debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Szkolna choroba krytyki literackiej

Michał Domagalski

Głos Michała Domagalskiego w debacie "Krytyka krytyki".

strona debaty

Krytyka krytyki

Spoglądając z mojego miejsca siedzenia – zza katedry, przez pryzmat mojego zawodu – nauczyciela, stwierdzam, że dzisiejsza krytyka literacka bądź – aby nie szafować od razu wielkimi hasłami – krytyczne komentarze, cierpią na chorobę szkolną. Szczególnie od czasu, kiedy znaczna część tekstów dotyczących literatury zaczęła być publikowana w internecie. Dzięki rozwijającej się technologii krytykiem może stać się każdy, a więc i dobry uczeń.

Nie ma nic gorszego, nic bardziej odtwórczego niż prace dobrego uczenia. Szczególnie dobrego ucznia kiepskiego nauczyciela, który wyznacza jeden właściwy wzorzec i do niego każe z uporem biednemu adeptowi nauk humanistycznych dążyć. Nauczyciela najczęściej bazującego od lat na tych samych notatkach i tekstach. Sam nie pisze tekstów krytycznych, a nawet nie czyta niczego poza podręcznikowymi propozycjami i lekturowymi dinozaurami, które na miano dinozaurów zasługują częstokroć nie ze względu na jakość, ale bycie skamieliną.

Wzorem krytyki w przestrzeni szkolnej staje się recenzja. Recenzja pisana na ocenę, a więc spełniająca pewne kryteria, pewne punktami określone ramy, wypełniająca formy, choć chciałoby się rzec z przekąsem, o wiele bardziej adekwatnie – foremki. Bo wyłącznie taka praca stanie się godna szóstki.

Z takich dobrych uczniów wyrastają nudni krytycy. Recenzenci z uporem rozpoczynający swoje teksty od życiorysów autorów książek, w rozwinięciu powtarzający najczęściej oczywistości wyłowione w sieci, po czym wszystko kończący oceną. Jakimś zużytym przymiotnikiem, który równie dobrze sprawdzi się w opisie smaku babcinych zrazów i wieczorowej kreacji. Nadające się do talent show.

Tacy dobrzy uczniowie szukający jedynie słusznego wzorca w krytycznoliterackim tekście stają się nosicielami szkolnej choroby. Zarażają wszystkich wkoło potrzebą tworzenia skali. Swoistych list przebojów. Daje się te gwiazdki, te punkty, te noty w dzienniku. Wracamy z uporem do momentu, kiedy książka była bytem samoistnym, gotowym do włożenie w przeznaczone jej miejsce na półce. Jakbyśmy zapominali o tym, co w literaturze zdaje się najciekawsze, o tym, czego uczył nas między innymi Jorge Louis Borges. Książka jest relacją, punktem powiązań. Elementem niekończącej się mapy myśli. Czasami stanowiącej wyjście do czegoś nowego, niejasnego1.

Niejasność jest jednak obca temu, co dzieje się na ogół w szkolnictwie. Niejasności nie uda się ocenić. Nie uda się jej wpisać w kryteria, nie uda się zaplanować. W szkole, a co za tym idzie – w krytycznoliterackich pracach dobrych uczniów, lepiej sprawdzają się kamyk lub cebula, stworzenia tak idiotycznie doskonałe2. Łatwiej je jednoznacznie opisać niż żywy organizm wiersza czy powieści.

Docenieni przez nauczycieli z uporem udających mistrzów, dobrzy uczniowie zarażają tych gorszych i tych wybitnych. Zarażają oświeceniową wiarą w gatunek, w tekst spełniający normy, tworząc kolejne kopie, ksera innych tekstów. Spełniając wyznaczone normy, doceniają tylko literaturę spełniającą normy i oczekiwania.

Czy taka literatura warta jest umieszczenie wysoko w rankingach, to już zupełnie inna historia.


[1] Por. Zbigniew Herbert, Próba rozwiązania mitologii, w: Wiersze zebrane, Warszawa 2011.
[2] Por. Wisława Szymborska, Cebula, w: Widok z ziarnkiem piasku, Warszawa 1997 oraz Zbigniew Herbert, Kamyk, w: Wiersze zebrane, dz. cyt.