debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Zaangazowani: wygrał PiS, ostatnie było Razem

Maja Staśko

Głos Mai Staśko w debacie "Krytyka krytyki".

strona debaty

Krytyka krytyki

Jeszcze nigdy tak niewielu nie zrobiło tak niewiele dla tak niewielu – podsumowywał kilka lat temu stan krytyki literackiej, żwawego trupa, Przemysław Czapliński. Krytyka literacka według Przemysława Czaplińskiego to przede wszystkim krytyka prozy. W poezji wszystko ulega dobrotliwemu spiętrzeniu: jest nas mniej, robimy mniej dla mniej, i – co właściwie najważniejsze – za mniej, a przeważnie za darmo. Język jest tu nieomylny, słowo chonoru – „mniej” to jeden podmiot, to my właśnie: jesteśmy i robimy siebie dla siebie – robimy za siebie. Nikogo z zewnątrz tu nie ma, obijamy się o siebie, odbija nam się bekiem, kochamy się ze sobą jak z mężem albo z żoną. Nasz związek z poezją to związek na całe życie, nie wypuścimy jej, jesteśmy bardzo zazdrośni i nie chcemy nikogo więcej. Póki śmierć nas nie rozłączy – poezji lub nas, krytyki, zawsze ktoś musi umrzeć pierwszy w tego typu relacji.

Ale nie o poliamorię tu idzie, na rany chrystusa, nie. Poli to nasze przekleństwo: kochamy się ze wszystkimi, bo kochamy się.

Gdy Janusz Sławiński rekonstruował stan poezji polskiej w latach 1956-1980, wyznaczył w niej dwa okresy. Pierwszy wiązał się ściśle z odwilżą po wydarzeniach październikowych 1956 roku (Gomułka I sekretarzem KC PZPR po śmierci Bieruta, amnestia więźniów politycznych, zluzowanie cenzury) i otwierał nowy okres w poezji. Nagle wszyscy poeci sprzymierzyli się względem wspólnego wroga, a imię jego socrealizm. Każde pisanie było pisaniem przeciw socrealizmowi, każda poetyka wikłała się w polityczne zaangażowanie właśnie dlatego, że nie musiała już być politycznie zaangażowana – i to po bardzo konkretnej stronie. I przeważnie nie była: wracano do sporów awangardy pierwszej i drugiej, czy „wizja”, czy „równanie” (Jerzy Kwiatkowski, 1958), więc czy konstruktywizm (Peiper, Przyboś), czy katastrofizm (Czechowicz, Miłosz); wracano do poetyk romantyzmu i bardzo baroku, Jan Błoński wypuścił książkę o Sępie Szarzyńskim, Grochowiak, Harasymowicz, Stachura przekochali tę dziwną dykcję, Białoszewski zakopał się w prywatności języka jako domowego sprzętu, Herbert umiłował dziedzictwo zachodnioeuropejskie, Szymborska weszła w ironię i pogodny dydaktyzm, Miłosz ach Miłosz, Różewicz stał się własnym epigonem, gdy powstało grono genialnych Różewiczów, Przyboś nadal walił teoriami Awangardy Krakowskiej, no po prostu działo się wszystko. Wszystko, czyli przeciwieństwo Jednego, które panowało wcześniej.

Poezja jako normalność – tak rozumiał Sławiński ówczesny pluralizm – uderzała w systemową normalizację, która nadchodziła w kraju po odwilży wielkimi krokami. Poezja była wreszcie wolna, poezja była wreszcie niepodporządkowana polityce. I z tej wolności, z tej wywalczonej zajadle autonomii, korzystała obficie.

