13/04/15

20 Port Literacki

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I.

Nie ma wyj­ścia: trze­ba jakoś upo­rząd­ko­wać to, co przed jubi­le­uszem Por­tu Lite­rac­kie­go myśli mi się i o Por­cie, i o Biu­rze. Będzie tro­chę wspo­mnień, tro­chę reflek­sji – w tym spo­ro powtó­rzeń, bo od dzie­się­ciu lat pisząc dla róż­nych sie­cio­wych miejsc, w któ­rych zagnież­dża­ły się stro­ny Biu­ra, jakoś pró­bo­wa­łem raz czy dru­gi, czy szó­sty, zmie­rzyć się z feno­me­nem, któ­ry (i mówię to z peł­ną odpo­wie­dzial­no­ścią) nie ma pre­ce­den­su we współ­cze­snym pol­skim życiu lite­rac­kim. Teraz spró­bu­ję to poskła­dać w jed­ną jakość – nie siląc się jed­no­cze­śnie na jakieś syn­te­zy. Będą więc roz­sy­pa­ne dro­bia­zgi, notat­ki na mar­gi­ne­sach wiel­kiej mono­gra­fii, któ­rą ktoś pew­nie kie­dyś napi­sze. Pew­nie nie ja. Jed­no wiem już teraz – i niech to posłu­ży za otwar­cie: współ­pra­cu­jąc z Biu­rem, mam świa­do­mość uczest­ni­cze­nia w czymś waż­nym, a na sam 20 Port cze­kam jak na wiel­kie świę­to. Ale (nie) po kolei…

II.

O Por­cie usły­sza­łem po raz pierw­szy od Jur­ka Fran­cza­ka, Grze­sia Jan­ko­wi­cza i Piotr­ka Marec­kie­go. Z do dziś pamię­ta­nych moty­wów ich opo­wie­ści mogę odtwo­rzyć, że cho­dzi­ło też o jubi­le­usz – z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy zabaw­nie skrom­ny, bo pią­ty. Czy­li pierw­szy Port (wcze­śniej był Fort, wia­do­mo), ten z 2000 roku. Rów­nych pięt­na­ście lat, trze­ci rok mojej polo­ni­sty­ki – szmat cza­su, nie ma co kryć. Z opo­wie­ści pamię­tam, że chło­pa­ki komen­to­wa­ły alter­na­tyw­ną aran­ża­cję Por­to­wych wyda­rzeń (sta­ra hala, mate­ra­ce na pod­ło­dze zamiast krze­seł bądź ławek – choć teraz wyda­je mi się, że to była jakaś póź­niej­sza, osob­na histo­ria snu­ta przez Jur­ka), no i oczy­wi­ście to, że Pio­trek, nie do koń­ca trzeź­wy, w środ­ku nocy zacze­piał jakichś lokal­nych legnic­kich mafio­sów. Zacze­piał sym­pa­tycz­nie, więc sym­pa­tycz­nie został też pouczo­ny i ostrze­żo­ny – a herszt ponoć nawet zazna­czył, że żywi do lite­ra­tów sza­cu­nek za to, co robią. Czy­li kolej­ny pięk­ny głos do poli­fo­nii klechd o tym, jak to legnic­kie festi­wa­le łago­dzi­ły oby­cza­je, jak to dżen­tel­me­ni zło­że­ni wyłącz­nie z nabi­te­go cia­łem dre­su i nie­szcze­gól­nie owło­sio­nej gło­wy (z pomi­nię­ciem szyi) zaglą­da­li do foy­er Teatru Modrze­jew­skiej celem naby­wa­nia ksią­żek z wier­sza­mi. Myślę sobie, że przy­szli mono­gra­fi­ści Por­tu (dla któ­rych pożyt­ku – przy­po­mi­nam – piszę to, co piszę) z wery­fi­ko­wa­niem tych wła­śnie festi­wa­lo­wych bajań będą mie­li szcze­gól­nie dużo zaba­wy. Zresz­tą – sam już nie wiem, co było, co się zasły­sza­ło, a co po pro­stu teraz mi się wymy­śla.

III.

