recenzje / ESEJE

Szkicownik alfabetyczny. Notatki o poezji Romana Honeta

Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka towarzysząca premierze książki Romana Honeta rozmowa trwa dalej, wydanej w Biurze Literackim 8 marca 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

WSTĘP (HISTORYCZNOLITERACKI)

Kilka faktów.

Jeśli wierzyć Karolowi Maliszewskiemu, Roman Honet debiutuje poetycko (jako dwudziestolatek) w czerwcu 1994 roku w „Dekadzie Literackiej”. Dwa lata później łódzkie Stowarzyszenie Literackie im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego wydaje pierwszą poetycką książkę Honeta – alicję. Od tamtego momentu aż do zeszłego roku (czyli przez niemal dokładnie dwie dekady) autor oddaje do rąk czytelników jeszcze pięć premierowych tomów i jeden zbiór wierszy już uprzednio opublikowanych. Umówmy się, że nie jest to zbyt wiele.

A przecież – niezależnie od tej niepokaźnej ilości zadrukowanego papieru – Roman Honet uważany jest za poetę niebywale ważnego; zaryzykowałbym sąd, że krytyka literacka przyznała mu miejsce kogoś o sile wpływu porównywalnej wyłącznie z tym wywieranym przez najbardziej ikoniczne postaci polskiej poezji ostatniego ćwierćwiecza: powiedzmy Marcina Świetlickiego (jako emblematu powracania poezji do funkcji ocalania przygodności egzystencji zapisanej językiem codzienności) czy, z drugiej strony, Andrzeja Sosnowskiego (patronującego erudycyjnemu podważaniu związków języka i świata). Stało się tak – o ile dobrze pamiętam – na fali popularności drugiej książki poety, wydanej w 1998 roku przez krakowską Zieloną Sowę a zatytułowanej pójdziesz synu do piekła; to wtedy zaczyna się ruch, który zaowocuje klasyfikacjami i etykietowaniami o różnym stopniu sensowności, jednako wszak podkreślającymi przełomowość i założycielskość tej propozycji poetyckiej: Marian Stala napisze o Honecie jako o wyzwolicielu „nurtu ośmielonej wyobraźni”, Karol Maliszewski i Igor Stokfiszewski, jeszcze bardziej wprost, mówić będą o – odpowiednio – „linii” bądź „szkole” Honeta. Warto zauważyć, że tak mocne i jednogłośne waloryzacje wyłaniają się z pism krytyków, których pod względem warsztatu krytycznoliterackiego, upodobań czytelniczych, pojmowania społecznej i politycznej (nie)ważności poezji dzieli jeśli nie wszystko, to z pewnością daleko więcej niż łączy.

Nie sposób też oprzeć się wrażeniu, że temu uznaniu ze strony krytyki literackiej towarzyszy niekłamany (i od dwudziestu lat w miarę stały) entuzjazm – lokalnie rosnący do rozmiarów bez mała kultu – czytelników. Nie mamy zatem do czynienia z sytuacją – nierzadką skądinąd – gdy krytyk idiosynkratycznie próbuje ustanowić, sztukować bądź fingować pewną hierarchię, której nikt prócz niego nie uznaje; nie, Honet krytyków i Honet czytelników to ta sama, niezwykle ważna figura na współczesnej polskiej szachownicy literackiej.

A przecież jest jednocześnie Roman Honet pisarzem z uporem flekowanym przez ten najbardziej widoczny (a przy okazji posiadający największy zasięg promocyjnego rażenia poza nieliczne przecież środowisko tych, których do rangi poezji Honeta przekonywać nie trzeba) objaw życia literackiego – czyli przez obieg nagród literackich. Kończyło się – tylko – na nominacjach: do Nike (w 2009 roku za baw się), do Silesiusa (dwukrotnie: również za wydane w 2008 roku baw się i za świat był mój w 2015), do Nagrody Literackiej Gdynia (2012, książka piąte królestwo). Dopiero zeszły rok i książka świat był mój przyniosły poecie nagrodę o godnej doniosłości jego dzieła randze – tę krakowską, której patronuje Wisława Szymborska.

ZAMIAST WSTĘPU (METODOLOGICZNEGO)

Po co to piszę – tak oschle i sprawozdawczo (a przy okazji tak bardzo nie po mojemu, w sposób tak niezgodny z moim temperamentem czytania i pisania o czytaniu)? By pokazać, że chcąc zrecenzować autorski wybór wierszy Romana Honeta, zatytułowany rozmowa trwa dalej a ukazujący się jako drugi tom serii 22. Wiersze podróżne, nowej inicjatywy wydawniczej Biura Literackiego, staję wobec sytuacji naznaczonej głębokim paradoksem. Z jednej bowiem strony Roman Honet uznawany bywa za jednego z naczelnych prawodawców nowej polskiej poezji; z drugiej zaś – jego dzieło, objętościowo nie największe, wydaje się osobliwie anachroniczne: w tym sensie (a jest to etymologicznie ścisły sens słowa „anachronizm”), że nie ogląda się na mody, nie proponuje nowych, wykraczających przed szereg dykcji, od pierwszego tomu trwa w kształcie mocno zastygłym, samoswoim, idiomatycznym, konsekwentnym i suwerennym. Dalej: jest Roman Honet poetą dość powszechnie uznawanym za wybitnego zarówno przez poetycką publiczność, jak i przez krytykę – a przecież gremia jurorskie tak ponad wszelką rozumną miarę rozpanoszonych nagród literackich (w których to gremiach zasiadają wszak najczęściej ci sami znawcy literatury, którzy w swoich tekstach przyznają Honetowi należne mu, wysokie miejsce) cierpliwie pomijają autora mojej w swych werdyktach, skazując go tym samym na bytowanie wciąż w tej samej niszy, na marginesie głównego nurtu i tak wątłego życia literackiego w Polsce.

I teraz, gdy czytam „podróżny” wybór wierszy Romana Honeta przysposobiony dla Biura Literackiego (jak wskazuje sam tytuł serii – zaledwie dwadzieścia dwa utwory; odjąwszy to wszystko, co przeznaczone jest na powinności redakcyjne i na epigramatycznie lapidarne słowo od autora, zostaje wszystkiego trzydzieści sześć stron na poezję, by tak rzec, netto), wszystkie te paradoksy zaokrąglają się i stają dla mnie po jednej stronie, po której widzę/czytam Romana Honeta jako zjawisko nieopanowane, pulsujące, jednocześnie stojące w kontrze do oficjalnych wartościowań w rodzimych hierarchiach literackich i hierarchie te ustanawiające. Po stronie przeciwnej mam reprezentatywny wybór z twórczości poety, który to wybór utwierdza mnie w przekonaniu, że Honet jest autorem korpusu tekstowego niebywale wręcz kompletnego, absolutnego w swym zamyśle i realizacji. Można by rzec – jakkolwiek dziwacznie by to nie zabrzmiało – monumentalnego, domkniętego opus.

