06/02/14

Zmiana warty. Reaktywacja / Odmarsz. Następne pokolenia

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Bezczelność, nie ma co: zachciewa mi się (wszak złowieszczy dantejski wiek, nel mezzo del cammin di nostra vita, już osiągnięty; niby dopiero co, ale jednak, pośpiech coraz bardziej wskazany) mierzyć z wiekopomnymi dziełami Jana Błońskiego, dokręcać do nich sequele…

Nie jest aż tak źle (albo dobrze – niepotrzebne skreślić), nie będzie polemiki z wielkim krytykiem, nie mnie mierzyć się z nim na argumenty albo oczytanie… Ale nie mogę też nie otworzyć nawiasu i nie powspominać. Bo byłem jednym z ostatnich roczników studentów, którzy przeszli przez ręce Profesora (wybieram ten sposób mówienia/pisania o Błońskim z tych samych powodów, dla których tak a nie inaczej nazywałem Henryka Markiewicza, gdy przyszło mi go jesienią z wieży Kurremkarmerruka pożegnać: bo kiedy polonista tytułuje kogoś z wielkiej litery profesorem – Profesorem – to nie ma uproś, najpewniej chodzi właśnie o Błońskiego, właśnie o Henryka Markiewicza, takoż Janusza Sławińskiego, Profesorkę Marię Janion… jak u scholastyków: skoro Filozof, to tylko Stagiryta, nikt inny). No więc nie ukrywajmy: chodziło nam jeno o to, żeby pooddychać tym samym co Profesor powietrzem, korzyści poznawcze bywały nikłe, a smutek płynący z oglądania wstrętnych postępów choroby, która cienistą smugą niepamięci zagarniała umysł tego niebywałego czytelnika – wielki. Niby bocianio zgarbiona pod zarzuconą na plecy, rozpieprzającą się teczką sylwetka taka sama jak na wielu ujęciach znakomitych różnych karykaturzystów, niby trudny do zniesienia, diaboliczny chichot w dokładnie takiej częstotliwości jak w powtarzanych na wszystkich korytarzach krakowskiego Gołębnika legendach… Ale tak po prawdzie Profesor ożywiał się wtedy tylko, gdy czytał nam symbolistów (pięknie czytał, zaśpiewną i lekką francuszczyzną), by przerwać w pół wersu i rzucić w przestrzeń: „no popatrzcie, jak on to pięknie tu napisał…”. Może to choroba, jakby sama sobą zawstydzona, pozwalała mu cieszyć się na nowo zobaczonym wierszem, który przecież poznał na wylot, aż do najmniejszych drobin metrum i współbrzmień. No i był jeszcze ten wiekopomny dzień ostatnich zajęć. Profesor, jak zwykle zgięty niczym jogin – o dziwo! – rozpoznał nas przed budynkiem, przyćmiewających piękne słońce wczesnego lata nikotynowym smogiem. „Panowie do mnie na egzamin?” „Ależ nie, po prostu na ostatnie zajęcia, po zaliczenie i tak dalej…”. Groza nasza była nieściemniana: jako żywo, nikt nic o żadnym egzaminie nie mówił. „No, czyli na egzamin…” – i ten demoniczny chichot niknący w paszczy Lewiatana, którą nagle stały się wrota Gołębnika. Okazało się, że egzamin to interpretacja jednego z najwcześniejszych wierszy Leśmiana, Róży – Profesor nie dość, że miał ze sobą komplet kserówek, to jeszcze zaoferował się z całym pękiem ściągniętych gumką jednorazowych długopisów, na wypadek gdyby ktoś nie miał czym działać na spoconych kartkach papieru. Trafiłem nieźle, wiersz – tak się złożyło – znałem niezgorzej, włącznie z jakimiś tam bibliograficznymi pierdołami, ale do uczelnianej mitologii przeszła praca jednego z kolegów, potwornego dysgrafika, na której Błoński nasmarował (też zresztą, co tu dużo nie gadać, średnio kaligraficznym charakterem pisma) jako komentarz do zaszczytnej oceny dostatecznej: „nie byłem w stanie nic przeczytać, ale ponieważ napisał pan aż trzy strony, więc wnioskuję, że miał pan coś do powiedzenia.” Ten najdziwniejszy egzamin-nie-egzamin w życiu skończyłem z wynikiem dobry plus; po ocenę musiałem wybrać się do Profesora na dyżur. Spóźnił się nań dobrą godzinę (to już wówczas niestety stawało się normą: mylił sale, błądził po wszystkich piętrach, na początku zajęć odczytywał jakieś dawno nieaktualne listy nieobecności – gdzieś tam po nieświadomości błąkała nam się myśl, że oto być może zaczynają się jego Dziady, wchodzenie w przestrzeń, w której komunikować można się już tylko z samym sobą umarłym), z jakichś powodów strasznie na mnie nafuczał (chodziło bodaj o to, że gdzieś zgubiła mu się lista wyników i notę musiał wpisać mi na moje słowo honoru), a potem wypełnił w indeksie rubrykę, której wypełniać nie powinien – tę na egzamin właśnie, który zdawać miałem dopiero za rok… Bo niestety, ów pamiętny wysiłek interpretacyjnego operowania Róży status egzaminu miał również wyłącznie w coraz bardziej zwijającej się w siebie wyobraźni Profesora. Kiedy dziś patrzę na ten pokreślony przez sekretariat wpis, to w głowie kołacze mi się tamta gnoma Dycia z Piosenki o zależnościach i uzależnieniach: że współczesna polska poezja to nekrologi… Pióro Błońskiego wcale często bywało protezą, bez której ta poezja może by się i trzymała, ale pewnie nie aż tak prosto – i jakoś to pokreślenie wydaje mi się mieć złowieszczą siłę nicestwienia pewnej sygnatury, nekrologu wieńczącego egzystencję, choć ona oczywiście, na prawach palimpsestu, całkiem znicestwić i zwieńczyć się nie da. A Błońskiego widziałem potem chyba jeszcze tylko raz: kiedy po otwarciu wielkiej, rocznicowej konferencji gombrowiczowskiej syn Czesława Miłosza odprowadzał go do domu, zupełnie już – jakby to napisał Bruno Schulz – zaprzedanego tamtej stronie.