Lecz stało się – normalizacja zagarnęła normalność w swoje struktury; to nie wymagało wielkiego charakteru, serio. Cały ten pluralizm, cała ta boska różnorodność poetyk i stylów, wyglądał pięknie na przykład za granicą jako dowód zdrowego systemu politycznego. A że poezja odzyskała swoją niepodległość, że mogła wreszcie być poezją, a nie tą wstrętną polityką, to władzy to było jak znalazł. Poezja pisała dużo o sobie, pisała o życiu, skarżyła się na egzystencjalne problemy jak walka człowieka z ciałem, jednostki ze światem czy kultury z naturą (np. „O wojnie naszej, którą wiedziemy z szatanem, światem i ciałem”). Władza powtarzała: o, tak, walka człowieka z ciałem, jednostki ze światem czy kultury z naturą – to boli, to jest okrutne. Już Sęp Szarzyński o tym pisał, #pamiętamy.

Systemowej koniunkturze na poezję sprzyjały jej dwie – wypracowane w końcu przez krytyków – właściwości: uniwersalizm i nieprzetłumaczalność. A zatem dobra poezja to poezja, która równie mocno działa dziś, jak za sto, a i za tysiąc lat, niezależnie od warunków społeczno-historycznych – mówiono. Wikłanie się w szczegóły polityczne zanieczyszcza poezję smrodkiem ideolo, tendencyjności i podporządkowuje prawdziwą wartość poetycką kwestiom politycznym. Jeśli zaangażowanie, to publicystyka, ale nie poezja. Poezja ma być wolna i czysta.

Poezja ma się składać ze słów (Mallarmé, draniu). Powrót awangardowych nurtów umożliwił ustawienie poezji po stronie (politycznie) niedoczytanego formalizmu czy strukturalizmu: dzięki ostatecznemu zanegowaniu podporządkowania poezji polityce, rzeczywistości czy sensowi, możliwe stało się wreszcie bezpieczne skrobanie po literkach podczas liczenia sylab, wersów i budowania układów wersyfikacyjnych. Co najistotniejsze, liczenie sylab, wersów i budowanie układów wersyfikacyjnych służyło liczeniu sylab, wersów i budowaniu układów wersyfikacyjnych. Poezja wreszcie służyła samej sobie. Poezja wreszcie nie była na niczyich usługach, poezja stała się odrębnym językiem i nie dawała się przetłumaczyć na żaden inny język. A gdy Andrzej Franaszek nie doczytuje najnowszej poezji, to nie doczytuje, niedomaga właśnie w tym rozumieniu: nie wejdziem do królestwa, gdzie poezja czysta. Nie wejdziem, drzwi są zamknięte.

Władzy było to bardzo na rękę, więc wspierała poezję, wspierała krytyków i historyków poezji: poezja jeszcze nigdy nie miała się tak dobrze. Poeci mieszkali obok siebie, chodzili do tych samych knajpek, uczestniczyli w tych samych imprezach, festiwalach i konferencjach – byli zamknięci i było im dobrze. Wypracowali złożony język mówienia o poezji i mówili tym językiem tak, że nikt poza nimi go nie rozumiał. Tam, gdzie kończyło się rozumienie, zaczynało się życie – polityczne, społecznie uwikłane, codzienne. Ci, którzy rozumieli, byli ponad nim, bujali na poetyckim parnasie na pełnym (państwowym) wypasie.

Poezja była świetna, więc niezaangażowana: rozmaitość poetyk, pluralizm dykcji i idiomów, to wszystko robiło poezji najlepiej na świecie. Bytowała gdzieś sobie w oderwanej przestrzeni, poeci się i krytyków rozumieli, i krytycy poetów i się rozumieli nawzajem, i było fajnie. W poezji poetycko można było powiedzieć wszystko, bo i tak nikt poza poetą i krytykiem nie miał dostępu do rozumienia. A tych było nie za wielu, inaczej rozumienie nie byłoby Rozumieniem.

Tak na polu literatury, w przestrzeni poezji, zakorzenił się rezerwat mowy.

Potem nadeszła Nowa Fala i wszystko pozmywała.

