recenzje / ESEJE

Święto żywych wierszy

Oliwia Betcher

Recenzja Oliwii Betcher towarzysząca premierze książki Łukasza Jarosza Święto żywych, wydanej w Biurze Literackim 13 czerwca 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

O poezji Łukasza Jarosza mówiono już wiele. Zaliczano go do nurtu imaginaryzmu [1], jak również stawiano w opozycji do niego, przypisując wierszom olkuskiego poety zakorzenienie wyłącznie w rzeczywistości. Mówiono o rustykalności, minimalizmie…

Słowem: o tomikach zamkniętych w zbiorze Święto żywych wydanym jako kolejny element serii Biura Literackiego (skupiającej, podkreślmy, najbardziej znaczące osobistości poetyckiego świata ostatnich dziesięcioleci) napisano już bardzo dużo. Tym uważniej należy przyjrzeć się ostatniej, zamykającej tom części – zupełnie nowemu tomikowi pod tym samym co „duże/pełne wydanie” tytułem.

Tytuł ten to nie tylko postmodernistyczna, oparta na brzmieniu analogia do święta zmarłych, ale przede wszystkim celebracja życia, nawet jeśli wyrażona poprzez wspomnienia śmierci czy niekoniecznie idyllicznych czynności. Konotacja z listopadowym świętem w żadnej mierze nie jest przypadkowa. Wiersze z tomu niejako stawiają przed czytelnikiem pytanie: komu potrzebne są wspominki, zapiski z pamięci? Zmarłym czy też tym, którzy pozostali? Po co rozdmuchujemy uczucia z chwil, gdy „stara ręka przy policzku córki./Piżama jak ubranie wędrowca” [z wiersza Sumeria]? A może faktycznie kiedyś „nadejdą święta,/które mają żywi,/umarli, posągi i popiersia” [Spotkanie].

Kolejny raz u olkuskiego poety wszechobecna śmierć zmusza człowieka (podmiot? bohatera wierszy? czytelnika?) do stawiania czoła pytaniom o to, dokąd/skąd/z kim przychodzi oraz kim jest [2]. Oczywiście nie znajdziemy tu jasnych, konkretnych odpowiedzi – i bardzo dobrze!

Mamy tu do czynienia z konfesyjnością, która – wreszcie! – nie próbuje zamęczyć czytelnika, nie obrzuca go krwią czy dowolnymi substancjami metabolicznymi. Krajobrazy wewnętrzne i zewnętrzne są wyważone, zarysowane w zrównoważonych proporcjach. Ujęcia obejmują wyłącznie to, co najważniejsze – bez prześwietleń, bałaganu w kadrze czy przekontrastowania. Z lekką, co prawda, nutą patosu, aczkolwiek nie na tyle wyraźną, by mogła (do czego niestety często dochodzi przy okazji, powiedzmy, zbliżonych poetyk) przygnieść czytelnika swoim rozmachem i ciężarem.

Święto żywych bowiem jest zbiorem skupionych, umiarkowanie refleksyjnych i równie umiarkowanie „ciemnych” wierszy, których bohater/narrator (że posłużę się elementami zakorzenionymi w prozie) niepozbawiony jest empatii, umiejętności wsłuchiwania się w obce głosy: czy to ludzkie, czy też należące do rzeczy  i spraw ogólnie zaliczanych do przyrody nieożywionej lub pozostających w granicach abstrakcji/metafizyki („Wkłada dłonie pod  koc, w jego brzuchu/ pod pępkiem jak ping-pong fermentuje ciemność” [Rezerwat]).