Poza nawiasem wracam do dwóch arcyważnych książek Błońskiego, które chodzą mi tu po głowie: pierwsza z nich to Zmiana warty z początku lat sześćdziesiątych, druga – młodszy o nieco mniej niż dwie dekady Odmarsz. Tak jedna, jak i druga pokazują autora w roli, w której czuł się bodaj najlepiej – jako krytyka literackiego, który ten właśnie osobliwy i przez wielu ostentacyjnie nielubiany gatunek publicystyczno-akademicki wywindował na poziom przez wielu do dziś uważany, niebezzasadnie, za wzorcowy… o to jednak mniejsza. Bardziej interesuje mnie to, że w obu tych zbiorach szkiców Błoński wytyczał nowe konceptualne ścieżki mówienia o poezji – wytyczał we wnikliwej analizie tych, którzy debiutowali tuż po końcu socrealistycznych mroków. I tu rodzi się moja wątpliwość: czy nie dojrzeliśmy aby do tego, by odtrąbić nową zmianę warty, nowy odmarsz? Czy nie czas już na gruntowne przeoranie kanonu?

Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Wisława Szymborska, Miron Białoszewski, Zbigniew Herbert, Jan Twardowski, Stanisław Barańczak… tak z grubsza prezentuje się (in order of appearance) najtwardszy trzon rzeczonego kanonu polskiej poezji pisanej po II wojnie światowej. Tu ktoś się może obruszyć: jak to, przecież już od dawna na polonistykach jak ojczyzna długa i szeroka studenteria pisze prace o wszystkich tych Wojaczkach i innych Tkaczyszynach-Dyckich, a w podręcznikach dla licealnej dziatwy to nawet Świetlicki się pojawia. Zgoda – ale warunkowa: bo kanon to coś więcej niż uniwersytecki syllabus z koszmarnie długim spisem lektur… w dyskusji na temat kondycji współczesnej naszej humanistyki, której to dyskusji ograniczony zapis ukazał się w jednym z numerów „Wielogłosu”, Michał Paweł Markowski kpił z metod rewolucjonizowania kanonu, która polega właśnie na rytualnym dopisywaniu co jakiś czas najważniejszych dokonań literackich z ostatnich iluś tam lat – przy inercyjnym zachowywaniu absolutnie wszystkiego, co już w tym kanonie jest. Bo jeśli tylko ktoś wystąpi z nieśmiałą sugestią, że może oprócz dopisywania trzeba by też usunąć jakichś pomniejszych literatów doby baroku, oświecenia i pozytywizmu (a umówmy się, że znajdziemy tam nazwiska, z którymi historia literatury – gdyby nie dziki opór akademii – dawno już obeszłaby się bezlitośnie), to natychmiast będziemy świadkami wstrząsających rejtanicznych gestów panów na feudalnych profesorskich włościach, którzy doktoryzowali się i habilitowali na dziele – jakby to powiedział profesor T. Pimko z Ferdydurke Gombrowicza – „nikomu prócz mnie nie znanego sielankopisarza z XVI wieku, który pierwszy użył wyrażenia pępek”. No i rzecz druga: namaszczenie tego czy tamtego Świetlickiego podręcznikiem (najpewniej w jakiejś części „Konteksty i nawiązania”, skutkiem