A teraz przebieramy mocno nóżkami i lądujemy w tutaj. Jest 28 października 2015 roku, wczoraj pojawiły się oficjalne wyniki wyborów parlamentarnych w Polsce: wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Ale cóż to za polityczne błoto się tu pojawia w poważnej dyskusji o krytyce literackiej? A fe.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem, kurwa.

Co w tym czasie robiła poezja i krytyka poezji? To, co zawsze: miała się świetnie w swoim rezerwacie, kochała się i się, i siebie, i się. Powtarzała zgodnie i niezgodnie: współczesna poezja polska to najbardziej różnorodna, najwspanialsza i najpiękniejsza poezja – są tu starzy i młodzi, barbarzyńcy i klasycyści, wizyjni i równaniowi, romantyczni i klasycystyczni, nieufni i zadufani, etyczni i poetyczni, czyści i zaangażowani.

Tak, są też zaangażowani, z tym w ogóle nie ma tutaj problemu: zaangażowani piszą, że system jest zły, że zmienić system, że system suka i skurwiel, że rewolucja, że prawo, lewo, środek, tył, przód, góra, dół, spadać we wszystkich kierunkach jednocześnie, hej, hej – super jest. Można napisać absolutnie wszystko, wolność i swoboda, autonomia, bo nigdzie poza kilkusetosobowe środowisko to nie wyjdzie: ta dziwna instytucja zwana poezją wre, jest pięknie. Krytycy z entuzjazmem wezmą to do siebie, zawołają chóralne (chór ma najwyżej trzy osoby, kochają się te trzy osoby ze sobą): „zmiana, zmiana!” w niszowym periodyku literackim i odetchną z ulgą. Nie było łatwo, to wymagało wielkiego charakteru, podobnie jak wyznanie w środowisku poetyckim, że są w poliamorycznym związku (a teraz stańcie przed nacjonalnie zorientowanymi kibicami i przyznajcie to samo – tadam!).

A gdy przypadkiem wiersz dotrze do osoby spoza zaklętego rezerwatu (zdarzają się takie wypadki, znajomy znajomego znajomego znajomego na Facebooku czasem zbłądzi w różne dziwne rejony internetu), i wiersz będzie brzmiał na przykład „pierdolić system”, to osoba spoza rezerwatu zastanowi się, gdzie tu burza oddaje patriotyczny stan ducha poety (gdzie burza?!), a gdy osoba spoza rezerwatu była czwórkowym uczniem, policzy sylaby wiersza (5), a gdy osoba spoza rezerwatu była piątkowym uczniem, zobaczy w „pierdolić” piera, dolę i dojenie mu nawet przemknie gdzieś przed kujońskim nosem. I nawet jeśli wiersz spotkał się z niezwykłą recepcją krytycznopoetycką, nawet jeśli zmienił na zawsze oblicze ziemi, tej poetyckiej ziemi, jeśli wywołał prawdziwie poetycką rewolucję, to osoba spoza rezerwatu nie będzie miała o tym pojęcia, bo niby skąd. Przecież nie z „Arterii” czy z „Wakatu”, a nawet nie z tej ciągnącej się kulą odnogi poetyckiej w mało w końcu istotnym w perspektywie wyborów czy dziejących się wojen dziale „Kultura” w „Gazecie Wyborczej”; najczęściej zresztą poezja wita w „Magazynie Świątecznym”: sacrum leży na swoim miejscu, nie do ruszenia.

