama obecność kobiet, na starych warunkach, nie wystarczy. Trzeba walczyć (wszędzie, ale zwłaszcza w Polsce) o poważne potraktowanie pracy myślenia, które odbywa się w twórczości kobiet, o solidną (niekoniecznie pochlebną!) krytykę, o to, żeby kobiety były traktowane jako pełnoprawne uczestniczki toczących się debat – politycznych, etycznych, ale też estetycznych – a nie jako cheerleaderki. Do tego „parytety” nie wystarczą, potrzebne jest wspólne działanie kobiet i mężczyzn, potrzebna jest lepsza jakość tych debat, zmiana postaw i języków, a przede wszystkim przyznanie, że problem istnieje (w pierwszym rzędzie muszą to przyznać same kobiety. Nie gódźmy się na rolę cheerleaderek, ryzykujmy).

Po drugie, na układ sił związany z płcią nakładają się także inne kwestie – rynek zapchany towarem książkowym do granic możliwości, zanik krytyki literackiej na rzecz krótkich notek na blogach, konieczność nieustannego lansowania się, szaleńcze, „facebookowe” tempo tych wszystkich procesów, nikłe znaczenie poezji w kulturze (temat na oddzielny tekst) etc, etc. Co za tym idzie, pojawiają się nowe linie podziału, niekoniecznie związane z płcią. Walka o nowe otwarcie, o którym pisałam powyżej, musi brać pod uwagę kwestię płci, ale nie może się do tego ograniczać. Potrzebna jest destabilizacja całego systemu: bo co z tego, że będzie więcej widocznych kobiet, jeśli reguły gry nadal będą patriarchalne, opresyjne, wykluczające – i ściśle rynkowe?

Na koniec chciałabym jeszcze podkreślić, że mówienie o kobiecych twórczościach nie powinno przysłonić wyżej już wzmiankowanego faktu, iż piszące kobiety realizują bardzo różne projekty (etyczne, estetyczne, filozoficzne), a także mają bardzo różne cele, interesy i sposoby działania, tak w poezji, jak i w prozie.  Nie ma w tym niczego dziwnego (osobiście nie wierzę w żadne powszechne siostrzeństwo). Sądzę jednak, że skuteczna walka z dyskryminowaniem twórczości kobiet (poprzez jej przemilczanie, pobłażliwość, trywializowanie, infantylizowanie) wymaga strategicznego sojuszu między kobietami (i mężczyznami) dostrzegającymi ten problem. „Parytety” to pierwszy, ważny krok.

Walczmy o „parytety.” Ryzykujmy. A poza tym – czytajmy. Czytajmy twórczość kobiet i czytajmy (w ogóle) uważniej, trochę mniej roszczeniowo (ach, gdzież ten nowy Miłosz? Ach, gdzież ta wielka nowa powieść polska, no gdzie?) – i nie tylko po to, żeby kolejną lekturę „odhaczyć.”

Zrekonfigurowane pole polskiej poezji (i całej literatury) nie wyłoni się inaczej, jak tylko wskutek przytomnej, zaangażowanej lektury. Nowa poezja polska, współtworzona przez kobiety, już istnieje.

 

 

O AUTORZE

Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.