Recenzowanie tomu stanowiącego wybór z tak usytuowanego w mojej czytelniczej wyobraźni dzieła – recenzowanie pojmowane jako próba przeniknięcia znaczeń konkretnych tekstów – nie miałoby, jak sądzę, poważniejszego sensu. Próba pochylenia się nad kompozycją tomu, nad genezą tych a nie innych decyzji autora/redaktora widzi mi się z kolei jako po części przynajmniej niestosowna uzurpacja (w czym utwierdza mnie każde z sześćdziesięciu pięciu słów odautorskiego posłowia, pęczniejącego od wieloznaczności eseju o aporetyczności każdego – pisarskiego i życiowego – aktu wybierania). Pozostaje mi zatem – a innej możliwości nie widzę – próba stworzenia dalekiego od kompletności spisu ustanawiających ten tom tematów, obsesji, natręctw, figur, tropów, etc. (czy też raczej: katalogu tego, co mnie się tu podczas lektury ze szczególną natarczywością narzuca). A zatem: szkice do portretu poezji Romana Honeta – umówmy się, że ułożone w coś na kształt abecedariusza (znów: żałośnie niekompletnego; nie znajdzie się w nim wszak – co oczywiste – nic, co zaczynałoby się choćby od „z” bądź „y”, ale też od większości innych liter). I jeszcze jedna ważna uwaga: to, co pisać będę poniekąd o jednej tylko książeczce, o wyborze rozmowa trwa dalej, odnosi się też – na prawach synekdochy i mocą uwag do tej pory tu przeze mnie poczynionych – do całości Sonetowego opus. Przynajmniej tak, jak ja je czytam/widzę.

ABECEDARIUSZ

Ciężar

Konstatacja pierwsza, a zatem (do pewnego stopnia przynajmniej) fundatorska i zobowiązująca dla wszystkiego, co jeszcze przyjdzie mi tu napisać: wyjątkowość poezji Romana Honeta polega na tym, że poeta traktują ją (a więc: również to, co w niej/poza/przed nią się kryje/odsłania, a zatem: także swojego czytelnika) niezwykle poważnie. Czyli – z pewnego punktu widzenia – niestosownie.

Czemu niestosownie? Bo jeśli w ogóle przyjąć, że istnieje w Polsce coś takiego jak uśredniony obraz najnowszej (czyli tej debiutującej po 1989 roku) poezji, to jednym z najważniejszych rysów tego obrazu będzie wielorako pojmowana nieważkość. Po pierwsze: nieważkość w poezji tej immanentnie tkwiąca – nieważkość tematyczna (rezygnacja z czegoś, co czytelnicza doksa uznaje za zagadnienia na tyle doniosłe, by były one godne uczczenia przez mowę wiązaną) i nieważkość dyskursywna (idiom nowej poezji albo prowokacyjnie zagłębia rejony językowego banału, albo ostentacyjnie manifestuje swą autoironiczną samozwrotność, stając się literaturą dla literatury, o literaturze i z literatury). Po wtóre: nieważkość społeczno-polityczna – poezja, do dziś tak mocno w Polsce postrzegana w pryzmacie romantycznych mitów genialności, wyjątkowości, sakralności i posłannictwa, rezygnuje oto z ambicji zajmowania jakiegokolwiek istotnego stanowiska wobec tego, co organizuje życie polis. A nawet jeśli zajmuje – to czyni to na swój prywatny, ograniczony rachunek; wspomniany powyżej mit wieszczy zamieniony został na coś, co najlepiej chyba opisuje słynne zdanie Jacka Podsiadły o „odmowie współudziału”. Po trzecie wreszcie – nieważkość towarzysko-rynkowa: poezji czyta się i wydaje mało, a rozmawia się o niej (również poprzez pismo) w zamkniętym kręgu kilkuset może nazwisk. Z poezji – mówiąc brutalnie – nikt nie wyżyje, więc nikt też nie wyżyje dzięki niej; czytanie i pisanie poezji to hobby znacznie bardziej ekscentryczne niż, powiedzmy, paintball czy bungee jumping.

Oczywiście, każdą z tych powyżej opisanych emanacji nieważkości poezji należałoby opatrzyć partykułą „jakoby”; obraz przeze mnie nakreślony jest i uproszczony, i (do pewnego stopnia przynajmniej) nieaktualny – zwłaszcza sprawa nieważkości drugiej, społeczno-politycznej, jest dziś podejmowana zupełnie na nowo, w innych krytycznoliterackich językach opisu i na zupełnie nowym, niewstydzącym się swych wyrazistych ideowych afiliacji materiale twórczym. Niemniej jednak obraz taki do dziś pokutuje – dość wspomnieć nie tak dawne jeremiady Andrzeja Franaszka, oskarżającego „nową poezję” właśnie o tak rozumianą nieważkość, o niewydolność w opisywaniu jakichkolwiek uwikłań naszej egzystencji i o bezproduktywną metaliterackość. I jakkolwiek można się z uznanym monografistą Czesława Miłosza nie zgadzać, to nie sposób też nie zauważyć, że to właśnie jego rozpoznania stały się w ostatnim czasie przedmiotem jedynej bodaj względnie ożywionej (jak na realia polskiej kultury) medialnej debaty. Nadto wydaje mi się, że zarysowany przeze mnie powyżej obraz był jak najbardziej obowiązujący mniej więcej w połowie ostatniej dekady poprzedniego stulecia – czyli właśnie wtedy, gdy polskiej poezji przydarzyła się przygoda sygnowana nazwiskiem Romana Honeta.

Autor alicji i pójdziesz synu do piekła – po pierwsze – unieważnił drugą i trzecią z opisywanych przeze mnie dwa akapity wyżej nieważkości. Unieważnił w sposób tyleż prosty, co najpewniejszy – czyli poprzez obejście. Dyskusje o miejscu poezji tak w całokształcie życia społecznego, jak i w szczególnym tego życia miejscu, którym jest rynek wydawniczy, zdawały się tej poezji zupełnie obce. Obce były też – co trzeba podkreślić – również samemu Romanowi Honetowi, niezbyt chętnie angażującemu się w znaczony kolejnymi (czasem istotnymi, czasem efemerycznymi) dysputami programowo-pokoleniowymi festyn życia młodoliterackiego… Czymś – dodam na marginesie – bardzo symptomatycznym wydaje mi się fakt, że gdy Piotr Marecki (jako pierwszy na taką skalę) podejmował się wysiłków zmierzających do wyodrębnienia i zdefiniowania nowej, post-bruLionowej generacji poetyckiej, jej antenatami próbował uczynić (skądinąd szalenie arbitralnie) Stanisława Czycza i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, wskazując na ważność ich tradycji absolutnej osobności i jednostkowości działania literackiego. A przecież Mareckiemu chodziło właśnie o to pokolenie, za którego najwybitniejszego reprezentanta (oczywiście jeśli założyć, że jakiekolwiek możliwe do reprezentowania pokolenie w ogóle istniało) tyleż milcząco, co powszechnie uznawano właśnie Romana Honeta!