permanentnego braku czasu na lekcjach polskiego skutecznie zabezpieczonej przed każdą próbą lektury) nie czyni wiosny: dopóki w sposób realny nie zmienią się pozycje na tym, co uznawane jest za literacki Parnas alla polacca w kulturalnym mainstreamie, dopóty kanon pozostanie bez zmian. A kwestia podręczników (i programów nauczania języka ojczystego) jest tu sprawą najpilniejszą: dla wielu ludzi jest to ostatni (dla niektórych również – niestety – pierwszy i jedyny) kanał obcowania z poezją – jego możliwości kształtowania (zwłaszcza że ma on oparcie w narzędziach instytucjonalnej opresji) wyobrażeń i gustów są niemal nieograniczone i źle by się stało, gdyby kształtowanie to skończyło się na reprodukowaniu historycznoliterackich klisz.

No dobra: Miłosz, Różewicz, Szymborska, Białoszewski, Herbert, Twardowski, Barańczak… Do żadnego z wyżej wymienionych – jakby to powiedział lud tubylczy z mojej Nowej Huty – nic nie mam, ale lubię zabawiać się myślą, co by było, gdyby tę the magnificent seven wymienić, przykładowo, na skład: Tymoteusz Karpowicz, Stanisław Grochowiak, Krystyna Miłobędzka, Bohdan Zadura, Rafał Wojaczek, Piotr Sommer, Andrzej Sosnowski? A przecież nie mówię o twórcach dopiero co debiutujących: pierwsze tomy wierszy Karpowicza i Różewicza dzieli rok, Sommer objawia się w literaturze zaledwie dekadę po Barańczaku; tymczasem w kolejce czekają już następni, obrastający w coraz poważniejsze grono akolitów (rozmiłowanych czytelników, zafrasowanych autorów sążnistych krytycznoliterackich i akademickich omówień sięgających powoli szczebla doktoratów, zafascynowanych i w bloomowskie agony o poetycką tożsamość wstępujących towarzyszy pióra i klawiatury): od Jacka Podsiadły, Marcina Świetlickiego i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego począwszy, na – powiedzmy – Marcie Podgórnik, Romanie Honecie i Edwardzie Pasewiczu skończywszy. I aż się duszę ze wstydu, bo przecież trzeba by jeszcze wymienić i Tadeusza Piórę, i Darka Foksa, i Krzysztofa Jaworskiego, i Joannę Mueller, i Krzysztofa Siwczyka, i Julię Fiedorczuk, i Filipa Zawadę, i Macieja Meleckiego, i Dariusza Suskę, i Marcina Sendeckiego, i Radosława Kobierskiego, i Justynę Bargielską… No bo – taki na ten przykład Pióro: jeszcze z rok po tym, jak analizowałem z licealistami Bez znieczulenia, niektórzy byli w stanie całkiem kompleksowo odtworzyć kolejność rozgrywek w czasie piłkarskich mistrzostw świata Italia 1990; no bo – taki na ten przykład Jaworski: gdy pokazywałem w szkole efekty komiksowego projektu Powrót barbarzyńców i nie, jedynie Nieodwracalne skutki rusyfikacji w graficznej interpretacji Macieja Jasińskiego (choć podobało się też wszystko inne pokazywane) wzbudziły aplauz tak żywiołowy, graniczący z piskami zachwytu.

