22/01/16

Polska dla Polaków

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Zali­czy­łem okrą­gły mie­siąc w nad­wi­ślań­skiej kra­inie. Sen o War­sza­wie? Spra­wy rodzin­ne, dla­te­go nie mogłem się nie­ste­ty wcze­śniej stam­tąd ewa­ku­ować. Sie­dzia­łem przede wszyst­kim, oprócz akcji łódz­kiej (spo­tka­nie autor­skie, wysta­wa obra­zów i per­for­ma­tyw­ne czy­ta­nie sztu­ki Namiest­nik) w War­sza­wie, a kon­kret­nie w kil­ku loka­lach na Pra­dze, Moko­to­wie i Środ­mie­ściu. Pol­ską para­no­ją zaj­mu­ją się obec­nie wszy­scy moż­li­wi spe­cja­li­ści, dużo tutaj nie moż­na dodać, ale kil­ka dialogów/scenek rodza­jo­wych z pew­no­ścią moc­no zosta­je w gło­wie. Kwe­stia per­spek­ty­wy, geo­gra­fia? Moim zda­niem toczy się ewi­dent­na woj­na cywi­li­za­cyj­na. Mor­dor! Debi­lizm o potęż­nym roz­mia­rze…
Osiem­dzie­się­cio­la­tek, smut­ny były korek­tor zna­nej gaze­ty, obec­nie alko-upa­dek, nad winem w kawiar­ni przy Pla­cu Zam­ko­wym:
– Mówisz jak ktoś od ojców!
– Nie, to nie ja zbu­do­wa­łem Las Vegas.
– Aha, czy­li jed­nak komi­sja…
– Pocho­dzę ze świa­ta pacy­fi­stycz­ne­go, czy mam pode­słać dyplo­my szkół arty­stycz­nych?
– Gam­bi­no też tak nawi­jał… Malo­wał akwa­re­le, a po cichu dusił w wyrku pyto­na.
– Prze­pra­szam, ale zespół Lady Pank nigdy nie był moim fawo­ry­tem…
Pod­ło­ści i obse­sje wąsa­czy! Win­ni są oczy­wi­ście wege­ta­ria­nie i rowe­rzy­ści, Jezus umoc­nił się na pozy­cji kró­la graj­doł­ka, ma być gra­na wycin­ka pusz­czy i wiel­kie polo­wa­nie na pana bizo­na… Kur­wa, poezja ma być na powrót marze­niem o bogo­boj­nych dziad­kach roz­po­czy­na­ją­cych posi­łek modli­twą do aniel­skich zastę­pów (i jaka kon­struk­cja nam wyszła, poetry in motion, wow!)… Prze­ra­bia­łem tego typu kli­ma­ty w cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych, a tu nagle BUM!!! i zno­wu wie­śnia­cy (men­tal­ni, War­sza­wa taka sama jak Wól­ka) ponow­nie chwy­ci­li za widły (bo go temi widły dia­beł w dupe kole). Chi­chot Zie­mi. Żaden tam Pryn­ne, lecz kozioł o złych, prze­klę­tych źre­ni­cach, zja­da­cze bro­ku­łów i rowe­rzy­ści. Eile­en Myles spa­li­li­by z miej­sca na sto­sie. Amy King tra­fi­ła­by pod celę. Myśla­łem więc nie­ustan­nie o Mer­ry For­tu­ne. Mike Topp był moim anio­łem stró­żem… I podob­no komu­na zakoń­czy­ła się dopie­ro teraz, jak zaczę­ła się dyna­stia świ­rów marzą­cych o pol­skiej bom­bie ato­mo­wej. Tych rodzyn­ków była nie­zli­czo­na ilość.
– W koń­cu wyje­bie­my was z mediów!
– Was? A kogo kon­kret­nie? Prze­cież ja nie udzie­lam się w szkieł­ku…
– Was, tych wszyst­kich mal­wer­san­tów! Media muszą być naro­do­we.
– Jan III Sobie­ski?
– Media to MY, kato­li­cy. Śmierć lewa­kom, co sprze­da­li nie­miec­kim Żydom naszą tele­wi­zję, przy cichym współ­udzia­le sza­tań­skie­go cara Puti­na…
