25/07/16

Tay

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Per­cep­cja sub­li­mi­nal­na to kolej­ny wyna­la­zek mądra­liń­skich od naj­now­szej liry­ki i zawra­ca­nia ludziom sie­dze­nia. Nie ma już Wirp­szy i Kar­po­wi­cza („prze­mi­nę­ło z wia­trem”), Lacan stał się dość szyb­ko nie­mod­ny, kop­nia­ka dostał Der­ri­da (a dosko­na­le pamię­tam nie­daw­ne westchnienia/omdlenia!) i teraz pod­ry­wa się na pod­pro­go­wość (i zaan­ga­żo­wa­nie, rzecz jasna). Ponie­waż więk­sza część obec­nej pro­duk­cji poetyc­kiej to ewi­dent­na sła­bi­zna, a dok­to­ran­tom wyczer­pa­ły się ety­kiet­ki, na hory­zon­cie poja­wi­ły się „połą­cze­nia pro­sto­pa­dłe do płasz­czy­zny kory mózgo­wej”. Judas Priest prze­ży­wa dru­gą mło­dość! Poli­ty­ka kul­tu­ral­na: „pra­cu­je­my nad tym, czym aktu­al­nie dys­po­nu­je­my”… Pod­pro­go­wość to ide­al­ne roz­wią­za­nie! Jeste­śmy zawsze do przo­du, jak nasz mini­ster od pacy­fi­ka­cji puszczy/bizona. Liry­ka o wypra­wach na stro­nę lub o podzi­wia­niu zacho­du gwiaz­dy. A wszyst­ko prze­są­czo­ne czuj­ny­mi, umie­jęt­nie roz­miesz­czo­ny­mi wstaw­ka­mi. Nic się nie dzie­je, czy­li coś oczy­wi­ście się dzie­je. Prze­cież boginie/bogowie od pol­skiej poezji po 1989 roku nie wyj­dą na bazar han­dlo­wać mira­bel­ka­mi! Prze­szmu­glo­wa­ne sygna­ły, enig­ma­tycz­ne suge­stie. Są na to na szczę­ście odpo­wied­nie tablet­ki, np. ben­zo­dia­ze­pi­ny. Poma­ga też zim­ny prysz­nic… Per­cep­cja sub­li­mi­nal­na! Zdej­mu­ję spodnie i zero emo­cji, ponie­waż okrut­na sieć neu­ro­no­wa, zaży­wam lia­nę duszy (damy piją, sek­sizm ever-never-fore­ver, czer­wo­ne wino), ale ayahu­asca nie daje coś satys­fak­cji (podej­rza­ne!), widocz­nie prze­ga­pi­łem naj­waż­niej­sze prze­ka­zy. Osta­tecz­nie wszyst­ko zosta­ło w fał­dach – sieć neu­ro­no­wa… Nic się nie dzie­je, czy­li coś oczy­wi­ście się dzie­je… Gdzie nie spoj­rzę – sztucz­na inte­li­gen­cja. Lub czar­na kro­wa. Same nadaj­ni­ki! Nie wiem, kto mi codzien­nie wysy­ła esy dot. przy­da­wek, zwa­nych też atry­bu­ta­mi, pew­nie jakaś sztucz­na inte­li­gen­cja. Jestem na wypra­wie „alpi­ni­stycz­nej” w Biesz­cza­dach, podzi­wiam sta­tu­et­kę miej­sco­we­go ban­dy­ty, lecz nagle ogar­nia mnie strach, ktoś mną chy­ba ste­ru­je, to musi być jakaś sztucz­na inte­li­gen­cja. Lub czar­na kro­wa… Poemat na cześć boha­te­ra naro­do­we­go, czy­li bocia­na, ale dro­gę prze­biegł nam łysie­ją­cy kot. Kot? No jasne! Każ­dy dosko­na­le wie, co jest gra­ne. Pod­pro­go­wość. Cho­dzi oczy­wi­ście o poli­ty­ka z Żoli­bo­rza (autorka/autor wier­sza nie jest pospo­li­tym gra­fo, to głę­bo­ko prze­my­śla­na poezja zaan­ga­żo­wa­na). Pre­zes (mam wra­że­nie, że po cichu zaj­mu­je się kry­ty­ką lite­rac­ką!) paso­wał­by nam zresz­tą ide­al­nie do ukła­dan­ki: Nie jest waż­ne, co powie­dział Oba­ma, waż­ne jest to, co ja powie­dzia­łem, że powie­dział! Wspa­nia­łe róże i mal­wy – ozna­cza­ją kata­stro­fę bio­lo­gicz­ną (poet­ki-sek­sizm) albo broń bio­lo­gicz­ną (poeci-sek­sizm). Z kolei poemat lau­re­ata zimy/wiosny/dupy lite­rac­kiej. Poemat, któ­ry pozor­nie idzie gład­ko i bez­kon­flik­to­wo, doty­czy pie­ro­gów i szczy­pior­nia­ka, aż tu nagle „nie­win­na” linij­ka, czy­li mini­dia­log z nie­zna­ną (pier­si ocie­ra­ją­ce­go się biał­ka) siłą! I od razu „cel­na” dia­gno­za pani/pana od kry­ty­ki z wąsa­mi: to twór Micro­so­ftu – Tay. Potem w każ­dej recen­zji: autorka/autor zbio­ru genial­nych i prze­ło­mo­wych wier­szy, mimo że pozor­nie jest patriot(k)ą, oso­bą żywią­cą się pie­ro­ga­mi, ana­li­zu­ją­cą dokład­nie dania z dzi­czy­zny, ma w głów­ce zupeł­nie inny dyle­mat, widzi­my to, mimo że nie może­my nicze­go udo­wod­nić, bo nigdzie tego nie widać, ale autorka/autor na 100% twier­dzi, że za ata­kiem ter­ro­ry­stycz­nym z 11 wrze­śnia 2001 stoi nie­zrów­no­wa­żo­ny psy­chicz­nie Geo­r­ge Bush. Nic się nie dzie­je, czy­li coś oczy­wi­ście się dzie­je…