Nie mówię, żeby żelazną miotłą wymiatać; postuluję jeno, by zrealizować manifest wyrażony bez mała ćwierć wieku temu w wierszu Dla Jana Polkowskiego przez Świetlickiego, by „zatrzasnąć drzwiczki z tektury i otworzyć okno. / Otworzyć okno i przewietrzyć pokój”.

Mam dwa takie przypadki, które ilustrują to, o co mi tu chodzi. Pierwszy to Zbigniew Herbert. Tak dla mnie, jak i dla wielu moich rówieśnych – jeden z pierwszych czytanych poetów współczesnych, czytanych bez przymusu i z zachwytem: oszczędność dykcji, dumne zakorzenienie w uniwersum kultury, rygoryzm etyczny… wszystko to mocno działało nawet wtedy, na przełomie dwóch Rzeczypospolitych, tej ludowej i tej trzeciej, kiedy to niby monofoniczny, słusznie niesłuszny dyskurs parasocjalistycznej słuszności tak jakby się wykruszał, ale wypierany był przez tak chaotyczny pluralizm wszystkiego, że trzymanie się Herberta było (jak mniemam) podobnież ważne jak za gomułkowszczyzny i gierkowszczyzny. Moja późniejsza historia stopniowego rozbratu z Herbertem pisze się anegdotami: pierwsza to przyjaciel ze studiów (podówczas obiecujący poeta, dziś poważany prozaik i wzięty literaturoznawca, poza tym postać niejako medialna, więc nie powiem, o kogo chodzi), który zwykł był mawiać, że autor Potęgi smaku to tak sobie pływa po płytkawym bajorze udając, że to nie wiadomo jaki ocean, a jak tylko uda mu się natrafić na coś autentycznie głębszego, to zaraz wp…la w dno tabliczkę ze stosownym ostrzeżeniem. Anegdota druga to krótki, ankietowy chyba tekst Andrzeja Sosnowskiego, publikowany w poświęconym Herbertowi dodatku do „Tygodnika Powszechnego” dobrych parę lat temu, w którym to Sosnowski przeciwstawiał się radykalizmowi programu zawartego w ważnym wierszu Dlaczego klasycy, gdzie mówi się, że poezja albo będzie borykać się jedynie z tym, co najważniejsze, albo skaże sama siebie na przygodność i nieistotność; powiada Sosnowski, że bliższe jest mu właśnie takie pisanie, które stawia sobie za cel ocalanie tego co nieważne, incydentalne, znikliwe. Anegdota trzecia: dyskusja na portowym festiwalu w roku 2009, poświęcona najważniejszym wydarzeniom (zwłaszcza książkom, choć nie tylko) poprzedniego roku. Andrzej Franaszek stwierdza, że taką najważniejszą inicjatywą było dla niego to, że był to właśnie zadekretowany przez jakieś tam czynniki rok Herberta; i mówi coś dalej o tym, że przyglądanie się jednym czy drugim szkolnym obchodom rzeczonego roku poświadczać ma niesłabnącą ważność autora Przesłania pana Cogito. Z całym szacunkiem należnym czcigodnemu monografiście Miłosza, ale właśnie w tym jego sądzie skupiły się wszystkie moje rozbratania z Herbertem, wszystkie moje sprzeciwy wobec mumifikacji kanonu – bo jako wierzący i praktykujący nauczyciel co roku widzę, jak Herbert musi obrastać w przypisy i komentarze, bez których byłby kompletnie (albo prawie kompletnie) nieczytelny. No to jak to jest – mamy Herberta wiecznie żywego, uniwersalnego, prowokującego, czy też historycznoliteracką skamielinę, tyleż sprawnego, co ograniczonego przez doraźne konteksty komentatora swojego czasu, kogoś, kto sam sobie ironicznie wyprorokował własny los („wyznaczono mi z łaski poślednią rolę kronikarza”, jak zapisze w Raporcie z oblężonego miasta)? A jeśli to drugie – to dlaczego on ma być jednym z największych, skoro ani się go nie rozumie, ani żaden z niego dla życia pożytek?

