Przywykliśmy już chyba, że Andrzej Sosnowski poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a każdym kolejnym tomikiem dopracowuje i uściśla (a raczej rozbija, zaciemnia, wymyka się i wykpiwa!) swój poetycki system. To wszak mistrz hipertekstu, autor, który z rortiańskiej filozofii “wielu równorzędnych słowników” uczynił jedną z bardziej twórczych zasad współczesnej poezji. Autorski koncept Sosnowskiego: wiersze, których egzystencja wyczerpuje się poprzez mnożenie i powtarzanie kolejnych głosów, a równocześnie rozrasta się i ulega entropii przez absorpcję wszystkiego, co nazwać byśmy mogli “szumem systemu”, jest nadal w Polsce niedościgniony. Poeta nie spoczął wszak na laurach i oddaje nam kolejny, na pozór skromny tomik, pod tyleż prostym, co zagadkowym tytule: poems. Szybko okazuje się jednak, że przejść przez wiersze Sosnowskiego, to jak przejść na drugą stronę języka, w miejsce, gdzie zapętlają się znaczenia. Jak stwierdził autor w rozmowie z Tomkiem Majeranem i Adamem Zdrodowskim, niekiedy nie można oprzeć się “czasoprzestrzenniemultimedialnemu wrażeniu, że wszystko się zacięło i nie ma wyjścia z serii nieustannie powracających utrapień i nonsensów”. Ta zasada przenika w wiersze Sosnowskiego, stawiając nas wobec czystej możliwości, wielości światów i systemów, które obsesyjnie powracają jako fragmenty, refreny i motywy. Nas – to znaczy nasz głos, bowiem fizyczna obecność zatarła się w tej poezji niemal do granic, a próba przywrócenia podmiotowości (w poems nareszcie “ja” “mówi za siebie”) poddawana jest ciągłej weryfikacji. Ostatecznie zostaje właśnie ów głos:
pomalutku mówię mój głos ma tyle warstw
sto warstw scenicznych szeptów i uskoków
zakamarków schodów wind to są rusztowania
dla utworów
Autor Po tęczy konsekwentnie zaznacza niepewność, gdy po raz kolejny wymyka mu się język, a referencja zaimków zostaje podważona cudzysłowem. Mamy do czynienia z wierszami, w których “mój” i “ja” są zaledwie cytatami z systemu języka, podobnie jak “arcypoetyckie”, wyużyte dawno apostrofy do muzy, motywy erotyków czy formy balladowe, które na równych prawach zestawia Sosnowski (“pani ręka na “mym” kolanie jest… urocza”). Tymczasem jesteśmy świadkami rozpadu; rozpadu świadomego, choć mimowolnego. Głos zostaje rozpisany cyfrowo, ukazany w perspektywie przestrzeni, w wielości światów, w których może brzmieć i przepadać. Tak powstają “rusztowania dla utworów” – materiał dla specjalistów od aranżacji dźwięku, bo to “im przypada / świat”. Sosnowski studiuje sytuację człowieka w nowych realiach, w świecie na poły wirtualnym, symulakrum hipertekstów, tworzonych przez coraz to nowe narzędzia. Otrzymujemy tomik, który przynajmniej w jednym z odczytań, okazuje się precyzyjnym cięciem, wiwisekcją “głosu”, której autor dokonuje z chirurgiczną precyzją w rozrastającym się dialogu z poetycką muzą, symbolem i tradycją:
obiecałem ci wiersze i co z tego wyszło
co było nam pisane monotonna muzo
pani chce robić biopsję “mego” głosu
Poeta po raz kolejny stawia ważne dzisiaj pytanie: czy możliwa i potrzeba jest obrona niezależności głosu w przestrzeni generowanej przez mechanizmy, maszyny, przyrządy, w świecie zreifikowanym do granic? W takim bowiem świecie musi on zaistnieć, znaleźć dla siebie lukę, ale też współbrzmieć z całym imaginarium. Do końca nie wiemy więc, czy nasz głos jest głosem podmiotu (może podmiot dawno już wykasowano z tekstu?), czy też pochodną działania mechanizmów, w których żyje:
wyciągam wiersze jak żelazne druty
wszystkie przyrządy mówią swoim głosem
laryngograf spektrograf stroboskop spektrofon
że w inwersji w raku sekundy pójdą na wspak
Powraca do nas refren, w którym wszystkie te głosy zlewają się w jedno, a ich mechanicyzm zawiera w sobie coś z fascynacji tajemnicą bytu, ujętą w tej właśnie chwili:
czuły sprzęt robi pi pi czuwają światełka
