11/07/16

Pszczoły

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Przy­go­dy z poezją, nie­ocze­ki­wa­ne sytu­acje! W zeszłym roku mia­łem publi­ka­cję w „The Los Ange­les Review”. Wśród zamiesz­czo­nych tam moich wier­szy, w prze­kła­dzie Pio­tra Gwiaz­dy, zna­lazł się utwór Usnę­ły psz­czo­ły (w Pol­sce był w zbio­rze Wan­na Han­se­nów, WBPi­CAK 2013), Bees Fell Asle­ep. No i dwa tygo­dnie temu otrzy­ma­li­śmy nastę­pu­ją­cą infor­ma­cję: „Con­gra­tu­la­tions on having been nomi­na­ted as a can­di­da­te for the Scien­ce Fic­tion Poetry Association’s 2016 Dwarf Stars Award, given by mem­ber vote for the best spe­cu­la­ti­ve-gen­re poem first publi­shed in 2015”. Ame­ry­kań­ska Scien­ce Fic­tion Poetry Asso­cia­tion i the best spe­cu­la­ti­ve-gen­re poem! Nie­zła jaz­da… Cho­dzi wła­śnie o wiersz Bees Fell Asle­ep. Nie jest on o robo­tach, rakie­tach czy innych poczci­wych smo­kach. Nato­miast w kli­ma­tach wyraź­nie halu­cy­no­gen­nych, w pew­nym sen­sie (tak go moż­na odczy­tać) „sur­re­ali­stycz­nych”. Nomi­no­wa­ne do tej nagro­dy wier­sze uka­żą się nie­dłu­go w anto­lo­gii. W tym roku redak­tor­ka­mi wyda­nia są dwie b. cie­ka­we poet­ki ame­ry­kań­skie – Jean­ni­ne Hall Gailey i Lesley Whe­eler (któ­ra jest tak­że pro­fe­sor­ką lite­ra­tu­ry na Washing­ton and Lee Uni­ver­si­ty). I żeby tu jesz­cze (dodat­ko­wo) zaspokoić/uspokoić nasze wal­czą­ce, cha­rak­ter­ne, nie­sko­rum­po­wa­ne, zim­ne i twar­de jak stal Ama­zon­ki – spoj­rza­łem do spi­su tre­ści. Cała masa kobiet. Więc nie tyl­ko face­ci w scien­ce fic­tion! Bar­dzo mnie to wszyst­ko ucie­szy­ło. Zawsze ceni­łem takich ludzi jak Ursu­la K. Le Guin, Ray Brad­bu­ry, Phi­lip K. Dick czy zwłasz­cza J.G. Bal­lard (kwe­stia definiowania/stemplowania kon­kret­nych dzia­łań lite­rac­kich, ety­kiet­ki – to zupeł­nie inna spra­wa, wszyst­kie te podzia­ły nie są na szczę­ście na Zacho­dzie tak ewi­dent­ne jak to bywa­ło jakiś czas temu). Pamię­tam, jak na począt­ku lat 90 chcia­łem m.in. na tych auto­rów namó­wić kogoś z nasze­go pol­skie­go podwór­ka, każ­dy dziw­nie na mnie spo­glą­dał. Jedy­nie Nata­sza Goer­ke mia­ła o tym poję­cie (ale jej bazą był Ham­burg). Potem zro­bi­ła się w PL oczy­wi­ście wiel­ka moda, naj­pierw na Von­ne­gu­ta (obec­nie nikt go już nie wspo­mi­na), a potem Dic­ka. Obsza­ry tabu. Coś tam wypa­da, a o „świa­tach rów­no­le­głych” nie moż­na gło­śno wspo­mi­nać! Bez wzglę­du na ilość kol­czy­ków w dupie. Anty­sa­lon to prze­cież tyl­ko nie­do­ro­bio­ny salon… Może więc dla uroz­ma­ice­nia poli­go­nu ruszą nie­ba­wem np. „wier­sze spor­to­we”, jak kie­dyś (zapo­mnia­ny obec­nie) Marian Grze­ś­czak? Cięż­ko wyczuć, czy Ama­zon­ki od „pro­gre­syw­nej” poezji inte­re­su­ją się kobie­cą pił­ką noż­ną (to tak z kolei na fali obec­nych pił­kar­skich orgii)? Tutaj smut­na wia­do­mość (wybacz­cie!). Nasze dziew­czy­ny strasz­nie umo­czy­ły z Dun­ka­mi, 0:6. Bar­dzo bole­sny koniec marzeń o fina­łach Mistrzostw Euro­py 2017, Dania roz­bi­ła nas w pył – jak infor­mo­wa­ła pol­ska niszo­wa pra­sa. Naszym zawod­nicz­kom nie pomo­gła nawet Wró­blew­ska, któ­ra była w tym pecho­wym skła­dzie. Co praw­da nie moja rodzi­na (grunt to rodzin­ka…), ale mogła się z pew­no­ścią lepiej posta­rać…

Louisia­na, Museum of Modern Art, powsta­ła w 1958 roku. Jej zało­ży­cie­lem był Knud W. Jen­sen. Na samym począt­ku miał pomysł, żeby w miej­scu tym pre­zen­to­wa­no wyłącz­nie współ­cze­sną sztu­kę duń­ską, ale już po dwóch latach zmie­nił pro­fil, zafa­scy­no­wa­ła go nowo­jor­ska MoMA (prze­ło­mem była dla nie­go tak­że wysta­wa Docu­men­ta II w Kas­sel) i od tam­te­go cza­su Louisia­na poszła mię­dzy­na­ro­do­wym tro­pem. Powo­li sta­ła się jed­nym z naj­moc­niej­szych i naj­cie­kaw­szych miejsc wysta­wo­wych, nie tyl­ko w ska­li euro­pej­skiej, ale ogól­no­świa­to­wej. Zagra­nicz­ni goście czę­sto się dzi­wią, dla­cze­go Louisia­na, skąd wzię­ła się aku­rat ta nazwa. Posia­dłość – teren/zabudowania (potem zosta­ło to wszyst­ko ze sma­kiem, odpo­wied­nio zmo­dy­fi­ko­wa­ne, umie­jęt­nie dosto­so­wa­ne do potrzeb muzeum) – nazy­wa­ła się tak już od 1855 roku. Wła­ści­cie­lem był wte­dy ofi­cer kró­lew­ski Ale­xan­der Brun (1814–1893). I tak się prze­dziw­nie zło­ży­ło, że każ­da z jego trzech kolej­nych żon mia­ła na imię… Louise. W hoł­dzie swo­im kobie­tom! Takie wła­śnie wytłu­ma­cze­nie. Knud W. Jen­sen pra­gnął zacho­wać tra­dy­cję, mamy więc Louisia­nę. Nato­miast A. Brun po zakoń­cze­niu aktyw­nej karie­ry woj­sko­wej zaj­mo­wał się psz­cze­lar­stwem. Czy­li zno­wu (począ­tek wpi­su) psz­czo­ły, życie koor­dy­no­wa­ne za pośred­nic­twem fero­mo­nów, poro­zu­mie­wa­nie się za pomo­cą tań­ców (zale­cał­bym wszyst­kim huma­no­idom)… Obec­nym (od kil­ku­na­stu lat) sze­fem Louisia­ny jest Poul Erik Tøj­ner. Oso­ba jak naj­bar­dziej kom­pe­tent­na. Autor wie­lu ksią­żek dot. współ­cze­snej sztu­ki, kura­tor róż­nych gło­śnych wystaw, np. Cezan­ne & Gia­co­met­ti, War­hol After Munch, czy indy­wi­du­al­nych akcji takich ludzi jak choć­by Andre­as Gur­sky, Peter Doig (jeśli ktoś nie zna – zde­cy­do­wa­nie war­to się w twór­czo­ści tego figu­ra­tyw­ne­go mala­rza zorien­to­wać!) itd. Louisia­na jest insty­tu­cją pry­wat­ną. 25% pie­nię­dzy na pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści otrzy­mu­je z kasy pań­stwo­wej (w ramach duń­skie­go pra­wa muze­al­ne­go), nato­miast resz­tę zabez­pie­cza­ją wpły­wy ze sprze­da­ży bile­tów (wysta­wy i inne impre­zy kul­tu­ral­ne, któ­re się tam nie­ustan­nie odby­wa­ją), a tak­że publi­ka­cje, spon­so­rzy, fun­da­cje etc. Do muzeum naj­le­piej doje­chać pocią­giem z głów­ne­go dwor­ca kopen­ha­skie­go (Cen­tral Sta­tion, po duń­sku Hoved­ba­ne­går­den, przy samym Tivo­li). Kie­ru­nek: Hel­sin­gør (mia­sto, gdzie z kolei mie­ści się słyn­ny zamek Ham­le­ta – Kron­borg), wysiąść trze­ba na sta­cji Hum­le­bæk i będzie­my już pra­wie na miej­scu (kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wy spa­cer). Adres: Gam­mel Stran­dvej 13. Bilet wstę­pu kosz­tu­je obec­nie 115 DKK (duń­skich koron), dzie­ci i mło­dzież do osiem­na­ste­go roku życia za dar­mo, a stu­den­ci (trze­ba mieć przy sobie waż­ną kar­tę stu­denc­ką) 100 DKK. Spo­ro ludzi wyku­pu­je tzw. rocz­ną kar­tę klu­bo­wą za 595 DKK. Ma się wte­dy wol­ny wstęp na wszyst­kie wysta­wy i impre­zy (kon­cer­ty, wykła­dy, spo­tka­nia lite­rac­kie itd.), i moż­na bez dodat­ko­wych opłat zabrać ze sobą zawsze jed­ną „oso­bę towa­rzy­szą­cą”. Jak przy­sta­ło na świa­to­we muzeum sztu­ki współ­cze­snej, kla­sy Louisia­ny, mamy tu do czy­nie­nia ze wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi media­mi, poka­zy­wa­ne jest tam malar­stwo, gra­fi­ka, foto­gra­fia, rzeź­ba, insta­la­cje, sztu­ka wideo. Czę­sto do gło­su docho­dzi naj­now­sza archi­tek­tu­ra. Impo­nu­ją­ce są zarów­no wysta­wy cza­so­we, jak i kolek­cja sta­ła. Kolek­cja sta­ła w Louisia­nie to praw­dzi­wy raj dla fanów sztu­ki po 1945 roku (aż do cza­sów obec­nych), coś dla zawo­dow­ców i osób mniej może zorien­to­wa­nych, ale jakoś tam spra­wę (temat) czu­ją­cych. Być może, że tak­że dla nie­któ­rych Ama­zo­nek (związ­ki poezji kobie­cej ze sztu­ką?) i hodow­ców psz­czół… Moż­na ją badać/oglądać godzi­na­mi, mie­sią­ca­mi, lata­mi. I co b. waż­ne – pre­zen­to­wa­ne pra­ce są napraw­dę cha­rak­te­ry­stycz­ne (nie­kie­dy podstawowe/wyjściowe) dla danych auto­rów, grup arty­stycz­nych, kie­run­ków w sztu­ce. Nie cho­dzi oczy­wi­ście o same tyl­ko „kla­sy­kie­ry”, ale, nie ma co ukry­wać, mniej zamoż­ne i zor­ga­ni­zo­wa­ne miej­sca tego typu dys­po­nu­ją z regu­ły jedy­nie „sub­sty­tu­ta­mi”. Moż­na wte­dy porząd­nie się naciąć, w przy­pad­ku Louisia­ny takiej moż­li­wo­ści nie ma. Ponie­waż muzeum to może się pochwa­lić b. dużą ilo­ścią nie­zwy­kle istot­nych nazwisk, wspo­mnę tyl­ko o tych dla mnie naj­waż­niej­szych. Kolek­cja Louisia­ny jest w cią­głym roz­wo­ju, prac sys­te­ma­tycz­nie przy­by­wa, nie­któ­re krą­żą po świe­cie, wypo­ży­cza­ne na wysta­wy do innych ośrod­ków. Od cze­go zacząć zwie­dza­nie, na czym skoń­czyć i jak ponow­nie roz­po­cząć wędrów­kę po tym impo­nu­ją­cym obiek­cie? Każ­dy szyb­ko znaj­dzie wła­ści­wą meto­dę. Tutaj jedy­nie dość neu­tral­ne „intro”… Duże wra­że­nie robi insta­la­cja Yay­oi Kusa­my Gle­aming Lights of the Souls. Wia­do­mo, o kogo cho­dzi. Zbun­to­wa­na, odpo­wied­nio nie­po­kor­na artyst­ka. Przy oka­zji ostra dzia­łacz­ka poli­tycz­na. „Sztu­ka obse­syj­na”. Cha­rak­te­ry­stycz­ne krop­ki, napię­cia… Kusa­ma od wie­lu lat prze­by­wa (miesz­ka) w zakła­dzie psy­chia­trycz­nym w Tokio. Sze­ro­kim echem odbi­ła się jej pro­wo­ka­cja arty­stycz­na, kie­dy zapro­po­no­wa­ła Nixo­no­wi pój­ście do łóż­ka w zamian za zakoń­cze­nie woj­ny w Wiet­na­mie. Kult. Jed­na z naj­droż­szych żyją­cych arty­stek świa­ta. Jej obra­zy, kola­że czy insta­la­cje osią­ga­ją na aukcjach zawrot­ne ceny. Mój „doży­wot­ni” fawo­ryt – David Hock­ney! Inte­re­so­wa­łem się róż­ny­mi faza­mi jego dzia­łal­no­ści, wcze­sny­mi i póź­niej­szy­mi. W 1998 roku powstał  gigan­tycz­ny A Clo­ser Grand Cany­on (2 x 7,5 m), do Louisia­ny tra­fił w 2007. Dzia­ła na mnie hip­no­tycz­nie… Osob­ną salę ma Gia­co­met­ti. Dobrze zoba­czyć te rzeź­by z bli­ska, zazwy­czaj zna­my je z repro­duk­cji. Chy­ba zawsze będą mie­szać nam w głów­kach. „Schył­ko­wy” Pablo Picas­so (lata 60–70) na pew­no wytrzy­mu­je pró­bę cza­su. Zwie­dzać moż­na tema­tycz­nie, chro­no­lo­gicz­nie itd. Powsta­ła w 1948 roku gru­pa COBRA. Oprócz duń­skich twór­ców, któ­rzy w niej dzia­ła­li, takich jak np. Asger Jorn, Carl-Hen­ning Peder­sen, Egill Jacob­sen – cała masa „rodzyn­ków”, nie może być cie­ka­wiej – Appel, Ale­chin­sky, Cor­ne­il­le, Luce­bert. Bar­dzo „kon­kret­nie” poka­za­na euro­pej­ska eks­plo­zja („szczy­to­wa­nie”) lat 50–60-70. Dubuf­fet, Tapies, Bacon. Nouve­au Reali­sme – mój fawo­ryt Fon­ta­na; Wło­si, Fran­cu­zi, Szwaj­ca­rzy – Arman, Tin­gu­ely, Cesar. No i „obli­ga­to­ryj­nie” Joseph Beuys, Mario Merz czy Richard Long. Long zawsze mnie zasta­na­wiał. Jego land art, moty­wy dro­gi, słyn­na A Line Made by Wal­king (wydep­ty­wa­nie linii pod­czas cho­dze­nia po tra­wie), były z pew­no­ścią czymś moc­no prze­ło­mo­wym, swo­ją dzia­łal­no­ścią zain­spi­ro­wał zna­czą­cych ludzi z młod­szych już rocz­ni­ków. Prze­su­wa­my się deli­kat­nie w cza­sie. Nasza uko­cha­na trans­awan­gar­da! Koniec lat 70, począ­tek 80. Cuc­chi i Pala­di­no. Niem­cy, Neue Wil­de. Miło­śni­cy Penc­ka, Immen­dor­fa, czy, rzecz jasna, Base­lit­za poczu­ją się jak u sie­bie w domu. Obok nich Polke, Rich­ter i Kie­fer. Kie­fer podzi­wia­ny i znie­na­wi­dzo­ny, nie każ­dy go akceptuje/załapuje, nato­miast jed­no wyda­je się pew­ne – jego obra­zy i insta­la­cje są mak­sy­mal­ne, cięż­ko być na nie obo­jęt­nym. Nie­miec­ką sil­ną eks­po­zy­cję uzu­peł­nia Duń­czyk, Per Kir­ke­by. Czło­wiek-insty­tu­cja. Autor obra­zów, insta­la­cji, a tak­że poeta! Postać b. roz­po­zna­wal­na, aktu­al­ny w wie­lu świa­to­wej kla­sy muze­ach, kolek­cjach itd. Nie jestem jego jakimś szcze­gól­nym fanem, mam pew­ne pro­ble­my z samą kolo­ry­sty­ką tych prac, po pro­stu nie moja (do koń­ca) este­ty­ka… Zoba­czyć na bank jed­nak war­to. Cza­sy naj­now­sze! Wymie­sza­ne media – malar­stwo, insta­la­cje, wideo, foto­gra­fia etc. Róż­ne nur­ty, ten­den­cje. Bill Vio­la i jego wideo The Raft (2004). Vio­la za każ­dym podej­ściem dzia­ła na mnie uspo­ka­ja­ją­co. Zen. Mar­jo­rie Per­loff: „What makes such an instal­la­tion ’poetic’? Is ’poetic’ just ano­ther epi­thet for ’ima­gi­na­ti­ve’ or ’moving’ or ’inten­se’? Or does Viola’s video have some more meaning­ful rela­tion to ’poetry’? My own take on this dif­fi­cult question is that the attrac­tion poetry has had for Vio­la is that it pro­vi­des video with a turn away from the mere­ly visu­al. ’Tra­di­tio­nal­ly in tele­vi­sion,’ he remarks, ’fide­li­ty has been to vision, to the visu­al ima­ge and not to reali­ty, and rare­ly to the reti­nal ima­ge in the eyeball’” Płót­na Julie Meh­re­tu. Kali­gra­fia? Geo­gra­ficz­ne siat­ki-wykre­sy? Artyst­ka (rocz­nik 1970) pocho­dzi z Etio­pii, miesz­ka i two­rzy w Nowym Jor­ku. Po raz pierw­szy widzia­łem jej rze­czy w zbio­rach Gug­gen­he­ima. Ukoń­czy­ła m.in. Rho­de Island Scho­ol of Design (RISD), jed­ną z naj­waż­niej­szych uczel­ni arty­stycz­nych w USA. Mie­li­śmy tam wraz z Pio­trem Gwiaz­dą w 2014 pre­zen­ta­cję ame­ry­kań­skie­go wyda­nia Kopen­ha­gi. Na ekra­nie poka­zy­wa­no jed­no­cze­śnie moje obra­zy, potem odby­ła się cie­ka­wa, wyczer­pu­ją­ca (w sen­sie pozy­tyw­nym) dys­ku­sja (tak­że w tzw. kulu­arach), poprzecz­ka zde­cy­do­wa­nie wyż­sza niż w Euro­pie (o Tali­ba­no­wie nie wspo­mi­na­jąc). Wol­fgang Til­l­mans – foto­gra­fie. Coś dla ludzi zmę­czo­nych aktyw­no­ścia­mi gru­py Magnum… W 2000 roku oglą­da­łem w Tate w Lon­dy­nie wysta­wę arty­stów nomi­no­wa­nych do Nagro­dy Tur­ne­ra. Naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ły wte­dy na mnie wła­śnie szla­ki foto­gra­ficz­ne („szkice/impresje foto”) Til­l­man­sa, któ­ry zresz­tą nagro­dę zdo­był. Jako pierw­szy gościu nie będą­cy Bry­tyj­czy­kiem. War­to tak­że zoba­czyć insta­la­cję (wideo/dźwięk) i am in you, któ­rej auto­rem jest Doug Ait­ken. 5 pro­jek­to­rów, podró­że psy­cho… Ponad­to Rine­ke Dij­sk­tra, Tho­mas Demand, Tal R, Aer­no­ut Mik i cała masa innych „hero­es” naj­now­szej sztu­ki. Piel­grzym­ki do Louisia­ny mają jesz­cze inną (ewi­dent­ną) przy­czy­nę. Cho­dzi oczy­wi­ście o dział ame­ry­kań­ski – pop art, mini­ma­li­stów, Color Field, New Ima­ge. Ludzie tło­czą się przed dzie­ła­mi War­ho­la, Lich­ten­ste­ina, Rau­schen­ber­ga czy Olden­bur­ga. Przy słyn­nym Mao War­ho­la zawsze grup­ka „wyznaw­ców”. Od mło­do­ści byłem wiel­kim fanem Donal­da Jud­da i Rober­ta Smi­th­so­na (pop art spe­cjal­nie mnie nie intry­go­wał). Uwa­ża­łem jed­nak, że naj­lep­szą meto­dą zaprzy­jaź­nie­nia się z Jud­dem powin­na być wypra­wa do Mar­fy w Tek­sa­sie (The Chi­na­ti Foun­da­tion). Nigdy nie uda­ło mi się tam dotrzeć, mimo że miej­sce i pre­zen­to­wa­ne w Mar­fie obiekty/instalacje znam nie­ja­ko na pamięć. Każ­de sza­nu­ją­ce się muzeum sztu­ki nowo­cze­snej posia­da u sie­bie (mniej­szą lub więk­szą) „skrzyn­kę” Jud­da. Jest to jed­nak z regu­ły kwe­stia eks­po­zy­cji. W oto­cze­niu krzy­kli­wych, figu­ra­tyw­nych obraz(k)ów nie mają one siły prze­bi­cia, w ten spo­sób wie­le się o mini­ma­li­stach nie dowie­my. Color Field to w Louisia­nie tacy kla­sy­cy jak Mor­ris Louis, Roth­ko, Noland. Potem mamy cie­ka­we lata 60/70: Oppen­he­im, Tut­tle czy Kien­holz. Lata 80, New Ima­ge: Fischl, Jen­ney, Sal­le. Louisia­na współ­pra­cu­je z dosko­na­ły­mi kura­to­ra­mi i histo­ry­ka­mi sztu­ki. Orga­ni­zo­wa­ne przez to muzeum wysta­wy cza­so­we, retrospektywne/tematyczne, grupowe/indywidualne są zawsze total­nie