debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Tylko bez poezji kobiecej proszę!

Radosław Wiśniewski

Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra".

strona debaty

Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra

…a gdy mnie bierze cholera
idę do miasta popatrzyć na gendera…
(„Wesołe matoły i inne fraszki postmodernistyczne – poemat”, Zenon Kałuża)

„Twój język Cię zdradza” – tak sobie myślałem, że musi być taki cytat w Biblii i jako złamany katolik szukałem w przód i w poprzek, ale nie znalazłem. Ale nawet jeżeli nie ma takiego zdania w jakiejś prorockiej księdze, to mogłoby być, pasuje tam, jest na miejscu. Byłby to jeden z cytatów dobrych dla Tewjego Mleczarza na każdą okazję. Skoro mam zabrać głos w debacie literackiej w jakiejś sprawie, to proponowałbym zacząć właśnie od tego. Od języka. I wobec tego mam ogromną prośbę o to, by jednak wśród ludzi kulturalnych wystrzegać się terminu „poezja kobieca” lub „literatura kobieca”. To brzmi jakoś nie do końca poważnie, nieładnie. Pewnie dlatego, że brzmi gatunkowo, sektorowo. Kiedy ktoś mówi mi, że jak na psychologa (a jestem nim z wykształcenia) całkiem nieźle piszę (nikt tak nigdy nie powiedział, ale mógłby, prawda?), to w gruncie rzeczy mówi mi, że literat ze mnie jak z koziego bobka bomba, a psycholog jak ze słoniowej trąby orkiestra. Nie jest przypadkiem, że jakoś kluby piszących hydraulików czy koła malujących szwaczek nie wydają wielkich dzieł. A to dlatego, że nie jest miarą ich osiągów dobry wers – jak na faceta co potrafi skręcić syfon, albo ładna kompozycja jak na kobietę co stoi dziesięć godzin przy maszynie. Kto ma dość oleju w głowie by się wybić na literacką niepodległość, ten opuszcza takie przytulisko, znika ze świetlicy dla górników dołowych i szybko znajduje własne miejsca, własne drogi, wymyka się pogoni i sam o sobie stanowi – chociażby i w nędzy oraz zapomnieniu.

Długo się z tym wadziłem, próbowałem na własny użytek jakoś zdefiniować pozytywnie „literaturę kobiecą”, a w szczególności „poezję kobiecą”. Czułem, że coś jest nie tak. Czytałem jako młodzik Achmatową (ten tomik-relikwia wydany w Rosji w 1919, może 1920 roku), potem oczywiście Poświatowską z jej wszystkim śmieciami i śmiertkami, Marinę Vlady szukającą pijanego Wołodii przy pomocy telefonistek na wszystkich centralach Związku Radzieckiego, Annę Świrszczyńską. I czułem przecież, że tego się nie da zredukować do protekcjonalnego epitetu, a zarazem była w tym odmienność, inność i fascynująca intensywność przeżywania świata, która była „nie-moja”. To były inne światy, światy odszczepione, trzeba było (szczególnie przy Świrszczyńskiej) sprawdzać co i raz, czy my aby tym samym językiem mówimy o tym samym świecie. Kłopot polegał jednak na tym – a dzisiaj to widzę z perspektywy własnych czterdziestu lat – że tego pojęcia nie da się satysfakcjonująco zredefiniować. Już za późno. Ono jest po prostu od początku źle wymyślone, ono jest jak „dobry Indianin” – najlepiej, jak jest martwy.

Dopiero wydana w 2009 roku antologia poezji kobiet Solistki uwolniła mnie od tego szamotania się. Właśnie tak mi się wydaje, że byłoby lepiej ustawiać dyskusję – „poezja kobiet”, ale niekoniecznie „kobieca”. Poezja czyja? Przez kogo posiadana? Komu posłuszna? Kobietom. Poezja kobieca posiada kobiety, czyni z nich dyskursywne wydmuszki, służące cały czas podtrzymywaniu fałszywego rozróżnienia, które coraz mniej wprost, ale bardzo uparcie wskazuje, że jest jakaś poezja (literatura, sztuka, film) w ogóle, która nie wymaga uzasadnienia i usprawiedliwienia, oraz że jest i taka, która jest akceptowalna tylko na zasadzie mrugnięcia okiem, grymasu w stylu „wicie, rozumicie”. I takiemu parówkowemu skrytożerstwu powinniśmy powiedzieć kategoryczne „no pasaran, companero, no pasaran”. Poezja kobiet to świadectwo autonomii, samoświadomości. Może mi się wydaje, ale nawet brzmi dumnie, twardo i nieco chropawo, nieozdobnie i bardzo dobrze, że tak brzmi. Aż chciałoby się ją pisać nie w cudzysłowie, jak literaturę kobiecą, ale z wielkimi literami, jak nazwę własną, powiedzmy Pustynia Kalahari. No pewnie, że poezja kobiet jest pisana inaczej i często o czym innym niż poezja mężczyzn, ale nie należy do jakiegoś innego zbioru.

I na koniec jedna refleksja po pięciu latach od wydania Solistek. W posłowiu na głosy Maria Cyranowicz mówi w którymś momencie, że nie ma w Polsce tradycji piszących kobiet, do której młode poetki mogłyby się odwołać, na której mogłyby się wesprzeć. Wielkie drzewa nie rosną na kamieniu, na skale, musi być jakaś gleba – to jasne. Wydaje mi się, że za dwadzieścia lat to zastrzeżenie Marii Cyranowicz już nie będzie miało zastosowania, bo tradycja piszących kobiet, łączących przy tym jak porządne komandoski wiele sprzecznych ról życiowych (a może już coraz mniej tych ról i coraz mniej są sprzeczne?) – tworzy się teraz, tutaj, obok. I tylko ślepy tego by nie dostrzegł.