Zaangażowanie bez wpływu na nic jest na wskroś niezaangażowane, a system może z dumą powiedzieć: mamy poezję zaangażowaną! mamy krytykę naszego systemu! jesteśmy zdrowym systemem, bo pozwalamy na swoją krytykę! tylko w naszym systemie pluralizm poglądów i poetyk, nigdy u konkurencji (ten paskudny PRL)! Zwiedzający patrzą na rezerwat mowy z daleka, widzą, że jest, widzą żyjące tam sobie zwierzęta, czasem widzą ich miłość lub zagryzanie się czy wygryzanie, i wiedzą, że to dobry system z dobrą poezją; dobrą, różnorodną, więc także antysystemowo zaangażowaną poezją. Krytyk opowiada zwiedzającym, że oto mamy dobrą, różnorodną, więc także antysystemowo zaangażowaną poezję, i wraca do rezerwatu, by tam sobie żyć, czasem kochać lub zagryzać czy wygryzać, by dowodzić ciałem, że to dobry system z dobrą poezją; dobrą, różnorodną, więc także antysystemowo zaangażowaną poezją; dobrą, różnorodną, więc także antysystemowo zaangażowaną krytyką poezji. Zaangażowanie bez wpływu na nic jest w samym centrum systemu, jest jego centralą. Powrót centrali rządzi, centrala to rynek, a poezja zaangażowana i krytyka zaangażowana w niszowych czasopismach literackich, które czyta garstka popapranych zapaleńców z rezerwatu, utrzymuje go przy życiu. Pozwala mu się nie zmieniać. Antysystemowe zaangażowanie angażuje się wyłącznie w podtrzymywanie status quo systemu – witajcie w naszej bajce.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Razem miało konkretny program i podejmowało konkretne działania. Program można było przeczytać w sieci, działania zobaczyć w mieście. Za darmo, otwarcie, demokratycznie. Nikt o Razem nie wiedział – w „starych” mediach (radio, telewizja, dzienniki i wysokonakładowe czasopisma) aż do chlubnej debaty poświęcono mu 8 sekund. 8 jebanych, romantycznych sekund wgapiania się sobie w oczęta. W nowych mediach Razem było 25 godzin na dobę, w świecie (na ulicach, spotkaniach itd.) też. Facebook huczał od Razem, wzrastało podekscytowanie – ale tylko Facebook konkretnej, zamkniętej grupy nicków: młodych i mocno lewicowo zorientowanych.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Rozdzielczość Chleba ma konkretny poetycki towar i podejmuje konkretne działania. Poetycki towar można przeczytać w sieci, działania zobaczyć w mieście (głównie Krakowie). Za darmo, otwarcie (na licencji Creative Commons), demokratycznie. Nikt o Rozdzielczości Chleba nie wie – w „starych” mediach (radio, telewizja, dzienniki i wysokonakładowe czasopisma) pojawił się raz niemrawy wywiad z chłopakami w „Tygodniku Powszechnym”, a jego największą wartością był opis ich fizjonomii (postawny brodacz Leszek Onak, wysoki, w okularach Łukasz Podgórni, drobny szatyn Piotr Puldzian Płucienniczak), więc rzecz właściwie znów sprowadzała się do romantycznego wgapiania się sobie w oczęta. W nowych mediach Rozdzielczość jest 25 godzin na dobę. Facebook huczy od Chleba, wzrasta potrzeba – ale tylko Facebook konkretnej, zamkniętej grupy nicków: młodych i mocno cybernetyczniepoetycko zorientowanych.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Więc kłócą się mieszkańcy rezerwatu, czy poezja czysta, czy poezja uwikłana w rzeczywistość. Myślą: awangarda czy nie awangarda, oto jest pytanie. Drapią się po klawiaturach, czy to dobry poeta, czy poeta zaangażowany. Chcą łez i nie chcą łez. Chcą zmiany i nie chcą zmiany. Wpuszczona przypadkiem w rezerwat osoba spoza rezerwatu przysłuchuje się chwilkę, myśli, że sprawa jest godna i poetycko istotna, bo nic nie rozumie. I idzie głosować na PiS, by poezja była poezją, by poezją była poezja.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Pojawia się czasem w dziale „Kultura” w dziennikach i wysokonakładowych czasopismach, pojawia się w „Magazynie Świątecznym”, więc istnieje. Istnieje kulturalnie i w kuluarach, święta i niezrozumiała. A skoro istnieje, norma jest uratowana.