przy­go­to­wa­ne i zapre­zen­to­wa­ne. Pozio­mem dorów­nu­ją akcjom takich insty­tu­cji jak MoMA, Gug­gen­he­im, Mar­tin Gro­pius Bau lub Tate Modern. Dla mnie był to jeden z plu­sów osie­dle­nia się w Kopen­ha­dze. Dzię­ki Louisia­nie mogłem grun­tow­nie zapo­znać się z pra­ca­mi naj­istot­niej­szych arty­stów. Zali­czy­łem nie­zli­czo­ną ilość mak­sy­mal­nych wystaw. Cięż­ko było­by to wszyst­ko tutaj oma­wiać. Wspo­mnę więc sygna­ło­wo jedy­nie o dwóch. Rok 2010, Anselm Kie­fer. Akcja retro­spek­tyw­na, pra­ce z czter­dzie­stu lat dzia­łal­no­ści. Obra­zy, rzeź­by, insta­la­cje. MOC! Prze­kleń­stwo i upa­dek świa­ta. Obra­zy-relie­fy, czę­sto pokry­te orga­nicz­ny­mi mate­ria­ła­mi. Reszt­ki roślin, nasio­na, wło­sy i zęby. Słyn­ny bom­bo­wiec, rzeź­ba Jason. W kolej­nym pomiesz­cze­niu insta­la­cja z pię­cio­ma obse­syj­ny­mi sar­ko­fa­ga­mi. Marze­nie o sile, któ­ra porząd­ko­wa­ła­by bieg histo­rii. Wyraź­ny pesy­mizm Kie­fe­ra. Opo­wieść o zmierz­chu cywi­li­za­cji… Kil­ka lat wcze­śniej, w 2007, Cin­dy Sher­man. Tytuł wysta­wy Kvin­den med de man­ge ansigter/Kobieta o wie­lu twa­rzach. 250 prac obej­mu­ją­cych lata 1975–2005. Insce­ni­za­cje i szyb­kie „gry­ma­sy”. Prze­róż­ne typy kobie­ce. Pro­te­zy i maki­ja­że. Atmos­fe­ra jak z fil­mów Hitch­coc­ka, neo-realizm, twa­rze „auto­bu­so­we”, a obok nich dziew­czy­ny przy­po­mi­na­ją­ce hol­ly­wo­odz­kie gwiaz­dy lat 50–60. Jesz­cze dalej sty­li­za­cje, foto­gra­fie w zło­tych ram­kach, komen­ta­rze dot. sta­rych mistrzów – Rafa­el, Cara­vag­gio i Bot­ti­cel­li z Sher­man w roli głów­nej, „auto­por­tre­ty”. Jeśli ktoś wybie­rał­by się do Louisia­ny w naj­bliż­szym cza­sie, to oprócz kolek­cji sta­łej, o któ­rej mowa była wcze­śniej, mógł­by obej­rzeć retro­spek­ty­wę jed­ne­go z naj­cie­kaw­szych duń­skich mala­rzy powo­jen­nych, Poula Ger­ne­sa (1925–1996). Ponad­to do 11 wrze­śnia 2016 czyn­na będzie wysta­wa pt. Ilu­mi­na­tion. Zbio­ro­wy pokaz, wybór prac, któ­re w ostat­nich latach wzbo­ga­ci­ły muzeum. Np. Andre­as Gur­sky, Franz West, Cin­dy Sher­man, Shil­pa Gup­ta, Alex Da Cor­te, Taci­ta Dean. Louisia­na poło­żo­na jest w pięk­nym miej­scu, nad samym Sun­dem, bez­po­śred­nio przy pla­ży (z wido­kiem na Szwe­cję, jeśli nie ma aku­rat skan­dy­naw­skiej mgły). Do muzeum nale­ży tak­że b. sen­sow­nie pomy­śla­ny park, gdzie moż­na natknąć się na rzeź­by i insta­la­cje takich ludzi jak Miró, Hen­ry Moore, Jean Arp, Max Ernst, Ale­xan­der Cal­der, Joel Sha­pi­ro, Noubo Seki­ne, Max Bill. Z pew­no­ścią war­to się więc zmo­bi­li­zo­wać, przy­je­chać do Kró­le­stwa, na wyspę Sjæl­land (Zelan­dię) i zali­czyć to wyjąt­ko­we miej­sce! Tak­że inne muzea pre­zen­tu­ją­ce współ­cze­sną (i nie tyl­ko) sztu­kę, np. Arken w Ishøj pod Kopen­ha­gą. Arken zało­żo­na zosta­ła w 1996 roku, inte­re­su­ją­ca jest już sama bry­ła budyn­ku, auto­rem pro­jek­tu jest b. zna­ny duń­ski archi­tekt Søren Robert Lund. Oglą­da­łem tam wysta­wy wie­lu „obli­ga­to­ryj­nych” arty­stów, takich jak Ola­fur Elias­son, War­hol, Basqu­iat. W kolek­cji sta­łej spo­ro cie­ka­wych nazwisk, m.in. Damien Hirst.

W Kopen­ha­dze (& oko­li­cach, nie wiem jak jest z tym na Fio­nii, Jutlan­dii czy Wyspach Owczych) działało/działa w sztu­ce kil­ka­na­ście osób pocho­dzą­cych z Pol­ski. Nie­du­ża grup­ka, gdyż roda­cy raczej na wyso­ko­ściach; rusz­to­wa­nia i tym podob­ne kli­ma­ty… Wia­do­mo, nie każ­dy stwo­rzo­ny jest do pra­cy przy szta­lu­gach. Zde­cy­do­wa­nie cha­ry­zma­tycz­ną, wybit­ną posta­cią był Teo­dor Bok (1947–2007). Dosko­na­ły rzeź­biarz i malarz. Uro­dził się w Szcze­ci­nie, w latach 1969–1972 uczył się u rzeź­bia­rza Bro­ni­sła­wa Koniu­sze­go, do Kopen­ha­gi dotarł w 1973 roku (miał wte­dy 26 lat) i ukoń­czył tu Szko­łę Rze­miosł Arty­stycz­nych (obec­nie Duń­ska Szko­ła Desi­gnu). Jego rzeź­by, drew­nia­ne, „dia­bo­licz­ne” i nie­po­ko­ją­ce gło­wy (koja­rzą­ce się z tymi z Wysp Wiel­ka­noc­nych), szkie­le­ty zbu­do­wa­ne z olbrzy­miej ilo­ści pre­cy­zyj­nych ele­men­tów są czymś wyjąt­ko­wym, stu­pro­cen­to­wo ory­gi­nal­nym. Skala/poziom pla­ne­tar­ny – nigdy nie mia­łem żad­nych, naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Miej­my nadzie­ję, że doj­dzie w koń­cu (!) do jakiejś porząd­nej wysta­wy retro­spek­tyw­nej T. Boka w Pol­sce. Tym­cza­sem lata pły­ną, rzeź­by i obra­zy roz­cho­dzą się po pry­wat­nych kolek­cjach, cięż­ko to będzie ponow­nie zebrać. Jego twór­czo­ścią powin­ny się koniecz­nie i jak naj­szyb­ciej zain­te­re­so­wać Muzeum Naro­do­we w War­sza­wie, Zachę­ta, CSW czy kra­kow­ski MOCAK. Jakieś sil­ne, kon­kret­ne insty­tu­cje! Za życia miał w Pol­sce kil­ka istot­nych wystaw, m.in. w Gale­rii Stu­dio w War­sza­wie (2000) i w Cen­tral­nym Muzeum Włó­kien­nic­twa w Łodzi (2004). W zeszłym roku nie­wiel­ki zestaw prac poka­za­no na Wydzia­le Wzor­nic­twa ASP w War­sza­wie. Duża akcja retro­spek­tyw­na mia­ła miej­sce w Danii w Svend­bor­gu (2011), była