debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Selfie w dyskusji o krytyce

Zuzanna Sala

Głos Zuzanny Sali w debacie „Na scenie czy w polu?”.

strona debaty

Na scenie czy w polu?

Czego się boją krytycy? Socrealizmu, który zakończy każdą, nawet najbardziej wywrotową, awangardę? Rewolucji w rzeczywistości? Rewolucji w języku? Wywrotowej estetyki? Tego, że przełomowa estetyka nie jest rewolucją? Tego, że przełomowa estetyka jest rewolucją, bo każde naruszenie obowiązujących struktur wytrąca nas z zastanej, bezkrytycznej pozycji? Braku oryginalności, powielania wzorców? Czy oryginalności dla niej samej, bez potencjału krytycznego?

Wiersza, który pracuje? Wiersza na bezrobociu? Wiersza drukowanego na papierze do zawijania pączków, czy wiersza nie drukowanego nigdzie? Wiersza, który dzieje się tu i teraz, czy nastawionego na lekturę w wieczności? Nadmiaru formy wobec treści czy samej idei, że jedno może być osobne od drugiego?

Tego, że jeśli przestaje się wierzyć w pryncypia, grunt usuwa się spod nóg? Czy tego, że jeśli przestanie się podważać pryncypia, kończy się w zabetonowanej rzeźni idei? Procesu prawdy? Sztuki, miłości, polityki, nauki? Czy nieistnienia? Tekstu, mitu, symulakra?

Czego się boicie, drodzy krytycy? Czy wiara w skonkretyzowane idee sprawia, że boicie się ich przeciwieństw? A może te opozycje tylko budzą u was wstręt? Odwracacie wzrok, przełykacie ślinę. ukrywacie rosnące obrzydzenie? Jasne, nikt tu nikogo nie wyklucza. Po prostu wybór się dokonuje. Stoją za nim osobiste decyzje, konkretne nazwiska, wszyscy patrzą prosto w oczy, nie ukrywają swoich preferencji. Sytuacja jest przejrzysta. Naprawdę nic nie można nikomu zarzucić, zbyt wiele zostało wyjaśnione.

Rozmawiacie tak sobie miło, panowie, a ja nie wiem, jak się między was wcisnąć, jak uinkluzywnić te inteligenckie pogawędki. Może powinnam tu wkroczyć i śmiało zakrzyknąć, że dyskutować można nie tylko na linii zaangażowane – i nie. Bo niewiara w niezawisły model krytyki nie oznacza wcale szaleńczej wiary w ten zależny, że za każde słowo trzeba ponosić odpowiedzialność i ginąć. Obawiam się, że ten ateizm też jest wiarą. Czy jest też strachem przed wszystkim, co obce?Pewnie nie, ale nie można nie bać się tak zupełnie niczego. Ten stan może pozostać w marzeniach jakiegoś silnego i niezależnego krytyka. W praktyce skrajność osiągalna jest raczej na drugim krańcu: można bać się wszystkiego. Egzemplifikacją tego stanu mogę być ja.

Bo ja na przykład boję się mnóstwa rzeczy: niewłaściwych słów, własnej przemocy, bezlitosnego skompromitowania mojego stanowiska. Aby tego uniknąć, konstytuując moją wypowiedź, powołam się na tekstowy autorytet, który przez większość czytających te słowa może zostać uznany za straszną ramotę. Ośmielam się to jednak zrobić, bo takie i inne staroci przywołał już w swoim tekście Jakub Skurtys. Spróbuję – może do państwa także przemówi.

Otóż Kartezjusz w swojej Rozprawie o metodzie powołuje termin moralności tymczasowej. Wynika z niego, mówiąc pokrótce, założenie, że o ile transformowanie i doskonalenie własnych poglądów (których podstawą jest wątpienie) powinno odbywać się w umyśle stale, o tyle mimo trwających poszukiwań intelektualnych, nasze działania powinny być stanowcze i sprecyzowane. W ostatecznym rozrachunku błądzący w lesie nie osiągnie zbyt wiele, miotając się raz w jednym, raz drugim kierunku. Powinien obrać stały kurs i iść nim do przodu, pomimo tego, że nie jest pewien drogi. Zawsze – nawet, gdy nie znałam jeszcze Kartezjusza – takie dualistyczne myślenie o praktyce i teorii, o działaniu i refleksji nad nim, było mi bliskie. I może też niezbyt na czasie będzie powiedzieć, że poezja jest dla mnie działaniem, a krytyka – jedynie przyglądaniem się i okraszaniem komentarzem. Jednak powiem. To wiersz pracuje, działa w języku, majsterkuje z rzeczywistością. I ten wiersz, jak każde działanie, może być radykalny. Bo ścieranie się odważnych stanowisk w życiu jest twórcze i płodne. Problem mam jednak z towarzyszącą mu krytyczną refleksją. Problem mam z tym, że ta refleksja często nie ma problemów z samą sobą, potrafi być równie (albo bardziej) radykalna jak sam wiersz.