Bez istnienia poezji bylibyśmy nikim: Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Miłosz, nasi mężczyźni wielcy (Malwina jaka? – Adrian Zandberg it is!). Poezja ma być, a nie znaczyć – powtarzają krytycy poezji wykarmieni na Sosnowskim. Czytelnik przelatuje po notce wzrokiem i przytakuje. Póki poezja jest i jest dobra – nieważne o czym i o co walczy, bo nie jest o czymś i o nic nie walczy – póty jesteśmy kulturą. Dział „Kultura” w „Magazynie Świątecznym” mieści to, co w naszej kulturze najchlubniejsze, najelitarniejsze i najświętsze – poezję. Poezja ma być, inaczej jako Ludzie jesteśmy straceni. Nasze Człowieczeństwo, nasza Polskość na marne.

I piszą krytycy poezji w dziennikach i wysokonakładowych czasopismach, a czytelnik patrzy i wie: jestem, bo poezja jest. I idzie głosować na PiS, by poezja była poezją, by poezją była poezja.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Kisimy się w rezerwacie, a rezerwat nie ma granic. Nic z niego nie dostajemy, jakieś okruszki z publicznego sentymentu: poezja to ginący gatunek, kiedyś dość drapieżny, teraz całkiem oswojony, mamy go po swojej stronie. I gdy z rezerwatu Sławińskiego istniała jakaś ucieczka, bo granice wyznaczone zostały całkiem wyraźnie – wystarczyło wejść pod ziemię, w Nową Falę, w drugi, a potem trzeci obieg – o tyle obecnie rezerwat rozpuszcza się w prekarnej masie; nie ma już podziemia, nowych ani starych fal, kolejnych obiegów, które nie znajdowałyby się w samym centrum systemu, które wychodziłyby poza centralę. Jedyna możliwa tu ucieczka to ucieczka z życia, z poezji w ogóle: by poezja nie była poezją, by poezją nie była poezja.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

A skoro jesteśmy skazani, skoro musimy być razem póki śmierć nas nie rozłączy, my, krytycy, i ona, poezja, to zabijmy ją. Niech śmierć nas rozłączy.