wiel­kim suk­ce­sem. Dobrze zor­ga­ni­zo­wa­na, poka­za­ła wiel­ką siłę, sto­pień zaawan­so­wa­nia tej sztu­ki. Teo­dor Bok był pry­wat­nie moim total­nym przy­ja­cie­lem, pomógł mi, gdy zna­la­złem się w zakrę­co­nej, fatal­nej sytu­acji oso­bi­stej, mogłem zawsze na nie­go liczyć. Mie­li­śmy wspa­nia­ły kon­takt. Już z nikim nie poga­dam tak dobrze o Smut­ku tro­pi­ków… Do tej pory nie mogę uwie­rzyć, że nie ma go wśród żywych, pocho­wa­ny został na Cmen­ta­rzu Asy­sten­tów w Kopen­ha­dze. Pozo­stał pewien ślad tej naszej „ziem­skiej deba­ty”. W 2005 Biblio­te­ka Naro­do­wa i Duń­ski Insty­tut Kul­tu­ry wyda­ły zbiór mojej poezji pt. Pomiesz­cze­nia i ogro­dy. Wier­szom towa­rzy­szy­ło sie­dem­na­ście rysun­ków Teo­do­ra, wszyst­kie wyko­na­ne w 2004. Nie żyje już tak­że Kazi­mierz Cząst­ka (zmarł w 2004 roku), cha­ry­zma­tycz­ny czło­wiek, któ­ry przez dłu­gie lata miał pra­cow­nię i miesz­kał na Chri­stia­nii. Był on mistrzem „action pain­ting” i per­for­man­ce. Czas szyb­ko zasu­wa do przo­du. Mało kto o nim teraz pamię­ta. Nie mam poję­cia, gdzie w obec­nej chwi­li znaj­du­ją się jego gęste, peł­ne kosmicz­nej ener­gii płót­na… Szko­da, to był ktoś b. istot­ny! Pocho­dzą­ca z War­sza­wy Ewa Wer­ber (rocz­nik 1952) przy­je­cha­ła do Danii w 1969. W latach 1971–1975 stu­dio­wa­ła w Aka­de­mii w Aar­hus (Jutlan­dia), a następ­nie od 1975 do 1980 w Kró­lew­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Kopen­ha­dze, m.in. pod okiem słyn­ne­go Richar­da Mor­ten­se­na (1910–1993), jed­ne­go z naj­waż­niej­szych duń­skich mala­rzy-abs­trak­cjo­ni­stów, któ­re­go obra­zy moż­na zoba­czyć tak­że w Louisia­nie. W pierw­szej, wcze­snej fazie twór­czo­ści mie­li­śmy do czy­nie­nia z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi por­tre­ta­mi (zwłasz­cza kobiet), potem z dzie­ła­mi „geo­me­trycz­ny­mi”, nastą­pi­ło wte­dy odej­ście od moty­wów figu­ra­tyw­nych. Ostat­nia deka­da to pra­ca nad mini­ma­li­stycz­ny­mi insta­la­cja­mi. Budo­wa­ne są czę­sto z przed­mio­tów domo­we­go użyt­ku, zaba­wek, opa­ko­wań – two­rzą odpo­wied­nio intry­gu­ją­cy mikro­ko­smos. Z kolei mistrzy­nią kola­żu (czę­sto z ele­men­ta­mi ero­tycz­ny­mi) jest pocho­dzą­ca z Pol­ski, zamiesz­ka­ła od 1969 roku w Kopen­ha­dze Bar­ba­ra Rach­man­ski. Są to moc­ne, dobrze przeprowadzone/pomyślane kom­po­zy­cje. Bar­ba­ra Rach­man­ski poka­zu­je je od 1974 roku, bra­ła udział w wie­lu wysta­wach zbio­ro­wych i indy­wi­du­al­nych w Danii, Pol­sce, Nor­we­gii i Szwe­cji. W Kopen­ha­dze m.in. w pre­sti­żo­wym Char­lot­ten­bor­gu, gło­śny był też jej udział w Kun­sthal­len Kron­hau­sen Ero­tic Art Exhi­bi­tion. I jesz­cze inna Bar­ba­ra z Pol­ski – Bar­ba­ra Wil­son. Wykształ­co­na w poznań­skiej ASP (1982–1988), malar­stwo i insta­la­cja (u Mag­da­le­ny Aba­ka­no­wicz), a tak­że w Holan­dii (1985–1986) w Amster­dam Aca­de­my of Fine Arts. Rodzaj solid­nych, figu­ra­tyw­nych poszu­ki­wań. Mia­łem przy­jem­ność wysta­wiać z nią w Gal­le­ry Bran­te­bjerg (Nykøbing Sj./Dania, 2008). Dwie inne inte­re­su­ją­ce artyst­ki: Lea Boru­szek (rocz­nik 1949), malar­ka i świet­na gra­ficz­ka oraz Ali­cja Fenig­sen, sły­ną­ca zwłasz­cza ze sztu­ki por­tre­to­wej. W latach 80–90 dużo się tutaj mówi­ło o rzeź­bia­rzu Andrze­ju Lemi­szew­skim (ur. w 1952 roku w War­sza­wie, w Danii od 1971, kopen­ha­ska Aka­de­mia 1975–1982). Este­ty­ka jego rzeźb i insta­la­cji b. mi odpo­wia­da­ła. Oszczęd­ność i kon­kret! Ele­men­ty drew­nia­ne połą­czo­ne z kamie­niem. Gra­nit i mar­mur. Obec­nie prze­by­wa i pra­cu­je we wło­skiej miej­sco­wo­ści Pie­tra­san­ta. Wia­do­mo, życio­we marze­nie każ­de­go rzeź­bia­rza, dostęp do „ska­ły meta­mor­ficz­nej powsta­łej z prze­obra­że­nia wapie­ni”. Przez wie­le lat aktyw­ny był w Kopen­ha­dze Woj­ciech Laskow­ski (ur. 1960 we Wro­cła­wiu). Jakiś czas temu prze­niósł się jed­nak do Austrii. Nie­zwy­kle cie­ka­wa postać! Ukoń­czył PWSSP w Pozna­niu, dosko­na­ły foto­graf, rzeź­biarz, autor insta­la­cji i dzia­łań land arto­wych. Arty­sta nowo­cze­sny i kon­cep­tu­al­ny, na pew­no nie nale­żą­cy do „rodzi­ny” eks­per­tów od malo­wa­nia ruma­ka. Peda­gog i ani­ma­tor pro­jek­tów arty­stycz­no-edu­ka­cyj­nych. Współ­pra­co­wał z wie­lo­ma zna­czą­cy­mi insty­tu­cja­mi, np. z Gale­rią Naro­do­wą (Sta­tens Museum for Kunst) w Kopen­ha­dze. Pozna­li­śmy się chy­ba jesz­cze w latach 90. Uda­ło nam się dopro­wa­dzić w Danii do b. spek­ta­ku­lar­nej akcji. W 2002 fini­szo­wa­łem z Nową Kolo­nią, wia­do­mo było od same­go począt­ku, że to książ­ka-eks­pe­ry­ment, że nie­zwy­kle cięż­ko będzie ją wydać, nie mówiąc już o tłu­ma­cze­niu na inne języ­ki. Nazwa­łem ją trak­ta­tem o toż­sa­mo­ści. Ma kon­struk­cję dia­lo­go­wą, dla wie­lu osób jest rodza­jem „sen­ne­go kosz­ma­ru”, jakie­goś hybry­dycz­ne­go spek­ta­klu, utwo­ru enig­ma­tycz­ne­go, kryp­tycz­ne­go. Wojt­ko­wi Laskow­skie­mu b. się tekst spodo­bał i razem z Marian­ne Søga­ard Søren­sen