Przykład drugi, poniekąd odwrotny: Krystyna Miłobędzka. Różnice czasowe między nią a Herbertem – metrykalna: siedem lat; debiutu książkowego: cztery lata. Czyli – umówmy się – mniej niż niewiele. Ilość zaczernionego poezją papieru (jeśli z grubsza mierzyć ją objętością edycji wierszy zebranych) u autora Martwej natury z wędzidłem jest niby ponad dwukrotnie większa, a przewaga ta robi tym mocniejsze wrażenie, że przecież poeta nie żyje już od lat piętnastu; ale przecież jeśli próbować zmierzyć ważność obu tych postaci żywym (czyli nie takim, który wymuszany jest przez jakąkolwiek medialną, społeczną bądź instytucjonalną opresję) czytelniczym odzewem wśród młodszego pokolenia cokolwiek bardziej samoświadomych czytelników, wpływem na nowe idiomy poetyckie, to trzeba sobie jasno powiedzieć, że wpływ Miłobędzkiej, poetki przez trzy dekady znanej nie więcej niż garstce najbardziej wtajemniczonych konsumentów literatury, rośnie, Herberta zaś – maleje. No to pytam się: gdzie jest ta arcyważna postać w podręcznikach? Przez ostatnich dziesięć z okładem lat miałem bliżej lub dalej do czynienia z czterema różnymi programami nauki języka polskiego, z ilomaś tam listami lektur i minimami programowymi przysposabianymi przez ministerstwo bądź Centralną Komisję Egzaminacyjną – i albo się bardzo mylę, albo nie było tam ani jednej linijki poetki, która wtedy już przecież była jak najbardziej rozpoznawalna, wielokrotnie nagradzana (w tym laurami tak prestiżowymi jak nagroda Ministra Kultury czy wrocławski Silesius). W założeniach Olimpiady Literatury i Języka Polskiego jest jakby lepiej – w możliwych do wyboru tematach do samodzielnego opracowania przez uczestników szczebla centralnego jej nazwisko jest należycie wyszczególnione, ale już w obowiązkowym dla wszystkich olimpijczyków spisie lektur Miłobędzkiej brak (choć na marginesie trzeba tyleż uczciwie, co zgryźliwie powiedzieć, że wybory autorów tej listy bywają jeszcze bardziej szokujące: nie ma Barańczaka, Wojaczka, Twardowskiego, ale są Antoni Słonimski, Mieczysław Jastrun i Kazimierz Wierzyński).

No to jak to w końcu jest? Będzie ten odmarsz (na wszystkich możliwych zaszczytnych prawach przysługujących kapitulującym) – czy nie? Zmiana warty (jak najbardziej honorowa, a jakże) nastąpi, czy nie nastąpi? Czy na kartach podręczników zaczną częściej niż incydentalnie gościć w bezdyskusyjnie niepodważalnym towarzystwie Herberta, Miłosza i Różewicza także Miłobędzka, Sommer i Zadura?

Bo przecież – by raz jeszcze powołać się na wieszcza – kiedy się otwiera okno, to nie chodzi o to, by kogokolwiek przeziębić, a jedynie o to, by po wierszach nie pozostawał smród.