Zna­jo­ma poet­ka (i oka­zyj­nie, of cour­se, kry­tycz­ka), jed­na z tych obec­nie obie­cu­ją­cych & w uder­gro­un­dach na topie (gen­der, zaan­ga­żo­wa­nie, bizon etc.), młod­sza gene­ra­cja (rocz­ni­ki 90., bo wia­do­mo, 60.–80. to zgre­dy, któ­re już w smut­ny spo­sób wypa­dły nam z gry), dba o mój roz­wój, sys­te­ma­tycz­nie pod­sy­ła lin­ki i książ­ko­we gnio­ty-nowo­ści. Bar­dzo się lubi­my, ona wie­rzy, że ja w koń­cu uwie­rzę, ja nato­miast wie­rzę, że ona prze­sta­nie wie­rzyć. Zdro­wa więc sytu­acja-kon­fi­gu­ra­cja. Wia­do­mo, że za kil­ka lat wsa­dzą ją do jakiejś ponu­rej kapi­tu­ły czy inne­go bzdur­ne­go pro­gra­mu o UFO, zmie­ni wte­dy szyb­ko kol­czy­ki i nie będzie sza­leć z maki­ja­ża­mi, na razie jed­nak jest pod­pa­lo­ną, „zain­te­re­so­wa­ną dyle­ma­ta­mi pol­skie­go świa­ta lite­rac­kie­go”, mło­dą-mło­dą-mło­dą akty­wist­ką. Wyż­szość idei nad zaku­pa­mi w Bie­dron­ce! Trzy­mam kciu­ki, żeby ta faza trwa­ła u niej w nie­skoń­czo­ność i dosko­na­le wiem, kie­dy wszyst­ko ule­gnie dra­stycz­nej zmia­nie. Jak Kasz­pi­row­ski. Tym­cza­sem mie­wa ona nie­kie­dy chwi­le zadumy/refleksji:

– Dla­cze­go wszy­scy są tacy poważ­ni i smut­ni? Prze­cież nawet u Wojacz­ka mamy do czy­nie­nia z rodza­jem poetyc­kie­go wyde­chu.
– A Nabo­kov zaba­wiał się moty­la­mi.
– Nabo­kov był ponad­pł­cio­wy.
– Jasne, dla­te­go napi­sał Loli­tę.
– Talen­ty tną się z powo­du nie­spra­wie­dli­wych recen­zji.
– A w czy­im, tym razem, wyko­na­niu?
– Wia­do­mo, kry­ty­ków z Kra­ko­wa!
– Zie­mia zro­bi­ła kolej­ny obrót.
– Wszy­scy są tacy sami? Nie­praw­da!
– Więc pode­ślij coś weso­łe­go…
– To nie­moż­li­we. Każ­dy ma gar­ba…
– Coś weso­łe­go!!!
– Frasz­ki to był patriar­chat! Chcesz cze­goś w sty­lu O dok­to­rze Hisz­pa­nie?
– Jakiś rodzy­nek z kon­kur­su jed­ne­go wier­sza!
– Prze­cież jesteś mrocz­nym czło­wie­kiem.
– Zna­my się dopie­ro 11 mie­się­cy.
– Mam wra­że­nie, że kon­tem­plo­wa­li­śmy razem w Sik­ki­mie.
– Cze­kam.
– OK.

Po kil­ku dniach otrzy­ma­łem zawo­do­wy zestaw zawie­ra­ją­cy „żar­to­bli­we, śmiesz­ne i przy­jem­ne wier­sze dla zaba­wy kółek towa­rzy­skich, a szcze­gól­nie dla mło­dzie­ży płci oboj­ga”. Pła­ka­łem dłu­go ze szczę­ścia! Jakie anti­do­tum na „samo­bój­ców” i sier­mięż­ne klo­ny klo­nów… Naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ła na mnie sekwen­cja Hen­ry­ka Lewic­kie­go, oso­by z tzw. dorob­kiem, m.in. lau­re­ata Kon­kur­su Poetyc­kie­go Dla Mło­dych Wie­kiem I Duchem Miesz­kań­ców Gmin „TO CO MI W DUSZY GRA”. Czte­ry nie­za­po­mnia­ne linij­ki z utwo­ru pt. W spra­wie anio­łów:

Od dwóch dni myślę jak ten sza­lo­ny
czy każ­dy anioł ma kale­so­ny.
Tu idzie zima, słu­pek w minu­sie,
a taki anioł pra­co­wać musi.

Powia­do­mi­łem moją zna­jo­mą, że daw­no już nie czy­ta­łem cze­goś rów­nie czuj­ne­go i ambit­ne­go. Niech się scho­wa­ją post­da­da­iści czy Brzó­ska ze swo­im haszy­szo­wym odlo­tem. Obie­cu­ją­ca poetka/krytyczka zwró­ci­ła mi jed­nak uwa­gę na pew­ne ukry­te tre­ści, na nie­po­ko­ją­ce „prze­sła­nie” pły­ną­ce z wybra­ne­go prze­ze mnie kawał­ka:

– Czy na pew­no dokład­nie się temu przyj­rza­łeś?
– Para­li­żo­wa­ło mnie to na trzeź­wo i po trzech butel­kach róża­ne­go lam­bru­sco…
– Prze­cież to ewi­dent­ny męski szo­wi­nizm!
– O kur­wa…
– No wła­śnie.
– Widocz­nie mam jakieś blo­ka­dy… Lęk przed funk­cją roz­rod­czą?
– Pew­nie zaraz przy­to­czysz kla­sy­ka: „Do not let bit­ter­ness ste­al your swe­et­ness”. Ale w tym przy­pad­ku głup­ko­wa­tość wier­szy­ka jest dokład­nie zapla­no­wa­na.
– Zno­wu ta pod­pro­go­wość…
– Gyno­fo­bia!
– Hor­ror femi­nae?
– Suge­stia, że anio­ły są męż­czy­zna­mi.
– I jedzą szyn­kę?
– Każ­dy samiec je szyn­kę!
– Ja cię krę­cę…
– Skrzy­dla­ci face­ci. Cie­pła bie­li­zna męska…
– Żuław­ski?
– Jesz­cze gorzej!
– Jak mogłem coś tak istot­ne­go prze­oczyć? Z roz­cię­ciem z przo­du? Chy­ba zapa­lę join­ta i popi­ję wywa­rem z eko­lo­gicz­nej brzo­zy…
– Masz szczę­ście, że mnie pozna­łeś, ktoś tu przy­naj­mniej dba o kon­ser­wa­cję czasz­ki.
– Po co mi to w takim razie przy­sła­łaś? Czy mam zno­wu zacząć czy­tać Søre­na?
– Cho­dzi­ło o test. I nie dość, że posłań­cy boscy są face­ta­mi, to pan Lewic­ki nama­wia nas jesz­cze na ole­wa­nie świa­do­mej czyn­no­ści pole­ga­ją­cej na wkła­da­nym przez czło­wie­ka wysił­ku w celu osią­gnię­cia zało­żo­ne­go przez nie­go celu.
– Ale ty jesteś mądra…
– Bez mojej inter­pre­ta­cji dzieł lite­rac­kich i pra­cy z trud­ną mło­dzie­żą zawa­lił­by się ten pry­mi­tyw­ny świat.
– Masz rację! A ja skoń­czył­bym w labo­ra­to­rium sza­lo­ne­go bada­cza, w któ­rym ogień tra­wi skó­rę, po spa­le­niu odra­dza­ją­cą się na nowo…
– Nie dać się zwa­rio­wać!
– Serio? Ty mi to mówisz?
– Sama nie wiem, o co mi cho­dzi… Nigdy nie piję, kie­dy jestem trzeź­wa.
– Widząc pięk­ną i poten­cjal­nie sło­necz­ną oso­bę, nie wyobra­żać sobie po pierw­szej sesji, że to na bank służ­by z ukry­tą strzy­kaw­ką lub zatru­tym drin­kiem w kolo­rze blue?
– Agen­ci dołu?
– W koń­cu nie każ­da ziem­ska kon­fron­ta­cja musi być halu­cy­na­cją, matri­xem, astra­lem…
– A wiesz, że wybra­li mnie do jury, gdzie mamy oce­niać pro­zę ana­li­zu­ją­cą jasz­czur­ki żyją­ce w Pol­sce i na gra­ni­cy Nowej Zelan­dii z Rumu­nią?