Poezja ta śmiało eksploruje pole obrazowania, tworząc widoki sugestywne i zapadające w pamięć poprzez kolory, nastroje, kadry: „miód i krew. Ufne oczy zwierząt (…)” [Bajka]. Jednak to też świadectwo o świecie, zapiski z obserwacji, rzeczywistość jako substrat wiersza. A zatem jednak wyobraźnia. Bo tutaj przedmioty, konkrety przeradzają się w obrazy, w klimat. Symboliczne znaczenia nie wysuwają się na pierwszy plan, choć stale są w tej poezji widoczne i odczuwalne. Świat opowiedziany bywa oniryczny, jeśli nie wyimaginowany, to imaginowalny, możliwy do wyśnienia. Na wskroś ludzki, prawdziwy, a jednak w pewnym sensie inny, z wyraźną szczyptą metafizyki, choć jedynie luźno powiązany z realizmem magicznym, bliższy mimesis. W efekcie takiego sposobu opowiadania otrzymujemy historię uczciwą, nieprzerysowaną, ale też nieepatującą brutalną, nudną codziennością. Historię o własnym, wyraźnym,  niepokojącym tętnie – jak choćby w wierszu Errata:

Słowa mnie zrodziły.
Patyk, obłok, upolowane zwierzę.
Alkohol podrywał do tańca
wśród innych par przy muzyce
fałszującej kapeli. Kolba,
stylisko grabi było sękate i śliskie
i mało było pożytku z Boga.

Słowa mnie zrodziły –
luty, w górze puchnie chmura,
przykrywając niebo.
Za chwilę nóż przedrze się
przez futro, skórę,
ciepłe mięśnie
i zatrzyma na kości.

Stwierdzić, że Jarosz, jak widać, nie ucieka od pisania o pisaniu, to znaczące niedopowiedzenie. Tworzenie jest jedną z wielu czynności konstytuujących osobę mówiącą w tej liryce. Jej świat nie składa się wyłącznie ze świadomości przemijania, pożegnania, cichego niepokoju („Wkłada dłonie pod  koc, w jego brzuchu/ pod pępkiem jak ping-pong fermentuje ciemność” [Rezerwat], „w szuwarach/ strach zwierząt i ich dzieci” [z wiersza Ruch]). Wiejskich obowiązków i powinności tym razem odnajdujemy również mniej w porównaniu do tomów poprzednich. Podmiot sam stwierdza: „Jestem uwięziony w słowach, mam dużo miejsca./Przesuwam nad nimi dłonie, powoli i ostrożnie|” [Przewody]. Utwór ten zresztą jawi się jako jeden z najważniejszych autokomentarzy, bowiem podmiot później konstatuje:

Jestem uwięziony
w gestach: w półśnie gaszę w kuchni światło,
wyłączam telewizję, w której jeden niedobitek
z jakiejś wielkiej wojny podtrzymuje drugiego
i tak wchodzą w śnieżną, styropianową zamieć

„Słowa/powinny mnie gdzieś zaprowadzić,/potem zniknąć wśród drzew jak przyjaciel” [Alfabet] – czytamy również. To właśnie rozpisywanie „metody” pisarskiej wysuwa się na plan pierwszy, zaznaczając swoją obecność na kolejnych kartach zbioru, nie jest jednak jedyną osią. Wszak czytamy: szybko zapisałem/wiersz, nagrodę pocieszenia” [Burty].

Choć poetyka autora Somy raczej daleka jest od wulgarnej, ironicznej postmoderny, karmiącej się (czy  to przez upodobnienie, czy trawestację) językiem oper mydlanych i tabloidów, nie zabrakło w Święcie żywych również drwiny – z siebie, z sytuacji iście serialowej – jak choćby tu, w wierszu Ludzka komedia:

Zdjęcie kobiety, która mnie kochała.
Kaseta magnetofonowa „chromówka”,
zapiaszczony aparat. Były słońca, malałem,
biegnąc przez dni. Wściekałem się na nitkę w dywanie,
którą trudno było odkurzyć, parzącą lub lodowatą
wodę z bojlera. Pod prysznicem foliowa zasłonka
co chwila lepiła się do pleców. Nienawidziłem, biłem
słabszych. Potem ja byłem słabszy:
powiedziałem, że ją kocham.

Albo tutaj, w Pierwszym, jedynym i ostatnim:

Tego utworu słuchałem ostatnio, gdy zrywałem
winogrona, lepkie i ciemne, dziesięć lat temu.
Nie wiem, czy wykasować numer zmarłej sekretarki
z mojej szkoły. W pracy stawiała pasjansa,
co roku dzwoniła, by mój ojciec załatwił jej choinkę.