Najważniejsze jednak było to, że Roman Honet swoją poezją przeciwstawił się pierwszej opisanej przeze mnie nieważkości – tej od tematu i języka. Oszałamiająca zrazu efektowność językowa tej poezji, jej dywersyjna ornamentacyjność, była po równo odległa wszystkiemu, co wówczas się pisało: od (by poprzestać na zjawiskach wtedy nowych i uznawanych za biegunowe) „brutalizującej” dykcji śląskiego Na Dziko, po „nowomedialne” językowe eksperymenty warszawskich neolingwistów. To właśnie powodowało (a o czym szerzej będzie poniżej), że dla Honeta tak rozpaczliwie szukano jakiejś wielkiej tradycji, pod którą można by tę poezję podwiesić – stąd pomysły a to na surrealizm, a to na wielki modernizm Charlesa Baudelaire’a i Jeana Arthura Rimbauda, a to (nadmiernie redukcjonistyczne i przez to zapewne rzadziej zgłaszane) na oniryzm/kreacjonizm, na ekspresjonizm nawet… Poezji Honeta (jako się rzekło – raczej stroniącego od metapoetyckich sporów tamtego gorącego czasu, a jeśli już udzielającego się w krytyce literackiej, to bardziej po to, by dokonywać wnikliwej egzegezy jakiegoś pojedynczego faktu literackiego bez ambicji kreślenia wielkich syntez; taki warunkowo i powściągliwie syntetyzujący charakter mają nawet szkice Honeta towarzyszące przygotowywanym przez niego dwóm antologiom, choć wydawać by się mogło, że podobne zamierzenia wydawnicze wręcz zmuszają redaktora do kreślenia ujęć panoramicznych) oczywiście w niczym takie klasyfikacje nie przeszkadzały ani w niczym nie pomagały – od początku, co zaznaczałem na wstępie, twórczość ta realizowała własny, mocny i konsystentny projekt.

A w centrum tego projektu leżało właśnie owo – jak to nazwałem na początku tego fragmentu – niestosowne, niedzisiejsze przywracanie poezji ciężaru mówienia o pewnych wartościach uniwersalnych. Zwłaszcza – jakkolwiek trywialnie by to nie zabrzmiało – o miłości i śmierci, Erosie i Thatatosie, siłach tworzenia i destruowania naszej egzystencji, tak często zresztą zamieniających się miejscami. I nie chodziło tu o gest znany choćby z wczesnej poezji Świetlickiego czy Podsiadły – tam kochanie i umieranie rozproszone było na detale świata, w nich zapośredniczone (jak w przejmującym wyliczeniu tego, co będącą-ku-śmierci miłość odraczało – w Korespondencji pośmiertnej ze Schizmy; jak w Zagłębiu smutku lub Jest światłem z Arytmii, gdzie materialne fenomeny życiodajnej miłości – półmilimetrowa zwyżka rtęci w termometrze, wypalona żarówką dziura we flanelowej koszuli – zaświadczały o miłości tyleż idealnej, co zanikłej, po której zostaje tylko spotęgowana świadomość własnej przemijalności). Nie chodzi też o lekcję niektórych starych mistrzów – bo tam miłość nazbyt często, nawet w wierszach noszących znamiona osobistego wyznania, kostniała w trzymany na dystans obiekt refleksji i spekulacji. Honet tymczasem – tylko i aż – uznaje, że poezja, o czymkolwiek by nie traktowała, zawsze jest czymś nieskończenie poważnym; jeśli to wyznanie, to takie, które sięga trzewi ciała (kochającego i umierającego, nic ponadto), ducha (być może będącego jedynie funkcją cielesności), rozumu (zorientowanego na kontemplację wartości rudymentarnych); jeśli gra, to o stawce najwyższej, wobec której na plan dalszy zejść muszą żywioł śmiechu i przeteoretyzowana nadświadomość języka. W opozycji do słynnego powieściowego eseju Milana Kundery, Roman Honet swą poezją pisze traktat o nieznośnym ciężarze bycia, o przyrodzonej naszemu egzystowaniu powadze, której nie da się rozmienić ani na żart, ani na autoteliczność komunikatu poetyckiego, ani na rusztowanie filozoficznych protez, ani na banał. Choć czasem bardzo by się – w odruchu samoobrony – chciało.

I myślę, że to jeden z ważnych powodów, dla których poezja Romana Honeta – tak na pozór semantycznie nieprzenikliwa, językowo czasem tak zdumiewająco niedzisiejsza, bizantyńska w swym bogactwie – doczekała się w niektórych kręgach statusu kultowej. Bo chodzi o przeświadczenie, że na kartach piątego królestwa lub serca dokonuje się powrót żywiołu poetyckości w jego najbardziej podstawowym sensie – jako czegoś, co wyrasta z szacunku wobec zapoznanej, wzniosłej zgrozy życia.

Forma

Kolejną z najbardziej charakterystycznych cech poezji Romana Honeta wydaje się jej absolutna niewrażliwość na formę, podczas gdy w najnowszej poezji – jak by się jej tak dobrze przyjrzeć – dbałość o formalny wystrój tekstu poetyckiego jest jeśli już nie powszechna, to przynajmniej bardziej niż wyraźnie widoczna. Czasem są to formy zastane, wydobyte z nieobeszłego archiwum historii poezji i retoryki – czasem ostentacyjnie jednokrotne podporządkowania komunikatu jakiemuś naddanemu rygorowi składni, frazeologii, strofiki, wersyfikacji. Obnażające sztuczność poetyckiej komunikacji sestyny Marcina Sendeckiego i Sosnowskiego, cybernetyczny szum słyszalny w Repetytorium Macieja Taranka i Przetrwalniku Waldemara Jochera, prowokacyjnie katarynkowe rymowania Marty Podgórnik, kunsztowne rebusy Szymona Słomczyńskiego, haikoidalne epifanie leporellowego traktatu Filipa Zawady, lingwistyczne laboratorium Joanny Mueller, klasycyzująco-dekadenckie vilanelle Jacka Dehnela… Długo by jeszcze wymieniać.

Honet jawi się na tym tle jako formalny naturszczyk, jego wiersze wydają się mroczną ekstazą, bliską temu rozumieniu aktu twórczego, który w starożytnej Grecji nazywano μανια, mania. Poezja – i sztuka w ogóle – maniczna rodzi się niejako w opozycji do τέχνης, techne, tworzenia jako wy-twarzania według reguł, jako procesu skonceptualizowanego i poddanego pełnej kontroli artysty. Mania to uniesienie, szał, furia, wizyjność, opętanie. Można by rzec, że o ile techne patronuje słoneczny i rozumowy Apollo, o tyle mania jest aktywnością wyzwalaną przez księżycowego i bebechowatego Dionizosa… Ale nie należy zapominać i o tym, że maniczność ma jeszcze – poniekąd przynajmniej – jednego, niebezpiecznego opiekuna: maniami Grecy nazywali demony odpowiedzialne za obłęd…

Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że forma wierszy Honeta nosi znamiona szaleństwa – wręcz przeciwnie: jest ona (jak niemal wszystko w tej poezji, o czym pisałem we wstępie) na swój sposób absolutna. Ale jest to absolutność nie podyktowana niczym innym (zwłaszcza zaś – żadną, zastaną bądź wykoncypowaną, możliwą do wyabstrahowania z sensu i tematu strukturą językową) niż koniecznością mówienia do tego – i tylko do tego, i aż do tego – momentu, w którym konieczność ustaje. Bo poezja Romana Honeta – o czym pisałem – to ciężar, a zatem również przymus, konieczność; Honet próbuje mierzyć się z rzeczami o takiej wadze, że ich wypowiedzenie (i dopowiedzenie) rośnie do rangi imperatywu nie do odrzucenia, nie do rozmienienia na drobnicę językowego pazłotka – które to pazłotko, dodajmy, często ma za zadanie znieczulić grozę naszej egzystencji, tej pięknej katastrofy Alexisa Zorby; nie ma formy (zdaje się mówić Honet), która dźwignęłaby miłość i śmierć – bo nie ma nic na tyle statycznego, by zdołało bez zostawiania przeklętej reszty powściągnąć dynamiczność istnienia.