Tego nie wie­dzia­łem. Powró­ci­łem więc do lek­tu­ry ame­ry­kań­skie­go poety, Tima Suer­mond­ta. Z Timem pozna­li­śmy się kil­ka lat temu w Bosto­nie. Jakiś czas potem, wraz ze swo­ją żoną, poet­ką Pui Ying Wong, wpa­dli na mój pary­ski występ, gdzie pro­du­ko­wa­łem się w związ­ku z ame­ry­kań­ską edy­cją Kopen­ha­gi. To było dość zaska­ku­ją­ce, nie­spo­dzie­wa­ne spo­tka­nie, zresz­tą jak wszyst­ko co wte­dy w Pary­żu prze­ży­łem. Wier­sze Tima zna­łem już wcze­śniej z róż­nych wydań sie­cio­wych. Jed­nak dopie­ro jak pode­słał mi zbiór Try­ing To Help The Ele­phant Man Dan­ce (The Bac­kwa­ters Press, 2007), mogłem się w jego pisa­niu dokład­niej roze­znać, zała­pać, o co tam tak napraw­dę cho­dzi. Teraz otrzy­ma­łem jego naj­now­szą książ­kę,  Elec­tion Night and the Five Satins (Glass Lyre Press, 2016). Lee Slo­nim­sky w kon­kret­ny spo­sób nas na tego auto­ra nama­wia: „Tim Suer­mondt is the best kept secret in Ame­ri­can poetry, a genial ver­se wri­ting Cervan­tes who­se acces­si­ble and high­ly enter­ta­ining poems are fil­led with Quixo­tic gestu­res, wist­ful insi­ghts, and unre­len­ting doses of genius”. Tutaj war­to oczy­wi­ście zazna­czyć, że Tim w odpo­wied­nio zaawan­so­wa­nych śro­do­wi­skach jest dobrze zna­ny, publi­ko­wał w tak istot­nych pismach jak np. „Poetry”, „Plo­ugh­sha­res”, „New York Quar­ter­ly”. Z kolei Myr­na Sto­ne zauwa­ża: „He is a poet who seems espe­cial­ly well-fit­ted out to find moments of beau­ty in this world witho­ut sacri­fi­cing his wry under­stan­ding of the world’s absur­di­ties and com­pli­ca­tions”. Mam się z tą poezją podob­nie. Jest w pew­nym sen­sie „lek­ka”, przej­rzy­sta, a zara­zem cięż­ka, bez­kom­pro­mi­so­wa. Coś na sty­ku reje­stru noma­dycz­ne­go, obiek­ty­wi­stycz­ne­go; może też echo szko­ły nowo­jor­skiej czy myśle­nia bit­ni­ków. Bez sile­nia się na mod­ny swe­go cza­su flarf czy kon­cep­tu­alizm (pierw­sza deka­da XXI wie­ku). Podró­żu­je­my tu do róż­nych „egzo­tycz­nych” zakąt­ków, od Azji po USA i odle­głe (tzw. cia­ła nie­bie­skie) galak­ty­ki. Spo­ty­ka­my isto­ty zna­ne i kom­plet­nie przy­pad­ko­we. Pomni­ki & ulicz­nych hero­es. A wszyst­ko b. kon­se­kwent­nie (bez tego dobrze nam zna­ne­go, pol­skie­go zadę­cia i szpa­nu) prze­pro­wa­dzo­ne. „Orna­ment” po mistrzow­sku dozo­wa­ny. Wia­ry­god­ne zapi­sy! Nama­wiam więc na tego auto­ra gorą­co… Wybra­łem z jego ostat­nie­go zbio­ru krót­ki, mini­ma­li­stycz­ny kawa­łek, któ­ry dzia­ła, moim zda­niem, jak opty­mal­na odtrut­ka na prze­róż­nej maści poetyc­kich kom­bi­na­to­rów:

Tim Suer­mondt

KEY FOOD

after Louis Simp­son

„It’s good to be back,”
I said to the chec­ko­ut girl.
„I’ve been wor­king on a long poem.”
„Tha­t’ll be twen­ty-six dol­lars,”
she said, „and twen­ty-two cents.”

Jakiś czas temu pisa­łem o Copen­ha­gen Jazz Festi­val. Nigdy się na tej impre­zie nie zawio­dłem. I tak było rów­nież w tym roku. Dla mnie to zawsze oka­zja, żeby posłu­chać ludzi, do któ­rych cięż­ko było­by dotrzeć. Wypra­wa za oce­any nie zawsze jest prze­cież moż­li­wa. Z pew­nych powo­dów chciał­bym tu wspo­mnieć o jed­nym z kon­cer­tów, któ­ry zro­bił na mnie pozy­tyw­ne wra­że­nie. Odbył się w Lop­pen na Chri­stia­nii. Lop­pen to legen­dar­ne miej­sce, zawsze war­to tam zaj­rzeć, posłu­chać pro­gre­syw­ne­go brzmie­nia, zapa­lić (lub nie zapa­lić), skon­cen­tro­wać i kon­struk­tyw­nie się jed­no­cze­śnie zaba­wić. Trio Bone­sha­ker! Eki­pa ame­ry­kań­sko-nor­we­ska. Mars Wil­liams (sax i inne „wyna­laz­ki”), Paal Nils­sen-Love (per­ku­sja), Kent Kes­sler (bass). Mars Wil­liams nie mógł tra­fić na lep­szą sek­cję! Paal Nils­sen-Love to jeden z naj­cie­kaw­szych obec­nie bęb­nia­rzy. W ostat­nich latach kon­cer­to­wał z taki gość­mi jak np. Mats Gusta­fs­son, Peter Bröt­zmann, Oto­mo Yoshi­hi­de, czy Evan Par­ker. Z kolei Kent Kes­sler ma za sobą b. cie­ka­wą prze­szłość w ame­ry­kań­skich (Chi­ca­go) zało­gach pun­ko­wych i gru­pach dzia­ła­ją­cych w obsza­rach muzy­ki impro­wi­za­cyj­nej. Cho­dzi­ło mi jed­nak (przede wszyst­kim!) o same­go Mar­sa Wil­liam­sa. Grał z zawod­ni­ka­mi-kape­la­mi, któ­re były mi czę­sto bli­skie, na nie­któ­rych z nich się w pew­nym sen­sie „ukształ­to­wa­łem”. Lista była­by nie­zwy­kle dłu­ga, więc tutaj tyl­ko sygna­ło­wo, choć miło­śni­cy muzy od razu zała­pią, o co cho­dzi: The Psy­che­de­lic Furs, Fred Frith, Bill Laswell, Mini­stry, Power Sta­tion, The Waitres­ses, Kiki Dee, Pete Cosey, Bil­ly Squ­ier, Way­ne Kra­mer, John Scof­field, Char­lie Hun­ter, Kurt Elling, The Mis­sion UK, Naked Ray­gun, Frien­dly Fires, MC5. Bone­sha­ker zagra­li mak­sy­mal­nie. Mars Wil­liams był w total for­mie. Free jazz, funk, hip-hop, rock… Po raz kolej­ny prze­ko­na­łem się, że nie­któ­re współ­cze­sne hybry­dy mogą być czymś napraw­dę zba­wien­nym, że tzw. mie­sza­nie gatun­ków nie musi wpro­wa­dzać nie­zdro­we­go cha­osu, że jest to inte­re­su­ją­ca dro­ga. Tutaj