Karolina Sałdecka: Zacznijmy od nowego zbioru wierszy. Co zadecydowało o ostatecznym kształcie intima thule? Skąd pomysł tytułu oraz struktury książki?
Joanna Mueller: Tytuł był przed strukturą i przed większością wierszy z tej książki. Intima thule – tak nazywał się mój blog, który miał być – jak to zwykle blogi – taką intymną wyspą do zapisywania olśnień codzienności. Zapał blogowy szybko jednak wygasł, a olśnienia zapisywały się w wierszach, które zaczęłam gromadzić pod szyldem intima thule. Już wtedy wiedziałam, że książka będzie wobec tytułu trochę przekorna – bo owszem, znajdą się w niej (tak przeczuwałam) wiersze bardzo prywatne, osobiste, ale też (tak chciałam) będzie w niej sporo tekstów wyrastających ze sfery publicznej, z doświadczenia życia w różnych wspólnotach społecznych, a nie tylko w swoim intymnym azylu. Chciałam sprawdzić, jak „prywatne” próbuje się – styka, spotyka, ale też zmaga się, walczy – z „publicznym” – i mam nadzieję, że w jakimś stopniu mi się to udało.
Konstrukcja książki wykrystalizowała się nieco później. Najpierw „zamajaczyła” – pod wpływem lektury Twierdzy wewnętrznej Teresy z Ávila – a potem już zawładnęła wierszami z precyzją tablicy Mendelejewa, w której nawet nieodkryte jeszcze pierwiastki mają już swoje konkretne miejsce i jasno określone właściwości. Wiedziałam, że chcę, aby moja książka stała się „twierdzą wewnętrzną” i żeby – jak u świętej Teresy – składała się z siedmiu komnat. Nie wiedziałam jeszcze, jakie to będą pokoje, ale powstawały kolejne wiersze i one w naturalny sposób grupowały się w „skryptorium”, „dormitorium”, „gineceum” itd. W efekcie w tomiku znalazło się siedem „mieszkań” liczących po pięć wierszy (bardzo mnie to ucieszyło, bo zawsze chciałam wydać książkę, gdzie byłoby aż trzydzieści pięć wierszy, a nigdy wcześniej mi się nie udało). Ale żeby nie było tak prosto i porządnie, to utwory z konkretnych części, zostały rozrzucone – i tylko od czytelnika zależy, jak je sobie poukłada w całość, jakim sposobem będzie się po mojej twierdzy przechadzał.
Jak się czujesz po wydaniu kolejnego tomu? Czym jest dla ciebie uwalnianie tekstów z wyłącznej relacji „ty-wiersz”?
Szczerze mówiąc, to w momencie, gdy ten tomik się ukazał – czyli w styczniu 2015 roku – działo się zbyt wiele życiowych spraw, żebym mogła się jakoś szczególnie skupiać na celebracji wydania czwartej książki poetyckiej. Bardziej od intima thule zajmowało mnie wówczas inne wydawanie, a mianowicie wydanie na świat mojego czwartego dziecka (synka, który urodził się pod koniec lutego). I, jak to bywa po narodzinach – i człowieka, i książki – ma się kilka dni intymnej radości z tym nowo narodzonym, a potem trzeba wracać do świata, do obowiązków, do krzątaniny, do codziennej bieżączki. Metafora macierzyńska jest tu świadoma – bo po odcięciu pępowiny dziecko i dzieło są już zupełnie odrębne od tej, która je wydała na świat (czyli w tym wypadku – ode mnie), ale zarazem wciąż pozostają jej (mi) niezwykle bliskie – łączą nas więzy krwi, geny, zależności, a przede wszystkim uczucia, jakimi się wzajemnie darzymy. Z każdym dniem dziecko i dzieło coraz bardziej należą do zewnętrznego świata, zadzierzgają nowe więzi, rozrastają się w rozmaitych relacjach – a zarazem pozostają blisko intymnego świata matki, który opuściły. Być może właśnie o ten paradoks chodziło mi w dedykacji intima thule – bo jest to książka poświęcona „dalekim-bliskim” (tak nazywała Boga jedna z mistyczek, ale spokojnie można to określenie odnieść również do ludzi). „Odejść bliżej” – napisała w tomiku Nice Basia Klicka – i te piękne, trafne słowa da się zastosować również do sytuacji „odchodzenia bliżej” od własnej książki.
