Il sogno
Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia,
te pasaże pod górkę „bycia-dwojgiem-ludzi”,
gdzie zmiana każdej nuty bardzo wiele zmienia;
to budzenie się rano ze ścierpłym ramieniem,
bo całą noc się spało tak, by cię nie zbudzić.
Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia:
gemmy francuskich kremów, pianek do golenia,
by mniej drapać policzki, by mniej je utrudzić
w pocałunkach – a taka zmiana wiele zmienia
w ulepszaniu techniki – jak szlifu kamienia,
bo każdy blask się w końcu może nieco znudzić.
Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia
w łagodzeniu – jak spory zręcznie pouziemiać,
w jak najmniejszej ilości ruchów je obrócić
na nice lub choć na nice (ton tak wiele zmienia,
dobór słów, ruchy ramion). Głaskać. Ukorzeniać
to, co jeszcze kiełkuje, dopiero się budzi
wśród dziennego, nocnego, żmudnego ćwiczenia.
I jeszcze ta świadomość, że coś się utlenia,
bezpowrotnie rozpada, nieustannie studzi.
Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia
by wszystko, odmienione, mogło się nie zmieniać.
Warszawa, 9 VI – 10 VII 2005
Czasem kończy się wiersz z przekonaniem – niekoniecznie zresztą słusznym – że jest udany. Kiedy indziej, jak w przypadku Il Sogno, dopiero po latach okazuje się, że to tekst z tych istotniejszych.
Z początku była to warsztatowa wprawka, gdzieś na marginesie czytania vilanelli, zwłaszcza One Art Elizabeth Bishop i villanelli Barańczakowych – wprawka w poszerzaniu czy też osłabianiu formy zwartej, wysoce repetytywnej, a przez to, w swoim układzie kanonicznym, z powtarzaniem pełnych wersów, często nieco jałowej (takie rozplątywanie węzłów jest zresztą, wydaje mi się, dość typowe dla poetów używających dziś form tradycyjnych, by wspomnieć choćby sonety z Kolonii Tomasza Różyckiego czy niektóre wiersze Maćka Woźniaka). Zacząłem tę wprawkę pisać, odłożyłem, ale potem wpasowała mi się ładnie w pomysł na Powiślańską szkołę fortepianową Czernego. Pięć krótkich utworów, cykl wierszy o codzienności, domowości związku.
Zaczęło się wcześniej, od osobnego wiersza Sezon grzewczy, który wyszedł osobno (bez tytułu) w Żywotach równoległych (ale już w zbiorczych Wierszach został pominięty, bo przeniosłem go do cyklu, który ukazał się w przygotowywanej wtedy do druku Brzytwie okamgnienia). Z czasem jednak i związek, i nasza wspólna domowość w mieszkaniu na rogu Browarnej i Lipowej (z oknem wychodzącym na „drzewo, z którego wiatr urywa liście / w takt smyczków, i te daszki / kryte czarną papą, / kaplicę i śmietniki”, jak to zapisałem już po wprowadzeniu się tam, na rok przed poznaniem Piotra) przyrastały, a wraz z nimi przyrastały i wiersze. Pamiętam jednak, że wcale nie byłem pewien tych pięciu krótkich utworów i czy Il Sogno rzeczywiście się nadaje, czy może poprzestać na czterech. Jednak siadłem do niego raz jeszcze, uładziłem, dokończyłem i wydałem. I dobrze, bo z czasem okazało się, że dla wielu czytelników to jeden z najlepszych moich tekstów poetyckich, działający zarazem w cyklu, jak i osobno.
Koncept wiersza opiera się, oczywiście, na znanym powiedzeniu o rewolucjach z Lamparta Tomasiego di Lampedusy, przeniesionym na pole bardziej osobiste niż ustrój państwa. Tytuł, oznaczający tyle, co „sen” (sen powracający, ale i sen miłosny), wziąłem z pięknego, pełnego repetycji koncertu fletowego Vivaldiego. Dopiero po latach zorientowałem się, że pamięć podstawiła mi nogę: koncert tak naprawdę nazywa się La Notte, czyli „noc”.
Ale to dobrze, bo we śnie wszystko się miesza.