Zabieram siebie w różne miejsca: przezywaliśmy pijaka
zza szkolnego płotu, a on gonił nas aż do sali muzycznej,
kochałem dziewczynę: przebiegała nagle pod mostem,
na którym pędził pociąg, bo wierzyła, że jeśli wtedy
pomyśli marzenie, ono się spełni.

Do rangi istotności urastają także codzienne czynności, ale przede wszystkim wciąż emocje: „Rozrzucam piach, sadzę krzewy, sieję trawę./Pytałem ją, czy jest Bóg, szybko odpowiadała: tak./Zawsze byłem nie w tym miejscu miłości, gdzie/powinienem” [Zamiast wstępu]. „Kocham, więc jestem”– w pewnym momencie trafiamy i na takie, jakże znamienne i mocne stwierdzenia [z wiersza: Stulecie]. Ta poezja nie faworyzuje niczego. Niczego również nie narzuca, nie świeci nam w oczy „prawdą oświeconą i absolutną”, nie dręczy populizmem i tanimi chwytami spod znaku pseudozaangażowania czy pseudolingwizmu, których w ostatnich latach niestety coraz więcej na kartach tomików poetyckich.

Czasem spotykamy rzeczy i sprawy, które dzieją się niejako własną siłą rozpędu, które w naturalny sposób pojawiają się i trwają (zwykle tak samo naturalnie kiedyś zejdą z tego świata). Bez sztucznych suplementów, bez polepszaczy smaku, bez emulgatora E-220, bez barwników identycznych z naturalnymi czy innych regulatorów. Tak właśnie jest z tomem zebranych wierszy Łukasza Jarosza Święto żywych i dopełniającym go zbiorkiem pod tym samym tytułem.


Przypisy:
[1] Na przykład w Poetyckiej mapie Polski Roczników 80. przygotowanej przez Bartosza Sadulskiego
i Przemysława Witkowskiego dla wrocławskiego czasopisma „Rita Baum”.
[2] Do podobnych wniosków dochodzili już recenzenci poprzednich tomów, między innymi Emilia  Kotnis-Górska w „Przeglądzie Olkuskim” (online: http://przeglad.olkuski.pl/index.php/artykuly/kultura/recenzje/13181-kardonia-i-faber-najnowszy-tomik-lukasza-jarosza-recenzja).

O AUTORZE

Oliwia Betcher

Redaktorka działów „Krytycznie” oraz „Przekłady” w piśmie „Inter.- Literatura-Krytyka-Kultura”, autorka tomiku Poza (w przygotowaniu książka o literaturze najnowszej Umowy śmieciowe), laureatka konkursów literackich. Anglistka i korektorka. Mieszka w Warszawie.

powiązania

Parytety niestety, czyli jak zwykle lament, krzyk i szukanie powodów

debaty / Oliwia Betcher

Głos Oliwii Betcher w debacie „Jeszcze jedna dyskusja o parytetach”.

WIĘCEJ

Lepiej zrozumieć świat

wywiady / O KSIĄŻCE Łukasz Jarosz Olgerd Dziechciarz

Rozmowa Olgerda Dziechciarza z Łukaszem Jaroszem, towarzysząca premierze książki Święto żywych, wydanej w Biurze Literackim 13 czerwca 2016 roku.

WIĘCEJ

Naganiacz

recenzje / KOMENTARZE Łukasz Jarosz

Autorski komentarz Łukasza Jarosza w ramach cyklu „Historia jednego wiersza”, towarzyszący premierze książki Święto żywych, wydanej w Biurze Literackim 13 czerwca 2016 roku.

WIĘCEJ

"Prywatne perpetuum mobile". O wierszach Oliwii Betcher

recenzje / NOTKI I OPINIE Marta Podgórnik

Marta Podgórnik, współredaktorka antologii Połów. Poetyckie debiuty 2012, o twórczości Oliwii Betcher.

WIĘCEJ