Zabijmy poezję z premedytacją i okrucieństwem, jak przed nami dadaiści, futuryści, jak rzesze zbuntowanych awangardystów. Zabijmy ją i znajdźmy się na pierwszych stronach gazet: „Poznańska masakra piłą mechaniczną: krytyk zabił poezję młotem pneumatycznym”, „Nim zabił poezję, wypłacił wszystkie pieniądze z polskiego narodowego państwowego banku”, „Zabił poezję, by ożenić się z Martą”. Odwróćmy fotel, na którym dotychczas chlubnie siedziała tyłem do osób spoza rezerwatu (one nie Rozumieją) i pokażmy, że poezja od dawna jest już trupem. Że jej nawoływania o posiłki, że jej zazdrość o kochanki, to był nasz zmutowany głosik psychopaty, że tu nawet dziady się nie działy, ona umarła i nie wraca widmem, choć tak wiele o nim piszemy, choć tak jest nam modne. Że jej zwyczajnie nie ma, że od dawna już nie żyje na fotelu w dostojnej willi nadanej jej przez państwo. Że to już nie PRL. Że dobra, odpowiedzialna lewica nie ma nic wspólnego z PRL-em. Że się od niego odcina, od Millera i całej tej szajki krytyków poezji. Że teraz młodzi, urodzeni po 89 lub wówczas bardzo młodzi, bez bagażu traumy radzieckiej, chcą budować kształt poezji. Że w tej poezji będzie nam się żyło lepiej. Że ta poezja żyje, nareszcie.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Młodzi poeci i krytycy mają takie problemy jak inni młodzi, ich rezerwat mowy nie daje im comiesięcznej kasy i mieszkania, więc muszą pracować na umowach śmieciowych i chwytać się upodlających robót dorywczych – jak wszyscy inni młodzi. Nie mają do pierwszego, robią nadgodziny, nie są ubezpieczeni, emerytura to jakaś baja dla pracujących w firmie taty, a przyszłość to nawarstwiające się w rytmie clubbingu kredyty. Młodzi poeci i krytycy mówią o tym językiem korporacji, sieci śmieci, plotkarskich portali, publicystycznych gówienek, bo w tym języku, w tym systemie żyją i tym językiem, tym systemem rzygają. Chcą zmiany, muszą zmiany.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Albowiem bowiem: co mówił nam Peiper, nim zaczęto przedmiotowo wikłać go w spory o wizję i równanie jako zagorzałego zwolennika formy poetyckiej? Chóralna odpowiedź (niech chór ma więcej niż trzy osoby): Peiper mówił, że forma poetycka jest zawsze polityczna. Forma poetycka jest zawsze polityczna, ale nie dlatego, że przejmuje w siebie elementy z rzeczywistości i je reprodukuje – forma poetycka jest zawsze polityczna dlatego, że nie przejmuje w siebie elementów z rzeczywistości i ich nie reprodukuje. Że konstruuje zamknięty system, w którym relacje między elementami budują pewien układ. Że ten system na poziomie wzajemnych powiązań elementów i ich współzależności to także system społeczny, polityczny, ekonomiczny. Że dyskursywnie ustawia nam konkretny układ: w formie elementy 1) mogą funkcjonować wymiennie i wiązać się na rozmaite sposoby, a zatem ich podstawą jest ich materialne istnienie (znak, słowo, zdanie, wers, ciało, wspólnota wzajemnie zamienne, bez esencjalnych więzi), bądź 2) mogą funkcjonować na przypisanych sobie miejscach i arbitralnie włączać się w pewną hierarchię, a zatem ich podstawą jest ich urodzenie, ich pochodzenie (pewne słowa są wartościowane wyżej od innych, jeśli należą do języka literackiego bądź wysokiego); bądź 3) jeszcze inaczej. Nagle poezja czysta i zaangażowana w rzeczywistość, wizja i równanie, forma i zaangażowanie zaczynają się kochać, zespalają się w rozwiązłym uścisku – zaangażowanie nie dzieje się mimo formy, a nawet nie przez formę: zaangażowanie dzieje się w formie. Zmiana formy uruchamia zmianę rzeczywistości: przenieśmy się jakieś kilkaset kilometrów stąd i spróbujmy temu zaprzeczyć. Forma, w której jesteśmy, buduje nasze relacje i więzi. Buduje nasz język. W formie nigdy nie jesteśmy sami: współtworzymy formę, współtworzy nas forma i jej elementy. To jak postawić się w innym świetle, a będziemy już inni, bo w innym świecie.

Trudne? Jasne, że trudne, bo w szkołach nikt w tym modelu zaangażowania nie opowiada o Mickiewiczu czy Słowackim, a do Peipera w ogóle rzadko kiedy się dochodzi. Umiemy znaleźć w wierszu swojego i wroga, umiemy znaleźć w życiu swojego i wroga, ale nie umiemy poradzić sobie z prekariatem czy buchającym kapitalizmem. Nikt nas tego nie uczył, to nie ta forma wspólnoty, nikt nam w Mickiewiczu nie pokazywał języka ludu i jego potrzeb, nikt nie zwracał uwagi na nierówności klasowe i ekonomiczne, widzieliśmy w nim tylko heroiczną matkę polkę dziewicę maryję niepokalaną niezwyciężoną polskę niepodległą.