Szczególnie wyraźnie ta warunkowa maniczność formy wierszy Honeta widoczna jest w dwóch większych pomieszczonych w tomie rozmowa trwa dalej utworach – w poematach z podróży pośmiertnej i tytułowym. Widoczna tym bardziej, że wpisana w dialektykę ciągłości i zerwania: oba teksty rozpisane są na krótsze fragmenty (w utworze rozmowa trwa dalej jednoznacznie od siebie separowane), ogniskujące się na jakimś w miarę domkniętym zbiorze sensów, ale przecież sensy te – choćby na prawach nader migawkowej asocjacji – ze sobą korespondują, budują enumeracyjny opis czegoś na wyższym poziomie doświadczenia. Wrażenie, że oba poematy tyleż kończą się po wyczerpaniu każdego jednego sensu, co nie kończą się wcale (bo tyle jeszcze sensów do opisania, a i te, które są, zdaje się, że mogłyby – w pewnym ograniczonym zakresie – wymieniać się ze sobą miejscami) jest przemożne: oto ta miłoszowa forma bardziej pojemna, najbardziej pojemna przez swą pełną bezforemność.

Język

Najbardziej rzucającą się w (moje) oczy cechą samego językowego wyposażenia wierszy Romana Honeta jest, po pierwsze: ich nieprzenikliwość, ciemność, hermetyczność, po wtóre – niezwykła sugestywność, wyobrażeniowa siła ewokowanych tu obrazów, po trzecie wreszcie – wrażenie (złudne) pierwotności, spontaniczności, niewykoncypowania. Idąc od tyłu tego, co napisałem powyżej: poeta Roman Honet zdaje się reanimować mit poezji jako języka pierwszego, naturalnego (mit ten w odniesieniu do Bolesława Leśmiana opisywał już ongiś – nawiązując do Giambattisty Vica – Michał Głowiński; ekstaza poezji miałaby być ekspresją zamierzchłych intuicji metafizycznych, niespętanych jeszcze przymusami rozumu). Poezja tak pojmowana – jako podstawowy akt nazywania świata – stałaby się aktem zgoła mistycznym i stąd płynęłaby siła poetyckiego obrazu, zapisu nieokiełznanego, sytuującego się poza wszelką definiującą instytucją doświadczania rzeczywistości. Ale siła poetyckiego obrazowanie nie mierzy się bynajmniej jego koalescencją z jakąkolwiek rzeczą: wręcz przeciwnie, poezja (zwłaszcza ta pierwotna, mistyczna, mocarna wreszcie: nie bez powodu wszak okres dominacji poezji w języku sam Vico wiązał z heroicznym czasem historii człowieka) powołuje do życia byty o dużym stopniu suwerenności. Gra nie toczy się tutaj o odtwarzanie, ale o stwarzanie świata.

Ilekroć tak właśnie myślę o wierszach Romana Honeta, tylekroć kusi mnie, by porównać go z innym poetą, z którym autora baw się łączy obsesyjne niemal definiowanie życia jako Heideggerowskiego zgoła Sein zum Todd – z Dariuszem Suską. Nie ma chyba dwóch innych tworzących obecnie poetów (może jeszcze – do niedawna – Jarosław Marek Rymkiewicz) tak bez reszty zanurzonych w świętowaniu permanentnej żałoby. A przecież ich filozofie języka poetyckiego różnią się od siebie w sposób fundamentalny.

Dariusz Suska – podobnie jak Roman Honet znakomity i domyślany, podobnie nierozpieszczający czytelnika nadmiarem publikowanych wierszy, podobnie też osobny i pomijany przez gremia inercyjną siłą nagradzania przenoszące w głównonurtowy obieg czytelniczy – wyżywa się w rekreowaniu pamięci. Jego poezja to metrycznie hipnotyczny, rymowo transowy seans odtwarzania tego, co było (a było i przeminęło u Suski absolutnie wszystko, nawet jeśli jest tu i teraz, nawet jeśli dopiero nadejdzie). Nasycona szczegółami przestrzeń jego wierszy – czasem w tym dążeniu do wydobywania konkretu aż naturalistyczna, tym bardziej, że tak somatyczna, fizjologiczna nieomal – przypomina mi trochę śmietnikowe cmentarze, w które swą sceniczną przestrzeń zamieniał Tadeusz Kantor. I w tym pamiętaniu dokonuje się u Suski obronny gest – świadomy swej iluzoryczności – wobec zapominania, które jest ostateczną figurą śmierci. Mówiąc inaczej nieco – fundującym poezję Suski gestem jest konstatacja prymarności nieistnienia, z której to konstatacji rozpoczyna się powrotny ruch ku życiu: odtwarzanemu, naśladowanemu, pokrewnemu barokowej estetyce horror vacui, która przesytem maskuje każdy fenomen pustki. Takie życie – jako następnik źródłowego rozpoznania istnienia jako swojego własnego braku – staje się w istocie tym, co przychodzi po śmierci, co jest śmierć unieważniającą anamnezą życia w całym swym ekstatycznym, bezładnym bogactwie.

Inaczej u Honeta: pierwotny, magiczny, performatywny, ustanawiający język jego poezji nie wyrasta z pragnienia przeciwstawienia nicości tego, co pamiętane; on jest celebrą pogodzenia z zapomnieniem, ostateczną figurą śmiertelnego (i pośmiertnego) zaniku. Znaki łączności ze światem są tu pozorowane: w istocie bowiem chodzi nie o odtwarzanie, a o stwarzanie/wytwarzanie, o zaproponowanie czegoś istotnie nowego w miejsce czegoś starego – „starego” w sensie dosłownym, czyli cieleśnie zaświadczającego o przemocy czasu. Słowa składa się zawsze – jak to w swym pięknym Orfeuszu i Eurydyce pięknie ujął Miłosz – przeciwko śmierci, ale zawsze inaczej: Suska zeskrobuje śmiertelne nawarstwienia z tego, co było; Honet z siłą pierwotną, heroiczną i czarnoksięską próbuje ustanowić nowe jest. Oczywiście, że wyłącznie językowe – ale przecież niczego innego (po kapitulacji rzeczywistości zadeptanej w niekończącym się odchodzeniu) mu nie dano.