świetne przyrządy mówią jednym tchem
Głos jest polifoniczny, multimedialny, amorficzny i z konieczności – sieciowy. Wokół niego współistnieje system postrzegania czasu i przestrzeni, w którym narastają kolejne manifestacje naszych żyć. System niczym rak rozprzestrzenia się, pochłania, uzależnia, ale i rozszerza. Podmiot rozpada się w systemie i zarazem staje się nim:
biegnę do ciebie i tak błogo się rozpadam
mój profil ładnie świeci i miota się w sieci
trafne przerzuty z nieświadomych węzłów
chłonnych składni wypromieniowanych
Na planie filozoficznym tom ma być polemiką z Sein und Zeit, co zresztą postuluje Sosnowski w posłowiu, które współtworzy, obok motta i kolejnych wierszy otwarcia: “Sortes”, oraz dwóch znanych nam już z innych publikacji poematów (“zabawy wiosenne” i “dr cagliari resetuje świat”), prawdziwy teatralny spektakl odczytań. To kolejna z możliwości: czytać ten tom zgodnie z kolejnością, kluczami Sosnowskiego, wejść od początku w ową intertekstualność, która z każdym utworem rozrasta się, i obserwować niczym duch to, co przenika przez odbiorcę. Sortes był starożytnym sposobem wróżenia z tekstów, polegającym na odczytaniu przypadkowego wersu jak wróżby. Tę metodę, bliską wszak awangardowym eksperymentom, wykorzystał Sosnowski, jako podkład używając Ajschylosa i Eurypidesa. Oba teksty “Sortes” są jakby odpowiedzią Joannie Orskiej na jej recenzję w Dekadzie Literackiej (“Genialny upadek”, DL nr 3, 2009). Sosnowski stworzył wreszcie nienapisany dotąd dramat – tragedię chóru, którą układa z przestrzeni i czasu, akcentując następujące po sobie cykle wejść i wyjść, pozycję rekwizytów, miejsce przyszłej akcji. Cały tom jest bowiem opowieścią o tym, co dotąd było drugim planem – opowieścią o przestrzeni rozrywanej przez czas, o treści, która wypełnia wieloma głosami ramę antycznej tragedii. Poezji Sosnowskiego wtórują poszatkowane zdjęcia-sceny wykonane przez Biankę Rolando – fragment świata, który z każdym kolejnym obrazkiem staje się pełniejszy, ale nigdy nie osiągnie pełni. Od strony muzycznej (tutaj po raz kolejny Sosnowski wykracza poza tradycyjne ramy, dając nam bogaty przypis w postaci ambitnego odautorskiego komentarza i … linków do YouTube’a) tom jawi się równie bogato, zabierając nas w podróż przez dzieje muzyki popularnej, jako doskonałego lustra świata, bliskiego duchowi przywoływanych wciąż romantyków. W ten sposób odbywamy przygodę, w którą wprowadza nas mistyczny kawałek Tricky’ego: “Ghost Town/Poems” i opatrujemy kolejne wiersze kontekstami, przez Elvisa, Malcolma McLarena i Las Ketchup, aż po manifest Johna Lennona “Instant Karma”, do którego nawiązuje fragment zamykający cykl:
czym byłby ten świat bez cheerleaderek
na pustyni groźny duchu powierzchni
piękny jak drednot pod błyskawicami
trzy pomarańcze w bezkresnej pustyni
(ot warto warto warto warto warto)
na wietrze i niezmiennie we all shine on
like the moon and the stars and the sun
Nawiązań tam zresztą bez liku, od romantyzmu angielskiego Schelleya (“happy those for whom the fold / of / szczęśliwi dla których fałd / ów”), przez Hölderlina i Białoszewskiego, po średniowieczną niemiecką legendę o uprowadzeniu dzieci z Hamelin. Sosnowski z pełną biegłością porusza się między tradycjami: literacką, muzyczną i filmową, wplatając w to wątki ludowe i dając nam obraz prawdziwej somnambulicznej synestezji:
pustynnik to jest taki skoczny ptak
namiotnik to jest taka znana ćma
(piękna pani miała zaś namiotkę)
wild water kingdom timex show
jaki dziwny letargiczny trans
trwa oblężenie tlenu w H2O
aż będzie tylko ha dwa
ha ha