cho­dzi­ło aku­rat o świat muzy­ki, ale to samo doty­czy­ło­by sztuk wizu­al­nych, czy np. naszej uko­cha­nej poetry. Dobrze, że mówi się o związ­kach poezji z poli­ty­ką, bak­te­rią, rapem czy z inny­mi „high­tech” sztucz­ka­mi (sam na to wytrwa­le, lata­mi, nama­wia­łem róż­ne oso­by). Gorzej nato­miast, że albo-albo, że nie­ustan­nie się ludziom wma­wia, że wier­sze muszą być wyłącz­nie (!) poli­tycz­ne-meta­fi­zycz­ne-patrio­tycz­ne-zaan­ga­żo­wa­ne-kobie­ce-męskie-mini­ma­li­stycz­ne-pod­pro­go­we-kon­cep­tu­al­ne etc. I żad­ne­go myśle­nia na wła­sną rękę, no mer­cy! Co tydzień nowy model, obli­ga­to­ryj­ny kie­ru­nek dzia­ła­nia. W zależ­no­ści od kół­ka towa­rzy­skie­go, „cha­ry­zmy” i upodo­bań jego „pod­pro­go­wej” liderki/lidera. Z tego, co pamię­tam, tak było w PL w każ­dych oko­licz­no­ściach natu­ry. Za pano­wa­nia Edwar­da Gier­ka, sek­ty Nie­bo, a teraz w mrocz­nych cza­sach wycin­ki pusz­czy. Freud/Derrida/Marks (pobież­ne lek­tu­ry, śle­pe prze­pi­sy­wa­nie z opra­co­wań zachod­nich). Gen­der, któ­re­go nie zapo­da­no w pro­fe­sjo­nal­ny spo­sób, nastra­szo­no nim tyl­ko nic nie kuma­ją­cych miło­śni­ków beko­nu (beto­nu). Gaja. Bia­ło­stoc­ki Ku-Klux-Klan. Szyb­kie, prze­wi­dy­wal­ne mody, naka­zy, zaka­zy! Tutaj dobrze przy­pa­so­wał­by krą­żą­cy na Face­bo­oku „utwór lirycz­ny”, lau­re­aci powin­ni go sobie wpi­sać do pamięt­ni­ków, mot­to-modli­twa-man­tra, zamiast cyta­tów z Rona Pad­get­ta:

Minę­ło tyle lat,
a ja wciąż cze­kam, kie­dy
wresz­cie przy­da mi się
sinus i cosi­nus.

Adam Mic­kie­wicz kon­tra kon­ser­wa­tyw­ny salon (salo­on). Może część auto­rów powin­na zająć się jed­nak mira­bel­ka­mi, o któ­rych było na wstę­pie? Jak dzia­łać, żeby „spo­sób orga­ni­za­cji tek­stu” był czymś w mia­rę osob­nym, a nie tyl­ko koniunk­tu­ral­ną wytycz­ną od fara­ona? OuLi­Po, piwo­nie, cyber-marze­nia? Graf­fi­ti czy „dystans” buja­ją­cych się na hama­ku, gdzieś nad cie­pły­mi morza­mi (wśród ssa­ków nie jada­ją­cych szyn­ki)? Tego NIKT nie wie i pew­nie szyb­ko nie docze­ka się odpo­wie­dzi… Nie ma tu żad­nych instruk­cji od Pana. Sto lat pra­cy nad shu­to mawa­shi uke? Zacho­waj­my jed­nak nie­zbęd­ny opty­mizm! Leia Orga­na i Luke Sky­wal­ker nie pozo­sta­wią nas prze­cież w tym bagnie na zawsze! Przy­go­tuj­my się do sko­ku w nad­prze­strzeń. Trze­ba odcią­gnąć ogień od krą­żow­ni­ków…