doko­na­li per­fek­cyj­ne­go prze­kła­du na duń­ski. Wyko­na­li gigan­tycz­ną pra­cę! Oprócz tego, że Woj­tek był współ­tłu­ma­czem, w książ­ce zna­la­zła się tak­że seria jego foto­gra­fii. Zdję­cia nie mają cha­rak­te­ru ilu­stra­cyj­ne­go. Są tam osob­nym świa­tem suge­ru­ją­cym nowe ścież­ki inter­pre­ta­cyj­ne zapi­su, two­rzą nie­za­leż­ną prze­strzeń. Den ny kolo­ni uka­za­ła się w Kopen­ha­dze już w 2003 roku, nakła­dem Biblio­te­ket Øver­ste Kirur­gi­ske, mia­ła dobre recen­zje (np. Lars Buk­dahl) i część nakła­du zosta­ła zaku­pio­na przez duń­skie biblio­te­ki, coś więc tu po niej zosta­nie. Sytu­acja była para­dok­sal­na. Mia­łem goto­wy maszy­no­pis w jęz. pol­skim, książ­kę prze­tłu­ma­czo­ną na jęz. duń­ski, nato­miast nie mogłem zna­leźć wydaw­cy w PL. W Pol­szy każ­dy się nie­źle cykał! Dopie­ro po kil­ku latach, w 2007, uda­ło się ją tam wydać, co jest olbrzy­mią zasłu­gą Paw­ła Nowa­kow­skie­go, sze­fa szcze­ciń­skiej For­my. Zary­zy­ko­wał, posta­wił na rzecz abso­lut­nie nie­ko­mer­cyj­ną. Pol­scy kry­ty­cy wpa­dli oczy­wi­ście w duże zakło­po­ta­nie. Nie bali się nato­miast Krzysz­tof Hof­f­mann i Hen­ryk Bere­za. Hen­ryk Bere­za pisał o Nowej Kolo­nii w nie­ist­nie­ją­cym już piśmie „Pogra­ni­cza”, myślę, że to było uda­ne, miej­sca­mi traf­ne omó­wie­nie. Pol­ska, ory­gi­nal­na wer­sja zawie­ra (podob­nie jak duń­ska) serię foto­gra­fii W. Laskow­skie­go. Nie jest to jed­nak „powtór­ka z roz­ryw­ki”. Zupeł­nie inna kolej­ność i czę­ścio­wo nowe moty­wy foto. Tutaj naj­bar­dziej pasu­je mi hasło Hel­le­ra: „Coś się sta­ło”. W świe­cie foto­gra­fii aktyw­ny jest w Kopen­ha­dze Piotr Top­pe­rzer (miesz­ka w Danii od 1969). Spe­cja­li­zu­je się w akcjach por­tre­to­wych. Czę­sto udzie­la się w Pol­sce, ostat­nio miał wysta­wę Face to Face w ASP w Kato­wi­cach, w ramach festi­wa­lu Nor­da­lia (2012). Tak­że Ste­fan Wurzel, któ­ry bywa też kura­to­rem, np. wysta­wy stu­den­tów wydzia­łu foto­gra­fii łódz­kiej szko­ły fil­mo­wej, w ramach Copen­ha­gen Pho­to Festi­val (2013). Peter Gyl­lan (Piotr Gąsio­row­ski), ur. w 1950 w Toru­niu, w 1971 wyje­chał z Pol­ski, w Kopen­ha­dze ukoń­czył stu­dia gra­fi­ki użyt­ko­wej. Pro­fe­sor w Duń­skiej Szko­le Desi­gnu, zaj­mu­je się typo­gra­fią i pro­jek­to­wa­niem zna­ków. Mia­sto Roskil­de, 30 km na zachód od Kopen­ha­gi. Zna­ne z gotyc­kiej kate­dry (miej­sca pochów­ku monar­chów duń­skich) i muzeum-skan­se­nu poświę­co­ne­go Wikin­gom, pięk­nie poło­żo­ne na wybrze­żu fior­du Roskil­de Fjord. Osie­dlił się w nim Zbi­gniew Kosma­la. Absol­went (1979) Aka­de­mii w Gdań­sku, do Danii zawi­tał w 1986 roku. W Kopen­ha­dze czę­sto go nie widu­ję, ale dzia­ła wytrwa­le na duń­skim (i mię­dzy­na­ro­do­wym) fron­cie. Uczest­ni­czył w wie­lu waż­nych wysta­wach, ostat­nio Inter­na­tio­nal Print Trien­nial Kra­ków-Istan­bul 2013 interfaces–istanbul, Tur­cja. Na pew­no jest to rodzaj sztu­ki figu­ra­tyw­nej, na wyso­kim pozio­mie tech­nicz­nym, o jego obra­zach mówi się czę­sto, że to odmia­na „nowo­cze­sne­go sur­re­ali­zmu”,. W obra­zach Z. Kosma­li naj­bar­dziej inte­re­su­je mnie oszczęd­na roz­pię­tość, gama/skala kolo­rów. Efekt mono­chro­mu (np. sza­ro­ści) zawsze był czymś, nad czym sam dłu­go pra­co­wa­łem. Ostat­nim arty­stą, o któ­rym chciał­bym w tym wpi­sie wspo­mnieć MUSI być oczy­wi­ście Janusz Tyr­pak! „Czym był­by bez nie­go pej­zaż”… Janusz uro­dził się w 1963 r. w Muszy­nie. W latach 1978–1983 uczył się w szko­le rze­miosł arty­stycz­nych im. Kena­ra w Zako­pa­nem, potem (1984–1990) stu­dio­wał w ASP w Kra­ko­wie. Następ­nie wyje­chał z Pol­ski i osie­dlił się w Kopen­ha­dze. Jego począt­ki nie były tu łatwe. W Danii obo­wią­zy­wa­ła w tam­tych latach (i w sumie chy­ba nadal obo­wią­zu­je) zupeł­nie inna linia i myśle­nie o sztu­ce niż w kon­ser­wa­tyw­nych, nie­co „prze­sta­rza­łych” świa­tach kra­kow­skiej uczel­ni. Malar­stwo zachod­nie w prze­ci­wień­stwie do pol­skie­go (z wie­lo­ma wyjąt­ka­mi, oczy­wi­ście – w Pol­sce każ­da ASP mia­ła w sumie odmien­ny pro­fil) nie poszło w stro­nę figu­ra­tyw­ną (mimo że tak­że w Danii zda­rza­ły się ewi­dent­ne „rzu­ty na taśmę”: czasz­ki, krzy­że i mało weso­łe szu­bie­ni­ce), punk­tem odnie­sie­nia byli nato­miast czę­sto tacy ludzie jak np. Ale­chin­sky, Jorn, Basqu­iat, Twom­bly. Epi­go­ni „Mal­czew­skich” czy Bro­ni­sła­wa Lin­ke nie mie­li­by tu więk­szych szans. Bar­dziej już ludzie two­rzą­cy w sty­lu infor­mel, np. naśla­dow­cy Ste­fa­na Gie­row­skie­go. Janusz Tyr­pak szyb­ko to wszyst­ko zro­zu­miał i zaob­ser­wo­wał. Nie tra­cił cza­su. Roz­po­czy­nał od gra­fi­ki i rysun­ku, potem skon­cen­tro­wał się pra­wie wyłącz­nie na malar­stwie. Jego cur­ri­cu­lum vitae to nie­zwy­kle roz­bu­do­wa­na lista. Seria gra­fik Gene­ra­tion, b. uda­na, przed­sta­wia­ją­ca w spo­sób eks­pre­syj­ny i dość (jed­nak) mrocz­ny ludz­kie gło­wy, „obsko­czy­ła” wszyst­kie moż­li­we Biennale/Trienniale of Gra­phic Art. Poka­zy­wa­na