– Czy nie jest to przy­pad­kiem cho­ro­bli­we myśle­nie?
– Pej­sa­ci, nie dostrze­gasz tego?
– Minus czte­ry na każ­dym oku…
– Dobrze, że na poste­run­ku pozo­stał Wencel i inny wspa­nia­ły, zna­ny redak­tor od egzor­cy­zmów. Teraz nasza jaz­da i w koń­cu wol­na ojczyzna/blizna…
– Sie­dzia­łeś w kiciu?
– A za Cie­bie szyb­ko się zabie­rze­my. Pol­ska dla Pola­ków! Jesteś Żydem, Cyga­nem, publi­ko­wa­łeś w Pary­skiej Kul­tu­rze (Gie­droyc to oczy­wi­ście kosmo­po­li­tycz­na szu­mo­wi­na), zdraj­cą, gesta­po…
– Dłu­ga coś lista!
– Were­wol­fem, destruk­tyw­nym wysłan­ni­kiem EU!
No i na poże­gna­nie prze­czy­ta­łem całą masę ran­kin­gów, tzw. pod­su­mo­wań pol­skiej poezji 2015. Jed­na opi­nia bar­dziej nie­ja­sna od dru­giej, w wywia­dzie dla „Arte­rii” pró­bo­wa­łem się wypo­wie­dzieć: „Kwe­stia, czy kon­kret­ni auto­rzy zosta­ną w porę roz­po­zna­ni, czy zapew­ni im się jakie­kol­wiek «ser­wi­so­wa­nie». Zasta­na­wia mnie tak­że, czy w obec­nej sytuacji/talibanizacji, nie poja­wi się w koń­cu jakaś sza­lo­na sio­strzycz­ka zakon­na i nie pocią­gnie poezji reli­gij­nej (quasi-reli­gij­nej) w spo­sób odmien­ny od ks. Twar­dow­skie­go, Pasier­ba, Oszaj­cy… Z Pol­ski wyje­cha­ły w ostat­nich latach milio­ny ludzi. Może więc za jakiś czas docze­ka­my się cze­goś inne­go niż Greenpoint/Jackowo (Boże coś Pol­skę…), może ta nowa dia­spo­ra wzmoc­ni w przy­szło­ści rynek naszej poezji i zacznie odgry­wać więk­szą rolę na mapie kul­tu­ry?”
Legia Cudzo­ziem­ska (niech będzie pochwa­lo­ny Mar­cin K., któ­re­go pochło­nę­ła Saha­ra)? I oczy­wi­ście mam już sygna­ły, że będzie się teraz szu­kać pomy­słów, jakie­goś inne­go spoj­rze­nia na poezję wśród kole­ża­nek i kole­gów z Ken­tish Town. Z tym że jak na razie nic tam jesz­cze prze­ło­mo­we­go nie mamy. Kieł­ba­sa jałow­co­wa! Podob­nie jak na wyspie Zelan­dii. Są oczy­wi­ście gra­ne jakieś ruchy i pró­by, kil­ka może mete­orów, ale w więk­szo­ści (nie­ste­ty) to nadal prze­cięt­na pro­duk­cja. I taki tyl­ko deli­kat­ny opty­mizm, że pozna­łem na tej mojej pol­skiej tra­sie rów­nież kil­ka OK osób z tzw. młod­sze­go poko­le­nia. Rape­rów, luza­ków, takich jesz­cze mało „zde­mo­ra­li­zo­wa­nych”, patrzą­cych za to kry­tycz­nie na obec­ne poli­tycz­ne bagno… Na nic i na niko­go kon­kret­ne­go nie sta­wiam. Mr. Dred i Połom­ski umoc­ni­li swo­je pozy­cje, pomni­ki już wysta­wio­ne. To ci sami ludzie… Nie­bo­cen­tryzm kon­tra ścież­ki kwan­to­we. Zawio­dłem się na kil­ku star­szych zało­gach. Nato­miast chy­ba zero fru­stra­cji. Cią­gle The Clash. Jestem ze świa­ta, gdzie ana­li­zo­wa­ło się takich ludzi jak Pier­re Ale­chin­sky (nie obcho­dzi­ły mnie nigdy rzeź­by Arno Bre­ke­ra), bro­nię wytrwa­le pana bizo­na (acha, numer per­so­nal­ny poda­ję jedy­nie w apte­ce). Więc na koniec kawa­łek z jed­nej z moich ksią­żek, Kan­dy­da­ta:

RODZAJ DYLEMATU (i

docho­dzi tam do nie­spra­wie­dli­we­go podzia­łu żyw­no­ści, co powo­du­je ogól­ną nadak­tyw­ność cie­ni
i
w efek­cie zaczy­na powsta­wać lite­ra­tu­ra of(f)ensywna)

W nocie jed­ne­go z wydaw­ców wyczy­ta­łem, że moje wier­sze…
że to poezja o pro­zie życia –
o owa­dach,
man­da­ryn­kach,
pta­kach,
wychu­dzo­nych męż­czy­znach cier­pią­cych na raka,
żebra­ku,
odwie­dzi­nach u mat­ki,
czyn­no­ściach codzien­nych.

Tak się zło­ży­ło, że jestem rów­nież auto­rem nastę­pu­ją­ce­go utwo­ru lirycz­ne­go:

Zacznij­my wszyst­ko od nowa:
Strze­la­ją do mnie z łuku,
a ja tyl­ko… ser­decz­ny
uśmie­szek! Wyj­mu­ję strza­łę
z dupy i grzecz­nie cze­kam
na dru­gą. Czy wła­śnie
o to Ci cho­dzi???

Poja­wia się więc pyta­nie, do któ­rej gru­py nale­ża­ło­by go zakla­sy­fi­ko­wać?
do tych o
owa­dach
man­da­ryn­kach
wychu­dzo­nych męż­czy­znach cier­pią­cych na raka
żebra­ku
odwie­dzi­nach u mat­ki
czyn­no­ściach codzien­nych?

Poku­sa sym­bio­zy! Był­by to wte­dy wiersz o owa­dzie obże­ra­ją­cym się man­da­ryn­ka­mi,
do któ­re­go strze­la­ją z łuku wychu­dze­ni męż­czyż­ni cier­pią­cy na raka,
nato­miast mądry kruk obmy­śla już zemstę,

A wszyst­ko
widzia­ne oczy­ma żebra­ka, prze­gra­ne­go nar­cy­za, któ­ry
po kolej­nych odwie­dzi­nach u mat­ki tra­fił na oddział psy­cho­neu­ro­ni­ko­mu­nie­po­le­ca­my,
lecz przez pomył­kę wsa­dzo­no go do bara­ku, gdzie leża­ku­ją pacjen­ci o zupeł­nie innej niż on dia­gno­zie
& orien­ta­cji…
Wiersz ten może być tak­że o strza­le wyj­mo­wa­nej z dupy,
wie­czo­rem, po zacho­dzie słoń­ca.

W takim przy­pad­ku nale­ża­ło­by roz­sze­rzyć not­kę:
poezja o pro­zie życia –
o owa­dach,
man­da­ryn­kach,
pta­kach,
wychu­dzo­nych męż­czy­znach cier­pią­cych na raka,
żebra­ku,
odwie­dzi­nach u mat­ki,
czyn­no­ściach codzien­nych,
strza­le wyj­mo­wa­nej z dupy

(wie­czo­rem, po zacho­dzie słoń­ca).