Z drugiej strony, pomijając cały modernistyczny czy też postmodernistyczny sztafaż, który obudowuje literacką świadomość autora, można by przytoczyć tu znany wiersz Świetlickiego: “Oczywiście, że nie ma miłości. / Można już odetchnąć, można wetchnąć / resztki swojego ciepła / w resztki ciepła świata.” i doskonale nadawałby się on na początek polemiki z Sosnowskim. Autor Życia na Korei rzuca wszak wyzwanie całej współczesnej poezji polskiej, która temat miłości uznała za literacką formułkę, a jego poruszanie otarło się głównie o patos, brutalizm lub groteskę. Z wnętrza tekstów co chwila atakuje nas w postaci pewnych idiomów jeden z najważniejszych problemów późnego romantyzmu, przeniesiony w nowoczesne realia i świadomy językowego zapośredniczenia. Sosnowski snując swoje “historie miłosne” bada bardzo cienką, a być może już całkowicie wirtualną granicę między konwencją a naturalnością. Paradygmat romantyzmu, który w myśli potocznej nie został nadal zastąpiony żadnym innym systemem, zostaje w tych wierszach postawiony pod murem, obnażony, ale nie rozstrzelany. W językowej maestrii kontekstów dominuje bowiem u Sosnowskiego mięsistość obrazu, a w tych kilku zaledwie danych nam apostrofach-erotykach pozostaje przeczucie “zachowanej tajemnicy”. O wartości wyzwania stanowi tym razem detal, wyrwany z romantycznej poetyki fragmentu i doskonale pasujący do współczesnych sylw. Detal jest rozdarciem szczeliny między tym, co tylko konwencjonalne, tym co nieistniejące, a tym co znane i zapoznane. Jak pisał Jarosław Rymkiewicz w swoim studium o Mickiewiczu, są tylko dwie siły, “które wspierają istnienie w jego odwiecznej walce z nieistnieniem: nasza pamięć i nasza wyobraźnia”. Sosnowski wtóruje mu, z wyobraźni czyniąc akt woli, a pamięcią ilustrując językową jakość systemu. Głos tej nocy “z czasem błahej bezsennej i bez dna” boryka się wciąż z zapośredniczeniem, mając do dyspozycji cywilizację śmierci i własną przygodność, wobec której romantyczne przełomy tracą metafizyczny wydźwięk:
gdy gustaw digimorfuje w konrada
w blaskach acetonu i poświatach próżni
dalsze mutacje bez iluminacji
konrad jowisz sens na małą skalę
halo ale ale
jeszcze detale
w oryginale
Detal, neologiczny punkt w języku, anomalia, która zwraca uwagę i bynajmniej nie jest u Sosnowskiego efekciarskim wybiegiem, to charakterystyczna strona tej poezji. Cały medyczno-instrumentalny posmak (choćby genialna “nekromycyna i neantyzyna siostro”) towarzyszy nam jako stalowe, zimne i chaotyczne tło świata, językowy ekwiwalent utraconych możliwości bycia. Autor powołuje się w warstwie ideologicznej, pisząc posłowie do czytelnika, na książkę Harrisa Kult cargo. Kredyt i czas, ale zastanowić się należy, na ile jego zwrot w stronę tego dzieła jest rzeczywisty, a na ile bazuje tylko na naszym przyzwyczajeniu do intertekstualności, do tego, że teksty żywią się same sobą. Czy książka Harrisa w ogóle istnieje -to jedno z pytań, drugie: czy owa polemika z Heideggerem nie jest jedynie tropem interpretacyjnym, przez który Sosnowski charakteryzuje własny tekst? Na ile bezczelnie zagrał tym razem autor z czytelnikiem, tworząc widmowy przypis do nieistnienia i jak bardzo jego świadomość lub nieświadomość może zmienić recepcję tego tomu, niech każdy odpowie we własnej lekturze. Sosnowski prowokuje i niejako wychodzi naprzeciw naszym oczekiwaniom, po to by pokazać znowu, że każdy schemat ulega w jego twórczości natychmiastowemu rozpadowi. Obok widmowej książki mamy równie widmową i amorficzną bibliografię przypisów (linki z datą dostępu to wszak kolejna próba uchwycenia nietrwałości, relatywizmu czasu i przestrzeni) oraz hipnotyczną wizję świata. Sosnowki po raz kolejny recytuje/resetuje wbrew wszystkim (“niewinnie bez serca i z daleka / doktor caligari recytuje świat”). Kult cargo w pełni, a na sprzedaż wielkie show: zegarki Timex, ignisparki, waginalia i fantomy, wokół których przepaść; fantazmatyczny sen w ciemności:
cóż było nam pisane jednostajna muzo
noc z czasem bezdenna błaha i bez tchu
wykwint snu i śnieć pleśń naciek ropa rdza