Trudno pisze mi się te słowa. Tak często zgadzam się w myślach z Mają Staśko, a jednak nie potrafię być Mają Staśko. Jestem człowiekiem środka i być może literaturą środka powinnam się zajmować. Ale nie chcę. Kręcą mnie rozmowy poetów przy piwie. Raczej słucham, niewiele mówię. Jak któryś mi się śni, to prędzej Marcin Baran. Chociaż to Kira Pietrek zmienia moje życie. A tak zupełnie serio: pojęcie zaangażowania wprowadzane przez redaktorów Zebrało się śliny jest mi bardzo bliskie, właśnie przez jego migotliwość, niejednoznaczność. Bo – przyznam szczerze – boję się jak ognia momentu decyzji. Tego miejsca, w którym trzeba wybrać, w co się wierzy. I mimo tego stałego wahania, przepełnia mnie pewność, która przepełnia zapewne każdego: że mam rację. Konsekwentnie więc uważam, że należy nie wiedzieć. Bo moment, w którym się wie, w którym doznaje się oświecenia, jest końcem, klęską. Skazuje na porażkę, zamyka drogi rozwoju. I chociaż rozumiem Jakuba Skurtysa, który kierując się własnym gustem, nie chce się krytycznie ćwiczyć na konserwatywnych frazach Dąbrowskiego, to mam w sobie myśl, że właśnie te wersy mogłyby być (od czasu do czasu) dla człowieka o jego przekonaniach estetycznych i etycznych najlepszą lekcją empatii.

I niech będzie jasne: to nie jest postulat tworzenia rozlazłej krytyki; takiej, która nie będzie się określać, nie będzie mówić zbyt dosadnie, nie opowie się po żadnej stronie i nie potowarzyszy nikomu (najpewniej ze strachu). Wręcz przeciwnie: każdy z głosów, który idzie krok w krok za wierszem, poszerzając pole jego interpretacji, jest godny uwagi. Jeżeli wiersz mówi o przemocy własności, wyzysku płci, o ważnych dla niego problemach, to dlaczego głos krytyczny miałby go neutralizować, uciszać? Nie w tym rzecz, by zmniejszać wyrazistość słów czy ukrócać znaczenia. Chodzi jedynie o dobór treści. O to, że w dzisiejszym świecie na tak niewielu płaszczyznach możemy sobie pozwolić na odkrywanie szarości i mówienie o półcieniach, tak rzadko dajemy sobie moralne prawo do wątpienia, że nie powinniśmy rezygnować z niego w krytyce. Jeśli założę, że dobre, wartościowe teksty to te, które podważają status quo, to mam na myśli nie tylko ten zastały, hierarchiczny stan świata, ale także wnętrza mojej głowy.

Kolejne obłudne odkrycie: zbyt często pociąga mnie fraza mniejszościowa, tylko dlatego, że mam tendencję do wiktymizowania samej siebie, utożsamiania się ze wszystkim, co kopane i cichego łkania w poduszkę. Zapamiętam jednak chyba na zawsze moment, w którym przerwałam w sobie wewnętrznie toczenie beki ze smoleńskiej poezji na rzecz próby zrozumienia uczuć, które się w niej kryją. I ten moment jest jak na razie moim największym czytelniczym osiągnięciem. Kieruję się przeświadczeniem, że aby walczyć z wykluczeniem trzeba przede wszystkim przestać wykluczać. Jeśli się bardziej zastanowię, kto w moim otoczeniu jest prawdziwym Innym, okaże się, że to raczej wyborca PIS-u niż gej, prędzej katolik niż muzułmanin. Jeśli natomiast wierzę, że lektura to nie tylko akt estetyczny, ale także etyczny, że literatura ma emancypacyjną moc, moim obowiązkiem jest słuchanie głosów niezgodnych z moją wizją świata.

W jednym z ostatnich wpisów na blogu Rafała Gawina pt. Kompromis braku jest znacznie więcej zdań, które wywołują u mnie nerwowe przełykanie śliny i wywracanie oczami, niż tych, które tego nie robią. Jednak kiedy pisze on o wielu rękach wyciągniętych jednocześnie do zgody, czy też do konstruktywnej niezgody, podzielam jego wizję. Wolę to niż rewolucyjne wyrywanie kostek z bruku. W moim poszukiwaniu spokoju jest dużo z dziedzictwa małego miasteczka. Każdy krzyk sprawia, że odruchowo zatykam uszy, kulę się i poruszam nerwowo w przód i w tył. Nawet, jeśli ten krzyk mi imponuje (vide: krzyk Mai Staśko).

Wiem, uprawiam tu intymistykę, nie krytykę. Ale skoro instagramowe selfie może mieć potencjał krytyczny, ja nie bardzo umiem robić dobrych zdjęć, a mój status materialny nie pozwala na iphone’a, który robiłby je za mnie, to dokładam się chociaż w ten sposób. Takie moje selfie w dyskusji o krytyce.