I żaden krytyk poezji, choćby bardzo pragnął żywym pożądaniem, nie zmieni tego powtarzaniem, że tak rozumiany Mickiewicz to PiS, a nowa poezja daje Razem. I że tylko Razem – przez współistnienie w kolektywnej formie – jesteśmy w stanie coś zmienić. Nie nazwiskami, nie twarzami, nie arbitralnym (więc medialno-finansowym) ustawianiem jednych elementów ponad drugimi, jednych żyć ponad drugimi (weganizm!), lecz we współpracy. Razem. Nie zmieni, bo nie jest sam na ekranie selfie z piękną twarzą (swoją) i pięknym głosem (swoim) w dziale wiadomości krajowych lub codziennie o 19:00 w TVN. Albo na innym pudelku.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Gdyby w szkole edukacja nie kończyła się na oświecenio-romantyzmie, gdyby doszła do awangardowego zdekonstruowania mocnych intencji (wspartych na kartezjańskiej mocnej świadomości), gdyby dobrnęła do awangardowego dowartościowania roli kontekstu i maszyny (medium), którą się posługujemy, gdyby była na bieżąco z nową poezją, Antoni Macierewicz nie mógłby mówić o spisku smoleńskim. Spisek zakłada, że katastrofa ma swojego tradycyjnie rozumianego autora (Rosję), nie uwzględnia uwikłania w kontekst (pogoda i niewydolność pilotów) i nie bierze pod uwagę maszyny (uszkodzony samolot) – tylko z pominięciem osiągnięć awangardy Macierewicz może mówić o spisku. A to dowód na to, że nie czyta najnowszej poezji.

Walka o wpływową młodą krytykę poezji jest zatem sprawą pierwszej potrzeby. Tymczasem rezerwatowość poezji i krytyki poezji pozwala trwać systemowi w swojej formie od lat, pozwala się kochać poetom i krytykom, poetom i poetom, krytykom i krytykom, krytykom i poetom ze sobą i tylko ze sobą, w dowolnych kombinacjach, pluralistycznie i na wszystkie możliwe sposoby, każdy w swojej dykcji i w swojej tradycji, każdy inaczej i autonomicznie, podczas gdy szkolne oświecenie układa się spójnie z liberalizmu w neoliberalizm, a szkolny romantyzm daje model narodu (czyli patriotyzm). Całe środowisko poetyckie kocha się progresywnie i wyzwolenie, kocha się i się, i się, i siebie, drze koty o poliamorię, LGBT już dawno przerobiło, a tymczasem narodowcy walą w uczestników marszu wolności (za wolność naszej – polskiej – poezji!).

Za wolność naszej – polskiej – poezji młodzi oświeceniowcy głosują na Korwin-Mikkego, a młodzi romantycy na Kukiza – spór oświeceniowców z romantykami nie ma końca, tak jakby forma wciąż była przejrzysta, tak jakby awangarda nie nastąpiła, a wszystko to było naprawdę kwestią świadomego, intencjonalnego wyboru, wyborów, gdy system się nie zmienia, a w mediach wciąż to samo. W mediach wciąż to samo: o reszcie nie wiemy, nie umiemy się przekopać przez internetowy szum inaczej niż środowiskowo – więc młoda mocna lewica dostaje kontent młodej mocnej lewicy, przekonani przekonują przekonanych, i kochają się i się, i się, i siebie. W mediach niezmiennie liczą się rozpoznawalne twarze i nazwiska, bo się sprzedają, a PiS to taka synteza neoliberalno-narodowa z kontestatorskim zacięciem (względem PO), bo się sprzedaje. Jest kasa, jest impreza; poezja i impreza to przeciwieństwa, nie kala się świętości, kaman (Brewiński, do kąta!).

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Ostatni będą pierwszymi? W systemie (językowym, politycznym, społecznym), gdzie elementy dowolnie zmieniają się miejscami zgodnie z aktualnym kontekstem – jasne. W systemie (językowym, politycznym, społecznym), gdzie elementy arbitralnie mają przydzielone miejsca, a roszady między nimi blokuje mocna hierarchia – pierwsi będą jeszcze bardziej pierwszymi, a ostatni będą doszczętnie ostatnimi; pierwsi będą dostatnimi, a ostatni będą ostatniejszymi.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem.