Tak zatem, jeśli Suskę jako trubadura mocującego się ze śmiercią (i wyłącznie w jej cieniu się realizującego) życia przyrównałem wcześniej do Tadeusza Kantora, względnie do któregokolwiek z mistrzów przepysznej barokowej makabry, to – ciągnąc tę malarską metaforę – Honetowi bliżej by było do tym silniejszej, im bardziej nienaturalnej wizyjności nicestwienia znanej z malarstwa Francisa Bacona lub Zdzisława Beksińskiego. Względnie do niezrównanie subtelnej kontemplacji niczego w tych wszystkich pustych, rozświetlonych (czasem przez ciemność) przestrzeniach wnętrz spod pędzla Edwarda Hoppera.

I ostatecznie – jakkolwiek niemożliwie by to nie zabrzmiało – u Honeta między Beksińskim i Baconem a Hopperem nie ma wcale aż takiej różnicy.

Modernizm

 Usiłując okiełznać niepokojącą żywotność poezji Romana Honeta, jej (nie do końca czasem zrozumiałą na tle również przecież istotnych wystąpień innych poetów tego pokolenia) wpływowość, pradygmatyczność, niezwyczajną popularność, krytyka literacka próbowała sięgnąć po jakieś narzędzia poezję tę osadzające, asekuracyjnie wiążące z czymś, co już poznane i opisane. I zaryzykowałbym syntetyzujący sąd, że o ile przy wielu nazwiskach debiutantów z połowy lat dziewięćdziesiątych (czyli z hipotetycznego pokolenia nadchodzącego jako drugie po tym mniej więcej „bruLionowym”, otwierającym literaturę III Rzeczpospolitej) żonglowało się różnymi wariacjami na tematy postmodernistyczne, o tyle Honet dość wyraziście jawił się jako osobliwy, niesforny i samoswój kontynuator dykcji modernistycznej.

Samo rozpoznanie wydaje mi się zasadniczo trafne – acz nie wszystkie tropy szczegółowe do mnie przemawiają. Weźmy choćby surrealizm – w odniesieniu do Honeta używany jako interpretacyjny wytrych bodaj równie często jak barok przy czytaniu Tkaczyszyna-Dyckiego czy tradycja nowojorska w obu swych biegunach, oharystycznym i ashberowskim, współkonstutująca rozumienie (odpowiednio) Podsiadły bądź Sosnowskiego. Jeśli przyjąć, że ów surrealistyczny trop oznaczałby przywiązanie do pewnej techniki „ośmielania wyobraźni” (przywoływany już tutaj koncept Stali), do nieznającego granic poszerzania pola wypowiedzi metaforycznej poza granice najbardziej nawet umownej referencji – to jeszcze można by się z tym, przy pewnych istotnych zastrzeżeniach, zgodzić. Tyle tylko, że jest to inspiracja płynąca raczej z propozycji pisarskiej tych, których zwykło się traktować jako antenatów surrealizmu: Rimbauda, de Lautréamonta; niewiele w tym z tego, co stanowi istotne jądro surrealizmu (zwłaszcza w jego najbardziej rozpoznawalnym, a jednocześnie nieznośnie dogmatycznym wariancie, zaproponowanym przez André Bretona), a co można by – obrazowo i redukcjonistycznie – nazwać estetyczną ideologią zwalniania literatury z rzeczywistości bądź zideologizowaną estetyką prowokacji. Ale kiedy już w swym tyleż ważnym, co (z konieczności niejako) niewolnym od daleko idących uproszczeń szkicu Jarosław Klejnocki proponuje nazywać Romana Honeta jednym z „nowych egzystencjalistów”, to sformułowanie takie uderza swoją nieoczywistą trafnością: to, co pisałem powyżej o tematycznym ciężarze (wadze/powadze) poezji Honeta, wykazuje istotne powinowactwa z egzystencjalizmem właśnie, z jego tyleż dostojnymi, co rozpaczliwymi próbami dowartościowania skrajnie nieważkiej, kosmicznie nieumotywowanej ludzkiej egzystencji. A egzystencjalizm jest wszak również jednym z łabędzich śpiewów modernistycznej formacji światopoglądowej.

Dla mnie jednak najważniejsza przynależność poezji Romana Honeta do modernizmu lokuje się gdzie indziej.

Po pierwsze: w kanonicznej już dziś książce Postmodern Fiction (a ściślej, w jej fragmencie zatytułowanym Od powieści modernistycznej do postmodernistycznej: zmiana dominanty, przełożonym przez Michała Pawła Markowskiego i pomieszczonym w nieocenionej, zredagowanej przez Ryszarda Nycza antologii Postmodernizm) Brian McHale kreśli opozycję między dominantą epistemologiczną (typową dla powieści modernistycznej) a ontologiczną (właściwą postmodernizmowi). Nie wdając się w szczegóły: dla literatury modernistycznej typowe jest celebrowanie niemożności poznawczego dogadania się ze światem, traktowanie go jako nieprzeniknionej tajemnicy, wobec której daremne są wszelkie nasze zorientowane na rozumienie wysiłki, rozdęte w pozytywizmie do rozmiarów tryumfalistycznych utopii. Literatura postmodernistyczna z kolei likwiduje samą tajemnicę, odżegnuje się od zatrudnień poznawczych, manifestuje zwątpienie ontologiczne – niewiarę w samo istnienie możliwego do odsłonięcia i opisania, twardego jądra rzeczywistości.

Po wtóre: Jean-François Lyotard i jego rozpoznania (przedstawione zwłaszcza w Postmodernizmi dla dzieci, również w Kondycji ponowoczesnej) dotyczące właściwej postmodernizmowi a obróconej przeciwko wszystkim dyskursywnym ideologiom ludyczności. O ile modernizmowi – zdaniem Lyotarda – właściwy był ponury, straceńczy patos poszukiwania wielkich sensów (a także przymuszanie opornych do sensów tych – zaklętych w „wielkie narracje” – podzielania), o tyle w postmodernizmie „żałoba dobiegła końca”, zastąpiona przez świadomą swej (auto)ironiczności grę uwolnionych od desygnatów znaczeń.

