debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Za pewne wiersze stosownej długości

Mikołaj Borkowski

Głos Mikołaja Borkowskiego w debacie "Biurowe książki 2015 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2015 roku

Antologie mają to do siebie, że dają czytelnikowi – i, zapewne, również wydawcy – poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Czytelnik, sięgnąwszy po antologię literatury światowej, zapozna się z autorami, których bezlitosny kanon europejski odsunął na margines nieznajomości, a o których wydawca uznał, że wnoszą równie istotny wkład do literatury – i, zapewne, jak powiedziałby optymista, również całokształtu ludzkiej egzystencji. I, zapewne, to dobrze: nieznani światu zachodniemu poeci bengalscy czy powieściopisarze chińscy ulokowani obok Szekspira, Goethego czy Cervantesa (kolejność dowolna) zostają wybici na wyżyny literatury. Antologia tworzy zatem demokratyczny obraz tych wyżyn: upamiętnia autorów kanonicznych, dostrzega podobne wartości w dziełach innych autorów i aby sprawiedliwości stało się zadość, wynosi ich na zakurzony piedestał.

W tym znaczeniu 100 wierszy polskich stosownej długości­ (które, ponieważ pojawiły się w tytule i są pierwszą publikacją wymienioną w tym tekście, zapewne będą w moim odczuciu najistotniejszą publikacją Biura Literackiego 2015 roku) są anty-antologią. Artur Burszta cofa się do książek wydawanych w Biurze Literackim w latach poprzednich, zbiera arbitralnie żniwo zasianych wówczas poetyckich nasion i oferuje czytelnikowi 100 wierszy, 44 autorów, tworząc z nich niejako mapę najnowszej polskiej poezji. Dlaczego anty-antologia? Po pierwsze – pomysł pominięcia nazwisk autorów (uzasadniony, skądinąd słusznie, wolą wydawcy, by czytelnik przeczytał tę książkę dosłownie od deski do deski) tworzy ze 100 wierszy… znakomitą książkę poetycką, która opowiada pewną historię. Nie autorzy, nie nurty, ale czysta poezja przemawia ze 100 wierszy… i daje czytelnikowi, który z przyczyn technicznych nie miał możliwości sięgnąć do wszystkich publikacji Biura Literackiego w ostatnich latach, ogląd tego, co w poetyckim świecie się działo ostatnimi laty. Po drugie – brak chronologicznego podziału, który mapę tej poezji mógłby w jakiś sposób uporządkować; oczywiście wiersze nie są ułożone losowo, kieruje nimi pewien porządek, ale o tym za chwilę.

100 wierszy… stało się jednak w moim głęboko osobistym odczuciu pułapką, w którą również wpadłem. Nie chcę tu krytykować samego pomysłu, bo, trochę wbrew Szymonowi Słomczyńskiemu, nie mam nic przeciwko „nabijaniu wierszy w stosowną butelką” (cytując wiersz Niemal koniec, niemal bomba) – szczególnie, jeśli ową butelką jest imponująca próba zebrania 44 różnych języków i poetyk w działającą całość. Artur Burszta w gruncie rzeczy używa wierszy tych 44 poetów do stworzenia własnego obrazu poezji polskiej. Tu też nie zamierzam krytykować tego zamysłu – poezja polska bez wątpienia takich syntez potrzebuje, również po to, by odpowiedzieć za Bohdanem Zadurą, Andrzejem Sosnowskim, Adamem Zdrodowskim i Martą Podgórnik (między innymi oczywiście; wymienieni poeci to pierwsi, na których natykamy się w 100 wierszach…) czym poezja w ogóle jest i jakie jest miejsce poety w świecie. Ta myśl przyświeca kompozycji 100 wierszy… zdaje się aż do wiersza ostatniego, bo ten karkołomny w swoim założeniu rajd po poetyckich językach, które mają ze sobą tylko tę cechę wspólną, że używają języka polskiego (z pewnym wyłączeniem – choć nie wykluczeniem – Anny Podczaszy), ma pewien cel i jestem całkiem przekonany, że nie jest tym celem jedynie zabieg marketingowy. 100 wierszy… jest z jednej strony deklaracją programową – to jest poezja, zapewne ta właśnie poezja najnowsza, której grono czytelników zmniejsza się nieuchronnie, a która uparcie powstaje na papierze i z kolan; z drugiej 100 wierszy to doskonałe podsumowanie ogromnej roli wydawniczej Biura Literackiego, które bez wątpienia w ciągu ostatnich lat wydaje najwięcej dobrej poezji (a wyznacznikiem tego niech będzie choćby nagradzanie poetów wydawanych przez Biuro Literackie nagrodami Silesiusa czy Szymborskiej).