W twoich tekstach tematy takie jak: kobiecość, macierzyństwo, cielesność, są na porządku dziennym. Dlaczego sfera somatyczna ma dla ciebie aż takie znaczenie?
Przepraszam, że znowu wyjadę z mistycyzmem, ale doświadczenia, o których mówisz, a które zaliczasz do sfery somatycznej, dla mnie są – poza całą swoją fizjologicznością – także bardzo silnie nasycone metafizycznie. Nie chcę wyjść na jakąś nawiedzoną oszołomkę, ale tak jest. Opisałam to – mądrzej, niż mogłabym o tym powiedzieć w wywiadzie – w zbiorze esejów Powlekać rosnące. W książce tej opisuję na przykład cykl fotograficzny mojej koleżanki Dominiki Dzikowskiej. Na jej fotografiach widać przepiękne, skupione, pełne niezwykłego uniesienia twarze, o których trudno w pierwszym odruchu powiedzieć, czy są to twarze rozmodlonych mistyczek, przeżywających orgazm kochanek czy – a to jest właściwa odpowiedź – rodzących kobiet. I ja też postrzegam doświadczenia związane z ciążą, porodem, połogiem właśnie w ten sposób – rozkosz miesza się tam z bólem, brud fizjologii z ekstatycznym uniesieniem, modlitwa ze zwierzęcym jękiem. I jeszcze wiele innych emocji i doznań się tam miesza, ale o tym – mam nadzieję – lepiej mówią wiersze i eseje.
Jak to się dzieje, że wiersz nadal pozostaje dla ciebie tym dominującym, uniwersalnym językiem komunikacji? Czy kiedykolwiek próbowałaś innego gatunku niż poezja?
Oczywiście, że próbowałam – jestem przecież autorką dwóch całkiem pokaźnych książek eseistycznych: Stratygrafii z 2010 roku i Powlekać rosnące z 2014. Fakt, obie te książki były pisane w sposób „siostrzany” wobec dwóch tomików poetyckich, które ukazały się mniej więcej w tym samym czasie (Wylinek oraz intima thule), ale to jednak zupełnie inna materia tekstowa. Zatem na pewno wiersz nie jest jedynym językiem komunikacji, oj nie! Zresztą przecież każdy z nas codziennie operuje całą gamą różnych języków, dialektów, idiolektów, stylistyk itd. – a wiersz, moim zdaniem, powinien czule wychwytywać te różne rejestry komunikacyjne i je w sobie ciekawie odzwierciedlać. Ja przynajmniej dbam o wielopoziomowość, wielowarstwowość wierszy – i myślę, że gdyby policzyć „języki” choćby mojego ostatniego tomiku, to na pewno byłoby ich przynajmniej kilka, a może nawet kilkanaście. Nie lubię też słowa „uniwersalny”, zwłaszcza w odniesieniu do poezji, ponieważ sugeruje ono przezroczystość językową, „wszystkoizm” wiersza. Lubię językowe utopie i sama w kilku próbuję swoich sił, ale językowy uniwersalizm pobrzmiewa mi jakoś uzurpatorsko, więc raczej nie szłabym w te rejony.
W jaki sposób określiłabyś obecną sytuację poetek w kraju? Czy w polskiej poezji rzeczywiście wiele miejsca pozostawia się kobietom?
W tej kwestii mogę powiedzieć, że widzę wyraźny postęp. Kiedy w 2009 roku współtworzyłam wraz z Justyną Radczyńską i Marią Cyranowicz antologię Solistki, to wyglądało to trochę na taką feministyczną pracę u podstaw. Justyna wyliczała wtedy bardzo konkretnie, jak niewiele poetek pojawia się w antologiach, na festiwalach literackich, w gremiach ważnych nagród, w debatach, wśród osób nagradzanych itd. Nasza książka miała pokazać, że fakt, iż piszących kobiet nie ma w tych wszystkich „oficjalnych reprezentacjach poezji”, nie oznacza, że one w ogóle nie istnieją. One – pokazałyśmy to! – istnieją, wydają świetne książki poetyckie, mówią silnymi, niepodległymi, bardzo osobnymi głosami (stąd tytuł Solistki), tylko sytuacja w światku literackim wyrzuca je na obrzeża, osadza na marginesach.