Z tego właśnie punktu widzenia Roman Honet wydaje mi się sukcesorem raczej modernizmu. Po pierwsze: bo jego poezja, owszem, wyrasta z doświadczania zgrozy świata, którego cechą dystynktywną jest uczasowiona zmienność, obumieranie, rozpad, strata (o czym już pisałem i będę jeszcze pisał), ale wobec świata tego nie kapituluje: podstawowym ruchem poety Romana Honeta jest substytucja języka w miejsce świata, substytucja, która ma świat – choćby nawet warunkowo i protezowo – ocalić. Poznać świata nie można – ale nie znaczy to przecież, że świat nie istnieje. Wręcz przeciwnie: życiodajną siłą, z której wyrasta poetycki (ale też – jak pozwalam sobie sądzić – poznawczy i etyczny) imperatyw twórczego działania Honeta, jest niekończąca się tęsknota za światem; być może zresztą to tej właśnie nieskończoności znakiem są specyficznie niekończące się, amorficzno-gnomiczne formy wierszy poety, o których pisałem powyżej… I w tym też mieszczą się wspomniane powyżej, rzekomo nadrealistyczne (a w istocie – jeśli już w ogóle – to bardziej presymbolistyczne, rimbaudowskie) źródła tej dykcji: w przeświadczeniu, że istotą komunikacji poetyckiej nie jest cel – czyli jakiś tam świat – ale meandryczna droga, jaką w poszukiwaniu owego wciąż odraczanego celu wykonuje sam język. Po drugie: o ile w żaden sposób nie da się zorientować poezji Honeta na wspieranie jakiejkolwiek dyskursywnej ideologii, o tyle też nie da się jej zamknąć (bez ryzyka utraty pewnego najważniejszego być może naddatku) w przestrzeni tak często podejmowanego przez postmodernizm (w tym również przez Lyotarda), lacanowsko-barthesowskiego korpusu pojęciowego zorganizowanego wokół jouissance – gry, zabawy, uciechy, ukontentowania, przyjemności… Na swój sposób twórczość autora piątego królestwa – w tym również jej homeopatyczna synteza zawarta w tomie rozmowa trwa dalej – zdecydowanie bliższa jest biegunowi patosu niż ironii (oczywiście ironii pojmowanej jako całościowa, założycielska dynamika ekonomii językowej zredukowanej do pogrywania z nieistniejącą rzeczywistością). A już na pewno (inaczej niż chciał tego Lyotard) nie jest Honet poetą ukończonej żałoby – więcej nawet: żałoba w możliwym do wyczytania z tej twórczości projekcie antropologicznym jest fundamentem kondycji ludzkiej, która zawsze sytuuje się wobec śmierci czegoś/kogoś innego…

Poiein

W uznawanej za kanoniczną edycji Corpus Aristotelicum, przysposobionej nieco ponad dwieście lat temu przez Augusta Immanuela Bekkera, dzieła Stagiryty poświęcone bezpośrednio sztuce użytkowania słowa, poetyce i retoryce, znajdują się na samym końcu. Ale samo pojęcie oznaczające specyfikę tworzenia właściwą poezji zajmuje w refleksji Arystotelesa miejsce znacznie bardziej poczesne – znaleźć je można chyba już w Kategoriach, traktacie otwierającym Organon, korpus pism logicznych filozofa, sam początek krytycznej edycji Bekkera.

Fundamentem aktywności poety jest to, co w grece Arystotelesa nosi nazwę ποιέω, poiein – a co wykłada się najczęściej po prostu jako tworzenie, robienie czegoś. Wykładnię tę jednak trzeba nieco skomplikować. Po pierwsze zatem – poiein pokrewne jest wspomnianemu już tu pojęciu techne, czyli wytwarzania jako pewnej umiejętności warsztatowej, jako zdolności wykorzystania pewnej (nomen omen) techniki, jako (w sensie etymologicznie ścisłym) manipulacji, tworzenia ręcznego. Ale to znaczenie mniej mnie tutaj, w kontekście poezji Romana Honeta, interesuje. Ciekawsza wydaje mi się druga komplikacja: otóż tworzenie jako poiein jest zawsze kreowaniem od początku, z niczego. A zatem zakłada ono – do pewnego stopnia przynajmniej – konieczność uprzedniego wyniszczenia. Poezja jako poiein to zatem – obrazowo i kontekstualnie mówiąc – albo to, co T. S. Eliot określał jako wysiłek odtwarzania sensu z a heap of broken images, „stosu pokruszonych obrazów”, albo to, co stanowi sedno filozofii literatury Maurice’a Blanchota: założenie, że aktywność pisarza jest zawsze pod nieobecność świata, zamiast świata, że pisanie jest w istocie celebracją faktycznego nieistnienia wszystkiego, co światem można by nazwać.

Tym właśnie wydaje mi się twórczość poetycka Honeta: tworzeniem w miejsce rzeczywistości ogarniętej przez bezgraniczny rozpad. Ale – właśnie – trzeba poczynić tu ważne rozróżnienie: poeta Roman Honet nie jest kimś, kto niszczy po to, by coś mogło zostać stworzone: on jedynie tak właśnie, przemożnie, doświadcza świata i życia w nim, jako przestrzeni, której podstawową cechą wyróżniającą jest nicestwienie (dlatego skądinąd zasadną wydaje się szczególna ranga, jaką w jego twórczości przypisuje się – podświadomie być może – ostatniej książce z nowymi wierszami, świat był mój, gdzie to właśnie doświadczenie utraty jest najmocniej, najdosłowniej, najbardziej wprost obecne).

Ten doskonale opróżniony ze stabilnych sensów, wypatroszony ze stabilności świat, którego przestrzeń wypełniona jest wyłącznie niepochwytnym, dewastującym czasem, Roman Honet wypełnia językiem, którego najpierwszą, najłatwiej dostrzegalną cechą jest – o czym już pisałem – niezwykłość. I jest w tym pewna żelazna konsekwencja: skoro świat się nicuje, to i języki fingujące swą przywiedlność do tego świata mogą jedynie do bezsensu dokładać bezsens – a w związku z tym sens ma jedynie język, który jest radykalnie zamiast świata, jest zaświatowy. Można próbować doszukiwać się tu korespondencji z „uniezwykloną” językowo osobliwością poezji z koncepcji rosyjskich formalistów, można też traktować Honeta jako sukcesora idei poezji „pseudonimującej” rzeczywistość, znanej z pism Tadeusza Peipera – ale mnie przychodzi na myśl Ireneo Funes, bohater jednego z apokryfów Jorge Luisa Borgesa, który „wynalazł oryginalny system numeracji; […]. Zamiast siedem tysięcy trzynaście, mówił (na przykład) Maksymilian Perez; zamiast siedem tysięcy czternaście – kolej; inne liczby nazywały się: Ludwik Lafinur, siarka, trefl, wieloryb, ognisko, kocioł, Napoleon. Zamiast pięćset, mówił dziewięć. Każdemu słowu odpowiadał specjalny znak, coś w rodzaju nieodłącznego piętna”. Funes Borgesa („pamiętliwy”, jak nazywa go tytuł opowiadania) wyrusza na niemożliwą krucjatą przeciwko niewierności czasu, przymuszając swą pamięć do nieludzkich wysiłków – jedną z kampanii w owej krucjacie jest właśnie nowa filozofia liczenia, która abstrakcję ciągu liczb (figurę przepływania w bezpowrotnie traconą przeszłość) usiłuje wypełnić materialnym konkretem, nierealność czasu podmienić na konkret przestrzennego nazwania. Ale cechą tego nazywania jest absurdalna z zewnętrznego punktu widzenia, arbitralna immanencja: sens tej przywróconej przestrzeni czasowości jest sensem znanym wyłącznie Funesowi. Ekwiwalencje językowe wierszy Honeta podobnie: jeśli jest to poiein, tworzenie przeciwstawne zniszczeniu, to spełnia się ono tylko w jednorazowym akcie jednego tylko wiersza, który zamiast „stwierdzać istnienie trzech setek, sześciu dziesiątek i pięciu jedności”, proponuje nam „Czarnego Tymoteusza czy sztukę mięsa”.