Krytyką 100 wierszy… może być jedynie pewność siebie, z jaką Artur Burszta tworzy tę imponującą plejadę poetów. Wiersz Tadeusza Pióro Daj mi tam gdzie nie myślę sąsiaduje oczywiście z wierszem Adama Wiedemanna dedykowanym Tadeuszowi Piórze Daj mi tam, gdzie jem kurę w poście, a wtóruje im Lech Janerka z Daj mi, który wpisuje się w tę poetycką korespondencję słowami „pingpongiści, Zadura, Wiedemann,/ Pióro, no i w końcu ja”. Przypomina to nieco atmosferę 20. Portu Literackiego we Wrocławiu, podczas którego wspominkowy charakter, naleśniki Zadury i nagrania rozmów na balkonie zdominowały główny, zdaje się, cel tego typu zjazdów, podczas których nie chodzi (a może jedynie chodzić nie powinno) o li tylko powroty do przeszłości, ale też przedstawianie teraźniejszości i – miejmy nadzieję – formowanie jakiejś przyszłości. To drobnostki, ale jeśli 100 wierszy… ma być traktowane poważnie, a nie tylko jako zbiór bezimiennej Poezji wydawanej pod szyldem Biura Literackiego, to warto sobie zadać pytanie o celowość takich kompilacji. Szczególnie, jeśli mrugnięć oka do towarzystwa jest sporo – nie tylko w mottach, ale między innymi w takich wierszach jak Bitwa pod Legnicą czy Noc poetów (Warszawa pisarzy) Bohdana Zadury, w których o’harowska tendencja do zapisu codzienności przytłacza kogoś, kto mimo wszystko nie był na wszystkich Portach i nie obracał się w towarzystwie Krzysztofa Jaworskiego, Tadeusza Pióry i Darka Foksa (akurat tych poetów w wierszach zebranych w antologii jest najwięcej – i nie tylko jako autorów, ale przede wszystkim jako postaci).

Nie neguję przyjemności czytelniczej, jaką daje 100 wierszy…, bo sam tę przyjemność doceniam – lektura antologii Artura Burszty to lektura ekscytująca i pełna jak najbardziej pozytywnych niespodzianek. Podporządkowanie jednak 100 wierszy idei stosownej długości, która to długość z jednej strony w przypadku Nocy poetów (Warszawa pisarzy) Zadury może być ujmującym eufemizmem, a z drugiej niepokojącą, zapewne, swoistą próbą autokanonizacji poezji skupionej wokół Biura Literackiego, jest w mojej opinii zabiegiem ryzykownym, a pod pewnymi względami wręcz niestosownym.

Krytyka 100 wierszy… nie ma oczywiście na celu zdeprecjonowania wartości tej antologii jako w gruncie rzeczy kompletnego przeglądu polskiej poezji najnowszej, przypomina ona nieco jednak składankę muzyczną jednego słuchacza, jednego czytelnika. Co jest poza przyjemną melodyjnością tej kompilacji? Czy utkanie książki z cytatów z innych książek jest faktycznie hołdem w stronę poetów, wielkiej pracy Biura Literackiego, czy jedynie autorską refleksją wydawcy nad poprzednimi 20 latami?

Nie ma w tym wszystkim pewności. Poezja, jak pisał Gadamer, jest rozbłyskiem światła, któremu komentator – i w domyśle również wydawca – może jedynie asystować. Patetyczne sformułowanie Gadamera oddaje jednak moją refleksję nad 100 wierszami… – nazwiska, które moim zdaniem niesłusznie nie pojawiły się przy wierszach, to nazwiska autorów znakomitych (czego zresztą dowodzą tegoroczne publikacje, takie jak Tablet taty Darka Foksa, intima thule Joanny Mueller, Powązki Tadeusza Pióry, czy nawet zagadkowe Lamety Marcina Sendeckiego), których niezależność w obrębie własnej poezji nie powinna być zdominowana przez urywkowość służącą innemu celowi.

Wszystkie powyższe uwagi nie zmieniają faktu, że 100 wierszy polskich stosownej długości jest publikacją o ogromnej ważności, czego dowodzi zarówno jej popularność wśród czytelników, jak i, abstrahując od powyższej krytyki, antologiczny charakter, który zbiera w jednym miejscu czołówkę polskiej poezji najnowszej. Dobrze czytane 100 wierszy… powinno być punktem odniesienia dla poezji, która w pełni wybrzmiewa w pełnych książkowych wydaniach – Szymon Słomczyński i jego Wysokie obroty to przykład par excellence, ale w 100 wierszach… znajdują się również takie „nielokowalne” w jakimkolwiek zestawieniu utwory jak wspomniany danc Anny Podczaszy, wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego czy Romana Honeta. Wbrew zatem zachęcie Artura Burszty, by czytać 100 wierszy… „od pierwszej do ostatniej strony”, zachęcam do czytania 100 wierszy jako trójwymiarowej mapy, w której kryje się więcej, niż wynikałoby z linearnej lektury.