Tak było w 2009 roku, a dzisiaj? Dzisiaj mam wrażenie, że jednak układ nieco się zmienił. Że nawet jeśli zdarzają się jeszcze debaty (festiwale, antologie, nagrody), w których pomija się piszące kobiety, to jednak większość osób uznaje takie eventy za ewidentny obciach. I na pewno nie chodzi tutaj o jakieś sztuczne parytety ani o włączanie kobiet w obieg literacki na zasadzie „paraolimpijskiej” („uwzględniajmy je, choć nie są tak sprawne”). Z pełnym przekonaniem i bez „przesadyzmu” mogę powiedzieć, że polska poezja pisana przez kobiety przeżywa – i to od kilku lat – swój rozkwit, ukazują się świetne książki, w których toczy się podskórny „siostrzański” dialog, rodzą się nowe języki poetyckie, rozbłyskują kobiece idiolekty. W Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie, który był wydawcą Solistek, od czterech lat odbywają się – mniej więcej co dwa tygodnie – spotkania poświęcone literaturze kobiet. Mam przyjemność współtworzyć to feminarium – nazywa się ono „Wspólny Pokój” – a pokłosiem naszych spotkań ma być kolejna antologia, w której poetki nie będą już tylko solistkami, ale przemówią też wspólnym – chóralnym – głosem. Myślę, że ta książka najlepiej pokaże, na ile poetki mają się teraz w Polsce lepiej, niż to było jeszcze kilka lat temu.
Od razu nasuwa się też niełatwa kwestia środowiska lokalnego… Jak wspominasz swoje doświadczenia z „literacką lokalnością”?
Chociaż pochodzę z Piły, to tak naprawdę moja „literacka lokalność” jest związana z Warszawą, a dokładnie – ze wspomnianym już Staromiejskim Domem Kultury. To tam na początku studiów polonistycznych próbowałam swoich sił w poezji – brałam udział w warsztatach literackich, uczestniczyła w tzw. Nocach Poetów, współtworzyłam ze znajomymi poetyckie ziny. Stałam się także, trochę przez przypadek, sygnatariuszką „Manifestu neolingwistycznego” i odtąd byłam kojarzona jako przedstawicielka nurtu zwanego „neolingwizmem warszawskim”. To były szalone, rozdyskutowane, a nawet pyskate lata (myślę o początku pierwszej dekady XXI wieku – i aż mi straszno, jaka jestem stara!), kiedy do upadłego gadało się o wierszach, ukazujących się książkach, nowinkach filozoficznych czy teoretycznoliterackich itd. – i kiedy z uporem maniaka szukało się swojego miejsca w literackim światku. Teraz patrzę na to z sentymentem, ale też z wyższością osoby o kilka lat i kilkadziesiąt doświadczeń starszej (choć niekoniecznie mądrzejszej). Macierzyste środowisko się zmieniło, zapały powygasały, a jednak ja wciąż kilka razy w miesiącu bywam w SDK-owskiej piwnicy – co dwa tygodnie uczestniczę w spotkaniach feminarium „Wspólny Pokój”, raz w miesiącu bywam na Wierszorynce, pojawiam się też od czasu do czasu na posiedzeniach redakcji pisma „Wakat”, w którym współodpowiadam za dział poetycki, raz w roku we wrześniu pomagam też w organizowaniu festiwalu Manifestacje Poetyckie. To miejsce – Staromiejski Dom Kultury – żyje, a wszystkim tam od lat zawiaduje najcudowniejsza animatorka kultury na świecie – Beata Gula – którą niniejszym chciałabym na tych łamach pozdrowić. Tak więc jeśli pytasz o mój lokalny świat literacki, to właśnie SDK jest dla mnie tą poetycką „intymną wyspą”.
Nad czym pracujesz obecnie (jeśli nie jest to tajemnicą)?
Chwilowo pracuję głównie nad książkami innych osób – ponieważ prócz tego, że jestem poetką i eseistką, trudnię się też redakcją i korektą cudzych książek, w czym zresztą również znajduję upodobanie. Myślę oczywiście nad kolejnymi własnymi projektami, ale to na razie ledwie mgiełki. Spokojnie czekam, aż nabiorą kształtów, i zamienią się w moje poetyckie „tablice Mendelejewa”.
Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Fabularie”, nr 2 (7) 2015. Dziękujemy Autorce i Redakcji za wyrażenie zgody na ponowną publikację.