była na całym świe­cie. W przy­pad­ku malar­stwa rzecz ma się bar­dzo podob­nie. Cięż­ko w sumie zli­czyć wszyst­kie te akcje zbio­ro­we i indy­wi­du­al­ne, w któ­rych brał  udział. Potra­fią być to gale­rie zarów­no ame­ry­kań­skie, jak i skan­dy­naw­skie czy pol­skie. Dwa­dzie­ścia kil­ka lat obec­no­ści Janu­sza Tyr­pa­ka w malar­stwie to oczy­wi­ście kon­kret­ne fazy i falo­wa­nia. Przy­go­da z abs­trak­cją, por­tre­ty. Marze­nie o zro­zu­mie­niu „korze­ni” współ­cze­snej sztu­ki! W ostat­nim cza­sie cykle obra­zów-komen­ta­rzy, impre­sje dot. sta­rych mistrzów, takich jak Vela­zqu­ez, da Vin­ci, Rubens czy Goya. Tak­że mala­rzy szwedz­kich (Carl Lars­son, Anders Zorn) i duń­skich, zwią­za­nych z gru­pą Ska­gen (np. P.S. Krøy­er). Mój fawo­ryt to Las Meni­nas (ina­czej nie może być!), w wer­sji Janu­sza w odcie­niach sza­ro­ści, z nie­wiel­ki­mi czerwonymi/niebieskimi akcen­ta­mi. Czy J. Tyr­pak dopra­co­wał się w malar­stwie wła­sne­go sty­lu? Pyta­nie cięż­kie, zazwy­czaj dość „kwa­dra­to­we” i nie­zbyt popu­lar­ne… Osob­ność? Myślę, że z tym mamy wła­śnie do czy­nie­nia. Jego obra­zy są roz­po­zna­wal­ne, nie moż­na go pomy­lić z kimś innym. Wcho­dząc do gale­rii z miej­sca zapa­la się lamp­ka. Nigdy nie zre­zy­gno­wał do koń­ca ze ście­żek figu­ra­tyw­nych, z tego, cze­go go nauczo­no w Pol­sce. Jest tech­nicz­nym per­fek­cjo­ni­stą. Nie są to jed­nak akry­lo­we „ilu­stra­cje”. Domi­nu­je w nich raczej efekt nie­do­po­wie­dze­nia… Ludzie-zwie­rzę­ta-przed­mio­ty są zapo­da­ne w tych obra­zach czę­sto w for­mie szki­ców, sylwetki/kształty są jedy­nie „zasy­gna­li­zo­wa­ne”. Zni­ka­ją i poja­wia­ją się w nie­po­ko­ją­cej prze­strze­ni (wra­że­nie zjawy/fantomów). Bar­dzo waż­nym ele­men­tem tych prac jest samo tło. Janusz już daw­no temu zre­zy­gno­wał z mod­nych nie­gdyś wypeł­nia­czy (lite­rek, znacz­ków itd.), potra­fi to wszyst­ko wytrzy­mać kom­po­zy­cyj­nie, połą­czyć dyna­mi­kę z ciszą/bezruchem, orna­ment z mono­chro­ma­tycz­ną, pozba­wio­ną „efek­tów spe­cjal­nych” asce­zą. Zna­ne są w Danii jego por­tre­ty. Malo­wał prze­róż­nych ludzi. Mał­go­rza­tę II, duń­skich cele­bry­tów (akto­rów, arty­stów, poli­ty­ków etc.), przy­ja­ciół, człon­ków rodzi­ny. Tutaj cie­ka­wa spra­wa. Więk­szość tych por­tre­tów jest „podwój­na”, obu­stron­na. Po dru­giej stro­nie płót­na znaj­du­je się jesz­cze inna wer­sja danej twa­rzy. Janusz zapra­szał czę­sto „boha­te­rów” tych prac, żeby sami, bez­po­śred­nio na płót­nach, zosta­wia­li jakieś uwa­gi, mini-komen­ta­rze, sym­bo­le. Nie są więc to typo­we, kla­sycz­ne por­tre­ty, spo­ro w nich ducha akcji i eks­pe­ry­men­tu. Na wysta­wach nie są mon­to­wa­ne do ścian, cho­dzi o zawie­sze­nie ich w taki spo­sób, żeby widocz­ne były oby­dwie stro­ny obra­zu. Czy wspo­mnia­na wyżej roz­po­zna­wal­ność jest dla arty­sty czymś opty­mal­nym? Odwiecz­ny dyle­mat… W więk­szo­ści przy­pad­ków może ozna­czać sta­gna­cję, dzia­łać para­li­żu­ją­co. W przy­pad­ku sztuk wizu­al­nych cho­dzi też oczy­wi­ście o kasę. Klien­ci i wła­ści­cie­le gale­rii wywie­ra­ją na arty­stów olbrzy­mi wpływ. Uwiel­bia­ją „sta­bi­li­za­cję”, nie są z regu­ły w sta­nie zaak­cep­to­wać, gdy ich fawo­ryt zaczy­na nagle prze­miesz­czać się w nie­zna­nym im kie­run­ku, two­rzyć rze­czy, do któ­rych nie są jesz­cze przy­zwy­cza­je­ni. Podob­nie jest zresz­tą w innych mediach. Inwe­sty­cje-zysk-inwe­sty­cje-zysk… Co sta­nie się dalej ze sztu­ką Janu­sza Tyr­pa­ka? Czy gro­zi jej zastój, czy może cze­ka­ją nas nie­spo­dzian­ki? Naj­bliż­szy czas wszyst­ko poka­że. Cho­dzi­ło­by zawsze o nie­ustan­ny roz­wój i poli­go­ny! Moc­no wie­rzę w tego for­mal­nie b. ela­stycz­ne­go czło­wie­ka i mam nadzie­ję, że nie będzie to pole­gać na pie­lę­gna­cji roz­pra­co­wa­ne­go już ogród­ka. Krzysz­tof Jawor­ski poznał Janu­sza na począt­ku lute­go 1996 w Kopen­ha­dze. Dobrze się ze sobą doga­da­li i jesz­cze tego same­go roku uka­zał się ich wspól­ny art­bo­ok 5 poema­tów (Agen­cja Kom­pu­te­ro­wa Grze­gorz Dąb­kow­ski, Kiel­ce 1996). Pięt­na­ście cha­rak­te­ry­stycz­nych gra­fik Janu­sza (czar­no-bia­łych, nar­ra­cyj­nych) i tek­sty K. Jawor­skie­go. Obec­nie już kla­sy­ka współ­cze­snej poezji pol­skiej: Shel­ley toną­cy, Wyrwa­ny z korze­nia­mi, Powrót na łono ojczy­zny Juliu­sza Sło­wac­kie­go, Porwa­nie Pary­ża i Pamię­ci Krzysz­to­fa Jawor­skie­go. Wer­sja „papie­ro­wa” jest raczej cięż­ka do zdo­by­cia, ale rzecz dostęp­na jest obec­nie tak­że w for­mie elek­tro­nicz­nej. Akcja Jaworski/Tyrpak mia­ła kon­ty­nu­ację w 18 (!) lat po wyda­niu 5 poema­tów. W sie­cio­wym „Heli­kop­te­rze” uka­za­ły się w 2014 roku trzy mini­ma­li­stycz­ne wier­sze K. Jawor­skie­go. Towa­rzy­szy­ły im trzy obra­zy J. Tyr­pa­ka. Tym razem więc kolor i kon­tra­sto­wo, duża oszczęd­ność języ­ko­wa wier­szy. Dia­log ten wyszedł cie­ka­wie. Miej­my nadzie­ję, że pano­wie jesz­cze nie­jed­no­krot­nie razem wystą­pią, że cze­ka­ją nas z ich stro­ny