Ostatni będą pierwszymi? NIE.

Możemy to zmienić? Możemy: wystarczy debata liderów, wystarczy śmierć jakaś lub katastrofa, wystarczy fala (może być nowa), tsunami lub inny kataklizm. Poezja wyjdzie z obwódek działu „Kultura” i zacznie być niekulturalna: będzie pluć w twarze, w rozpoznawalne w mediach twarze rozpoznawalnych w mediach nazwisk. Będzie pluć razem. „Zebrało się śliny”, pisał Pułka. „Zebrało się śliny” – to ją wyplujmy.

I się zacznie: w wiadomościach z kraju pojawi się nowy wiersz Szczepana Kopyta z omówieniem polityki wewnętrznej przez krytyka poezji; w wiadomościach zagranicznych kilka wierszy Dawida Mateusza z jego tomu o Ukrainie z krytycznopoetyckim przedstawieniem debiutu i jego wpływu na politykę zagraniczną; dalej „Liberty Poem” Zenona Fajfera i Katarzyny Bazarnik z komentarzem krytyka poezji na temat uchodźców; obok Konrad Góra z Nie i krytyk poezji analizujący życie i nieprzeżycie każdego z 1134 dwuwersów, każdego z 1134 pracowników szyjących ubrania dla znanych marek odzieżowych z całego świata w walącym się budynku Rana Plaza w Bangladeszu; pod spodem boom#1 Macieja Taranka i komentarz krytyka poezji o strukturze finansowej USA zwieńczonej walką z terroryzmem; w wiadomościach gospodarczych wiersze Rafała Krausego z wykresami zarobków 90% poetów, które pokrywają się z wykresami zarobków 90% Polaków z komentarzem krytyka poezji i propozycjami rozwiązania skrajnych nierówności między słowami, między ciałami na podstawie Peiperowskiego równania, które dąży do wyrównania; gdzieś obok Kira Pietrek trąbi o wyzysku, a krytyk poezji rozprawia o strukturze społeczno-ekonomicznej wiersza, dzięki której ten wyzysk jest możliwy; w dziale „Rozrywka” wiersz Kamila Brewińskiego i relacja krytyka poezji z imprezy wersów, która skończyła się jakąś przepotężną kraksą. Sportu nie ma, sport zastąpiły spory krytycznoliterackie, slamy, debaty wokół nowości poetyckich i zbiorowe interpretacje wierszy metodą Marksa, Derridy, Kristevej i Piketty’ego, które puszczane są w porze największej oglądalności w publicznej telewizji (innej nie ma, wspólne przeważyło nad prywatnym). Na bakłażanowych flagach powiewają intertekstualne mikroutwory lingwistyczne („inna polityka jest możliwa”), uchodźcy recytują geowiersze, gdy opowiadają o układzie sił w swoich państwach, Polacy im odpowiadają wierszami, że każde słowo, każde życie jest autonomiczne i jego wartość immanentna (to, że żyje), jest ważniejsza niż jego wartość nadana (pochodzenie, narodowość, religia), jednym słowem: „Poezja jest, a nie znaczy” – „Życie jest, a nie znaczy” – i wszyscy to rozumieją, bo nikt nie Rozumie, i wszyscy to rozumieją, bo wszyscy się porozumiewają, nikt nie jest arbitralnie obcy ani nie znajduje się poza wspólnotą, skoro żyje („Życie jest, a nie znaczy”); na dole, po chodnikach robaczki tworzą biopoezję – i nie, nie robią tego intencjonalnie, panie Antoni (nie zrzuciła ich nam też Rosja. USA również nie).

Jeszcze nigdy tak wielu nie zrobiło tak wiele dla tak wielu.

Wygrał PiS, ostatnie było Razem. Amen.