Ziemia

„pali ziemię lawina wczorajszych śladów” (echa jednego głosu); „rocznice zasypane lawiną mosiężnych / iskier” (zawsze na północ); „lśniący jak gdyby tam w piwnicy / przesypywano potem srebro” (z podróży pośmiertnej); „żeby wrzał metal, w blasku / stawały kamienie” (żeby wrzał); „wąż z rozżarzonego metalu” (człowiek, który wędrował przez węża); „ślady rąk odciśnięte na piasku” (wszyscy tutaj tęsknimy, leo); „kruszec w wodach galaktyki” (zimne pole); „popielate galerie z betonu i kwarcu” (curriculum vitae); „stos elektryczych naczyń na śmietniku” ([z naszej wyprawy w głąb oka]); „przyszedł proch. / robak przyszedł – dwóch braci w przemianie” (kwiaty, larwy); „iskry lecące w ciemność / jakby to tesla złączył w sparzonych rękach / przewody nieba i ziemi” (lato 1991. golden boy); „kto palił miasta, / ten leżał martwy w czeremchach, / a w jego oczach oddychały czerwie” (powroty, raj); „ręce w milczeniu / zrywające darń , trumna – / minuta ostro wydłużona, / z obu stron zamknięta nad nami” (minuta); „wilgoć tworząca samożywne bryły / w przedsionkach łaźni” (rodzaje nocnej alchemii); „strumienie pyłu za miasteczkiem” (otworzyłem sen nie mój); „obręcz / argonowego blasku nad głowami tłumu” (wyznawcy); „nad zamarzniętą wodą przy torach. / dźwigając pręty zbrojeniowe, / czerwone kręgi z pieca kuchennego” (trasy kolejowe); „w zamieci dawnych rocznic falowanie ognia, / pluskanie ryb składających ikrę / w akumulatorze” (korona); „to wszystko było z ognia i ja na chwilę / i ja wbiegłem pomiędzy płomienie” (pożar); „zamarznięte jezioro i ryba / leżąca w śniegu jak nóż po przejściu procesji” (funkcjonariusze); „było jak wypalony dom / jak brudna woda” (piórko); „elektryczne znicze, / zbiornik propan butanu do kremacji, / wyświetlacze w nagrobkach” (rozmowa trwa dalej).

Dwadzieścia dwa cytaty – po jednym z każdego wiersza pomieszczonego w tomie rozmowa trwa dalej, ułożone w tej kolejności, w jakiej utwory ułożone są w książce (a ułożone są – przypominam – po myśli autora).

Po co to? Trochę (a może nie „trochę”, tylko „bardzo”; a może nawet nie „bardzo”, tylko „wyłącznie”) po to, by samemu sobie piszącemu udowodnić, że nie mylę się, gdy czytając wiersze Honeta mam wrażenie, że obcuję z wytworami wyobraźni, by tak rzec, mineralnej. Albo – szerzej nieco – ziemnej. Lub też – dla wszystkich tych, którzy wszędzie wietrzą metafizykę – chtonicznej, tellurycznej… Bo też w ogóle: jeśli poezja Romana Honeta pozostawia we mnie powidok uczestnictwa w czymś uniwersalnym, to nie wyłącznie dlatego, że zorientowana jest na figuratywizowanie tych powszechników, o których tylekroć już tu pisałem – dialektycznego agonu Erosa i Thanatosa, Wisznu i Śiwy, życiodajnej miłości i życiobiorczej śmierci; jest nią również dlatego, że rozgrywa się w uniwersum określanym przez esencje, żywioły. Często wzrok tego, który tu mówi, ucieka w niebo – choć w tym uciekaniu nie ma lekkości wzlotu, jakby ciężkie, penetrujące zachmurzony, często wieczorny (a więc zacierający granice powietrza i horyzontu) nieboskłon spojrzenie nazbyt było w sobie samym uwięzione, by wzbić się w góry. Niemało tu wody – postrzeganej głównie jako upływ, rzadko przejrzystej. Wiele też z tego, co opisuje Honet, trawi ogień – ale nawet jeśli te płomienie oczyszczają, to tylko dlatego, że nicestwią, rozpraszają dławiący ciężar materii na ironiczną zwiewność popiołu.

Najwięcej jednak ziemi – z której wyrasta i w którą obraca się to wszystko kochające, co żyje. Ku ziemi – obrzmiałej jak rodzące łono, wzdętej jak po wielkim kanibalistycznym obżarstwie – zwraca się też sens tyleż niewątpliwej, co beznadziejnej metafizyki poezji Romana Honeta. Jest w tym coś z gestu Nietzschego, który tak często każe swemu Zaratustrze obkładać anatemami wzgardzicieli ziemi, piewców nazbyt łatwego zaświatowego pocieszenia; jest wzniosła (a językowo tak po freudowsku „niesamowita”) afirmacja żywiołu, w którym – jako jedynym – realizuje się nasz czas, nasze życie podporządkowane mijaniu, nasze miłości i nasza śmierć, niezbędny życia warunek. Roman Honet – przetapiając, skuwając, ryjąc, mineralizując, odkrywając i swoim imieniem nazywając miriady nowych pierwiastków – obraca swój wzrok ku ziemi, tej robaczywej ziemi, by nie widząc w ostatecznym rozrachunku (w definitywnym zrównaniu, w terminalnym pogodzeniu) nic poza nią, widzieć wszystko.

ZAMIAST ZAKOŃCZENIA: CODA

Ten ostatni fragment miał być wyłącznie zamiast zakończenia; wyszło inaczej, muzycznie – stąd jeszcze „coda”… Wyszło? Tak, właśnie tak – tak mnie książka Romana Honeta, książki tej wiersze (wiodące mnie, czy tego chciałem, czy nie, do wszystkiego innego z Honeta, co mi się przeczytało i przeczytanym pomyślało) poprowadziły. Ale czy nie to właśnie jest najbardziej może fascynujące w pisaniu o czytaniu/pisaniu? Ten nigdy nieprzewidziany splot intuicji i metody, przypadku i reguły, olśnienia i namysłu…

Tak czy inaczej: można mi wierzyć albo nie, ale nie planowałem choćby tego, że poświęcony „ciężarowi” początek znajdzie swe dopełnienie w „ziemnym” finale, w przypowiastce o tej ziemi, która jest – w nieskończonej eteryczności kosmosu – jednokrotnym fenomenem ciężkości (nie planowałem zrazu nawet tych, nie innych tytułów obu części, które to tytuły rozstrzeliły ciężkość i ziemność poezji Honeta na bieguny tego tu mojego o nim pisania).

Nie planowałem też tego, że klamra taka zaciskać się będzie na czymś, co konstrukcyjnie zamieniło mi się w coś na kształt – upraszam o wybaczenie za zuchwałość – fugi. Bo ostatecznie tym moim oglądem poezji Honeta – proteuszowo wszak wielokształtnej, kameleonowo wielobarwnej (choć pozorującej monochromatyczność) – rozporządziła logika powtórzenia i wariacji na kilka tylko wielkich tematów: miłość, śmierć, czas, pamięć i jej przyrodnia bliźnia siostra (której imienia nikt zapamiętać nie może), materia duszy materii, świat i jego zaniechanie, i jego substytuowanie.

Tak wyszło. Przypadkiem? Nie sądzę: bo oto klamrą jeszcze większą zamyka mi się i potwierdza to, co napisałem na początku – że w porowatości poezji Romana Honeta kryje się zamysł absolutny.