nowe, intry­gu­ją­ce pro­jek­ty. Z Janu­szem zna­my się dobrze od daw­na, miesz­ka­my bli­sko sie­bie w połu­dnio­wej dziel­ni­cy Kopen­ha­gi, Ama­ger. Prze­ga­da­li­śmy razem tysią­ce godzin, spra­wa oczy­wi­sta, że nie­jed­no­krot­nie „połą­czy­li­śmy siły”. W 2006 war­szaw­ska, „zasłu­żo­na” dla muzy­ki alter­na­tyw­nej (ma na swo­im kon­cie Powsta­nie War­szaw­skie Lao Che, kil­ka tytu­łów Armii itd.) ofi­cy­na Ars Mun­di, wypu­ści­ła pły­tę Grze­gorz Wróblewski/Bobi Peru Projekt1. Czy­tam tam moje tek­sty, nato­miast muzy­kę skom­po­no­wał Bobi Peru (czy­li Maciek Sin­kow­ski), zna­ny wcze­śniej z dzia­łal­no­ści np. w kul­to­wej Zgo­dzie. Auto­rem opra­co­wa­nia gra­ficz­ne­go, serii prac, któ­re zna­la­zły się w ksią­żecz­ce towa­rzy­szą­cej pły­cie i moty­wu na okład­ce, jest wła­śnie Janusz Tyr­pak. Wszyst­ko dobrze ze sobą zagra­ło. Gra­fi­ki pocho­dzą ze wspo­mnia­ne­go już wcze­śniej cyklu Gene­ra­tion i opty­mal­nie pasu­ją do trip-hopo­we­go, psy­cho nastro­ju pro­duk­cji. Projekt1 został omó­wio­ny w gaze­tach, dali­śmy kil­ka kon­cer­tów i potem spra­wa powo­li przy­ci­chła. Akcja była wyraź­nie pod prąd i nie­ko­mer­cyj­na, nie mogli­śmy kon­ku­ro­wać z zawod­ni­ka­mi gra­fo, któ­rzy o mig­da­łach, z trąb­ką czy sak­so­fo­na­mi w tle… „Kto myśli o pro­ble­mach – ma pro­ble­my. Kto myśli o roz­wią­za­niach – ma roz­wią­za­nia.” Takie hasło rzu­cił kie­dyś nie­miec­ki psy­cho­log, Niko­laus B. Enkel­mann. Pomy­śle­li­śmy więc razem z Janu­szem Tyr­pa­kiem o „roz­wią­za­niach”. To była więk­sza zaba­wa i inwe­sty­cja! Zaku­pi­li­śmy far­by i płót­na. Szes­na­ście dużych for­ma­tów, 120 x 100 cm. Każ­dy z nas miał wyko­nać osiem obra­zów. 120 x 100 – mój ulu­bio­ny roz­miar (iko­na-max), czę­sto na takim pra­co­wa­łem (moje ostat­nie czte­ry indy­wi­du­al­ne wysta­wy w Pol­sce skła­da­ły się w więk­szo­ści wła­śnie z obra­zów 120 x 100). Ruszy­li­śmy z Janu­szem ostro do dzie­ła. Wszyst­ko odby­wa­ło się w loka­lu przy Ama­ger­bro­ga­de, gdzie mie­ści­ła się pra­cow­nia i połą­czo­na z nią nie­du­ża gale­ria Luna (miej­sce już nie funk­cjo­nu­je, poka­zy­wa­no w nim przede wszyst­kim arty­stów kopen­ha­skich). Atmos­fe­ra była jak naj­bar­dziej w porząd­ku, tzw. pozy­tyw­ne wibra­cje. Kon­cen­tra­cja, dia­log, rezul­tat… Jeśli ist­nie­je jesz­cze coś takie­go jak „nie­po­kor­ne”, sza­lo­ne i zara­zem kon­cep­tu­al­nie do przo­du malar­stwo, to z pew­no­ścią uda­ło nam się wte­dy wyso­ko pod­sko­czyć. Rodzaj kali­gra­fii, szki­ców? Jakaś muta­cja taszy­zmu czy echo ase­mic wri­ting? Deba­ty, przy­miar­ki, eks­pe­ry­men­to­wa­nie… Osta­tecz­nie zbu­do­wa­li­śmy z tych prac dwie akry­lo­we insta­la­cje. Nazwa­li­śmy je ultra­kla­sycz­nie: Com­po­si­tion I i Com­po­si­tion II. Mia­ły fina­ło­wo dużą powierzch­nię, każ­da z nich 8 x 120 x 100 cm (czte­ry obra­zy Janu­sza i czte­ry moje, spe­cjal­nie uło­żo­ne, wymie­sza­na kom­po­zy­cja). Moje obra­zy (seria) posia­da­ły swój „wewnętrz­ny” tytuł: VERSION 1–8. Zro­bi­li­śmy doku­men­ta­cję i wysła­li­śmy ją do Nie­miec, na cen­zu­ro­wa­ną wysta­wę NORD ART. Po jakimś cza­sie otrzy­ma­li­śmy stam­tąd pozy­tyw­ną odpo­wiedź i akcja Tyrpak/Wróblewski (łącz­nie szes­na­ście prac) poka­za­na zosta­ła pod­czas NORD ART 2007. Jest to corocz­na, mię­dzy­na­ro­do­wa wysta­wa, pre­zen­tu­ją­ca wszyst­kie moż­li­we media. Odby­wa się w Budels­dor­fie, w rejo­nie Schle­swig-Hol­ste­in (sko­ja­rze­nie z wia­do­mym okrę­tem!), na pół­no­cy Nie­miec. Pre­sti­żo­wa i popu­lar­na wśród znaw­ców sztu­ki, tłum­nie odwie­dza­na, tro­chę jak Docu­men­ta w Kas­sel. Nasze dwie Com­po­si­tion I‑II kon­kret­nie zadzia­ła­ły. Mia­ły wokół sie­bie nie­zbęd­ny „tlen”, były zawo­do­wo zawie­szo­ne itd. NORD ART to gigan­tycz­ne pomiesz­cze­nia post­in­du­strial­ne, nie ma tam więc nie­zdro­we­go cha­osu i ści­sku. Ludzie mogli się tym „reje­strom” z Ama­ger dokład­nie przyj­rzeć. Moje obra­zy VERSION mia­ły potem tzw. dru­gie życie. Część z nich poka­za­łem na indy­wi­du­al­nej wysta­wie w kopen­ha­skiej Gal­le­ry Zenit. Uka­za­ły się tak­że na okład­kach lon­dyń­skie­go pisma lite­rac­kie­go „The Deli­nqu­ent” (no. 3/2007), a następ­nie arku­sza poetyc­kie­go (chap­bo­oka) Mer­cu­ry Pro­ject (Toad Press, USA 2008) i zbio­ru A Marzi­pan Fac­to­ry – new and selec­ted poems (Oto­li­ths, Rockhampton/Australia 2010). VERSION 8, czer­wo­ny obraz, poja­wił się w ostat­niej książ­ce Krzysz­to­fa Jawor­skie­go .byłem (Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2014). Sześć prac z tego cyklu roze­szło się w świat, oca­la­ły jedy­nie dwie. Wiszą nad łóż­kiem na Elba­ga­de, oso­by, któ­re mnie tu w ostat­nich latach odwie­dza­ły, „siłą rze­czy” musia­ły się na nie natknąć. Trzy­mam te płót­na na wypa­dek ew. wysta­wy retro­spek­tyw­nej. Na temat akcji malar­skiej z Janu­szem napi­sa­łem wiersz pt. BŁĘKITNE GŁOWY. Uka­zał się on w zbio­rze Pan Roku, Tra­wy i Tur­ku­sów (Wyd. FA-art, Kato­wi­ce 2009).