Tak zatem wyszło, jak – zapewne – być musiało.  

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

powiązania

Nienostalgiczna gramatyka scrollingu

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka towarzysząca premierze książki Real Jan Škroba w tłumaczeniu Zofii Bałdygi, wydanej w Biurze Literackim 3 kwietnia 2023 roku.

WIĘCEJ

W omatidiach roztrzęsiona afirmacja niepogodzenia

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka, towarzysząca premierze książki żal, może on Romana Honeta, wydanej w Biurze Literackim 17 października 2022 roku.

WIĘCEJ

Sześćdziesiąt trzy zdania (dwadzieścia dziewięć ostatnich)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

46. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Sześćdziesiąt trzy zdania (trzydzieści cztery pierwsze)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

45. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Krótka (historycznoliteracka) rozprawa między trzema osobami: Belfrem, Kontrabasistą i Szachistą

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

43. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Białe księgi

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka towarzysząca premierze książki Stelle Bianki Rolando, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 11 marca 2019 roku.

WIĘCEJ

Niezaufane połączenia (III). Biurowa lista kontaktów

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

40. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Nie stoi w sprzeczności

wywiady / O KSIĄŻCE Paweł Kaczmarski Przemysław Rojek

Rozmowa Przemysława Rojka z Pawłem Kaczmarskim, towarzyszącą premierze antologii Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski, wydanej w Biurze Literackim 20 września 2016 roku, a w wersji elektronicznej 18 grudnia 2017 roku.

WIĘCEJ

Antropologia rozczarowywania. Czterdzieści dziewięć notatek symultanicznych

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka towarzysząca premierze książki ciche psy Romana Honeta, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 21 sierpnia 2017 roku.

WIĘCEJ

[–] Ust. z dn. 31 VII 1981 o kontroli publikacji i widowisk

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

36. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Niedziela z życia Raymonda Queneau. Trzynaście znaków zapytania

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki Niedziela życia Raymonda Queneau, wydanej w przekładzie Hanny Igalson-Tygielskiej w Biurze Literackim w wersji papierowej 4 października 2016 roku, a w wersji elektronicznej 8 maja 2017 roku.

WIĘCEJ

Dziennik pisany czytaniem (Krynickiego)

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka, towarzysząca premierze książki Przekreślony początek Ryszarda Krynickiego, wydanej w Biurze Literackim 20 marca 2017 roku.

WIĘCEJ

Gniew, dźwigar, przyimki

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka towarzysząca premierze książki Nie Konrada Góry, wydanej w Biurze Literackim 15 listopada 2016 roku.

WIĘCEJ

Jestem co się zowie żarówką zgrozy

wywiady / O KSIĄŻCE Justyna Bargielska Przemysław Rojek

Rozmowa Przemysława Rojka z Justyną Bargielską, towarzysząca premierze książki Selfie na tle rzepaku, wydanej w Biurze Literackim 27 czerwca 2016 roku.

WIĘCEJ

Trzy fundamentalne pytania o Joyce’a

wywiady / O KSIĄŻCE Jerzy Jarniewicz Przemysław Rojek

Rozmowa Przemysława Rojka z Jerzym Jarniewiczem, towarzysząca premierze książki Portret artysty w wieku młodzieńczym, wydanej w Biurze Literackim 30 maja 2016 roku.

WIĘCEJ

Czy żyjemy na Korei?

wywiady / O KSIĄŻCE Anna Marchewka Dawid Bujno Grzegorz Jędrek Przemysław Koniuszy Przemysław Rojek

Rozmowa Przemysława Rojka z Anną Marchewką, Przemysławem Koniuszym, Dawidem Bujno i Grzegorzem Jędrkiem, towarzysząca premierze e-booka Życie na Korei Andrzeja Sosnowskiego, wydanego w Biurze Literackim 18 kwietnia 2016 roku.

WIĘCEJ

Mały literacki projekt

wywiady / O KSIĄŻCE Artur Burszta Przemysław Rojek

Rozmowa Przemysława Rojka z Arturem Bursztą, autorem wyboru wierszy w antologii 100 wierszy polskich stosownej długości, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 23 marca 2015 roku.

WIĘCEJ

Ludzie na wiadukcie

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Esej Przemysława Rojka towarzyszący premierze książki Zawsze Marty Podgórnik, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 2 marca 2015 roku.

WIĘCEJ

"To jakby architektoniczna wersja matrioszek"

wywiady / O KSIĄŻCE Joanna Mueller Przemysław Rojek

Z Joanną Mueller o książce intima thule rozmawia Przemysław Rojek

WIĘCEJ

“Jestem już gdzie indziej”

wywiady / O KSIĄŻCE Przemysław Rojek Szymon Słomczyński

Z Szymonem Słomczyńskim o książce Nadjeżdża rozmawia Przemysław Rojek.

WIĘCEJ

O tomie Rafała Wojaczka Wiersze i proza 1964-1971

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Esej Przemysława Rojka towarzyszący premierze antologii Wiersze i proza 1964-1971 Rafała Wojaczka.

WIĘCEJ

7 (siedmiu) moich autorów: sześciu, czyli coda w kształcie sestyny

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

14 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Dycio, Ireneo Funes

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

13 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Andrzej Sosnowski, flow

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

12 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Martyna Buliżańska, trauma

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

11 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Dariusz Suska, nasselar

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

10 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Filip Zawada, apofatyczny

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

9 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Krystyna Miłobędzka, rodząca

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

8 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Zmiana warty. Reaktywacja / Odmarsz. Następne pokolenia

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

7 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra: podsumowanie

debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA Przemysław Rojek

Podsumowanie debaty “Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra”.

WIĘCEJ

Różnicowanie sumy

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Esej Przemysława Rojka towarzyszący premierze książki Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się Filipa Zawady.

WIĘCEJ

Lekcja języka (obcego)

felietony / Przemysław Rojek

1 odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.

WIĘCEJ

Wielość razy mnogość

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki Manatki Bogusława Kierca.

WIĘCEJ

Utrata suchości

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki Skaleczenie chłopca Filipa Wyszyńskiego.

WIĘCEJ

O niepowtarzalnych okolicznościach

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki O dwa kroki stąd Tadeusza Pióry.

WIĘCEJ

Polska: tyle, ile znaczy z perspektywy dżdżownicy

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki Polskie znaki Wojciecha Bonowicza.

WIĘCEJ

Miłobędzka jak świat

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki znikam jestem Krystyny Miłobędzkiej.

WIĘCEJ

Kobieta, muzyka, liryka i pies

wywiady / O KSIĄŻCE Artur Burszta Roman Honet

Rozmowa Artura Burszty z Romanem Honetem, towarzysząca premierze książki rozmowa trwa dalej, wydanej w Biurze Literackiem 8 marca 2016 roku.

WIĘCEJ

Myśląc o zmienności

recenzje / KOMENTARZE Roman Honet

Autorski komentarz Romana Honeta w ramach cyklu „Historia jednego wiersza”, towarzyszący premierze książki rozmowa trwa dalej, wydanej w Biurze Literackim 8 marca 2016 roku.

WIĘCEJ