Logi­ki w tym nie ma za grosz, ale pierw­sze moje Por­to­we (a nawet jesz­cze For­tecz­ne) wydaw­nic­two jest wcze­śniej­sze niż wyżej wzmian­ko­wa­ne opo­wie­ści: „Gaze­ta For­tecz­na” nr 9, czy­li ta doku­men­tu­ją­ca legen­dar­ny, ostat­ni Fort – ten z roku 1999, upa­mięt­nio­ny przez Boh­da­na Zadu­rę w poema­cie Bitwa pod Legni­cą. Gdzieś pew­nie zale­ga­ło to na pół­kach księ­gar­nia­nych (nie­ste­ty nie dowiem się, o któ­rą księ­gar­nię cho­dzi­ło: zatar­ta met­ka obwiesz­cza jedy­nie o cenie wyso­ko­ści zło­tych pię­ciu), kupi­łem z ogra­ni­czo­ną świa­do­mo­ścią sfru­stro­wa­ne­go wła­sny­mi tyła­mi w kon­su­mo­wa­niu naj­now­szej lite­ra­tu­ry stu­den­cia­ka. A teraz dla odmia­ny zale­ga na dol­nej pół­ce w domu – wstę­pu­ję więc w szran­ki z bro­nią­cą do tej­że pół­ki dostę­pu kana­pą i wydo­by­wam, wydo­by­wam. Pamię­ta­łem, że był tam wart­ki, choć iry­tu­ją­cy wywiad z Macie­jem Maleń­czu­kiem – z jakichś nie­spre­cy­zo­wa­nych i idio­tycz­nie nagłych powo­dów już od jakie­goś cza­su męczy­ło mnie, kto ten wywiad robił, spraw­dzam: Krzysz­tof Śliw­ka. Wywiad dalej wart­ki, iry­tu­je już mniej – ale dalej draż­nią mnie ozda­bia­ją­ce numer rysun­ki Ada­ma Wie­de­man­na, nigdy ich nie lubi­łem, gdy­by nie wzglę­dy towa­rzy­skie, nikt by tego nie opu­bli­ko­wał. Wiersz i pro­za auto­ra – to co inne­go, wia­do­mo, pierw­szy sort, ale ta tania śro­do­wi­sko­wa gryp­ser­ka – no nie, ni cho­le­ry. O, a to zdję­cie Kry­nic­kie­go tutaj? Feno­me­nal­ne, dobrze je pamię­tam, choć przy­siągł­bym, że widzia­łem je gdzie indziej. Kart­ku­ję – w stop­ce infor­ma­cja, tajem­ni­cza dość, że zdję­cia są z „archi­wum”. Wyda­je mi się, że to aku­rat zro­bi­ła Joan­na Helan­der i że było w takiej oko­licz­no­ścio­wej publi­ka­cji o Kry­nic­kim i o Ślą­sku – ale może się mylę, więc nie będę drą­żyć. Dalej – pamię­ta­łem też roz­mo­wę Andrze­ja Sosnow­skie­go z Pio­trem Som­me­rem (Som­mer wyda­wał wte­dy Pio­sen­kę paster­ską), choć myśla­łem, że na pierw­szej ozda­bia­ją­cej ją foto­gra­fii był Sosnow­ski (oczy­wi­ście, jest Som­mer – bo cze­mu miał­by być Sosnow­ski, bez sen­su). Naj­moc­niej utkwi­ło mi w pamię­ci pierw­sze zda­nie, któ­re teraz mogę już zacy­to­wać dokład­nie: „Pio­trze, na począt­ku tej roz­mo­wy chciał­bym cię tro­szecz­kę sobie usta­wić” – nie wiem cze­mu, ale wyda­je mi się świet­ne, jest w nim jakaś nie­wy­mu­szo­na fami­liar­ność, ale też moc­na pie­częć tego, że to ja, nie kto inny, będzie roz­ma­wiał, ja i moje grun­tow­ne prze­my­śle­nie two­jej twór­czo­ści – ile­kroć sam robię roz­mo­wę z jakimś pisa­rzem, mam pół­świa­do­mą poku­sę, żeby też tak napi­sać; wystrze­gam się tego, choć przed­ostat­nio, w wywia­dzie ze Zbi­gnie­wem Mache­jem, ule­głem; jak kto cie­ka­wy, niech sobie spraw­dzi.
Nie­zbyt dobrze świad­czy to o mnie jako o dostar­czy­cie­lu przy­czyn­ków dla przy­szłych mono­gra­fi­stów Biu­ra i Fortu/Portu, ale dopie­ro teraz widzę, że tam­ten ostat­ni Fort odby­wał się jesie­nią. Zabaw­ne… I roz­czu­la mnie nie­zwy­kła asce­tycz­ność jego pro­gra­mu – gdzież mu tam do czter­na­stu iwen­tów szy­ko­wa­nych na Por­to­wą dwu­dziest­kę!… Aha, i jesz­cze ten adres inter­ne­to­wy For­tu, pod­lin­ko­wa­ny pod stro­nę pomona.wroclaw.art.pl (spraw­dzam, czy nie prze­trwał gdzieś w inter­ne­tach – nie, oczy­wi­ście, że nie). Uśmie­cham się: Kuba Mikur­da do deba­ty Biu­ra z oka­zji dzie­się­cio­le­cia Por­tu (w któ­rej to deba­cie i ja mia­łem udział – dla mnie nie byle jaki, bo debiu­tanc­ki, od tam­te­go tek­stu zaczął się mój współ­udział w tym wszyst­kim) prze­słał zdję­cie bile­tu kole­jo­we­go, na któ­rym ktoś przy­pad­ko­wo pozna­ny w podró­ży zapi­sał mu ten wła­śnie adres… I jesz­cze Kaje­tan Her­dyń­ski, w para­lel­nej deba­cie na tego­rocz­ny jubi­le­usz, wspo­mnie­nie rekla­my z for­mu­la­rza zamó­wie­nia do księ­gar­ni Biu­ra – dum­nie obwiesz­cza­no, że nowa stro­na wydaw­nic­twa ma w tym mie­sią­cu już sto dwa­dzie­ścia tysię­cy wywo­łań… To chy­ba tro­chę mniej niż ilość zna­jo­mych Cri­stia­no Ronal­do na Face­bo­oku (ilu on tych zna­jo­mych ma, tego nie wiem, ale ostat­nio gdzieś tam gruch­nę­ła wieść, że naj­wię­cej z wszyst­kich użyt­kow­ni­ków por­ta­lu).
Nie pamię­tam, jaka była moja pierw­sza praw­dzi­wa wyda­na przez Biu­ro książ­ka – ale chy­ba Prze­su­wan­ka Kry­sty­ny Miło­będz­kiej, któ­ra zupeł­nie mi się wte­dy nie podo­ba­ła (i spro­wo­ko­wa­ła mnie do dość dłu­go­trwa­łej nie­chę­ci do poezji pani Miło­będz­kiej, nie­chę­ci pro­wa­dzą­cej do wie­lo­let­nich czy­tel­ni­czych zanie­chań; spo­wia­da­łem się już z tego wie­lo­krot­nie, ale że dalej mi wstyd, więc jesz­cze raz ude­rzam się w pier­si), a któ­rą dosta­wa­li­śmy jako pamiąt­kę warsz­ta­tów lite­rac­kich Biu­ra w Legni­cy jesie­nią 2003 roku. Pierw­sza moja wizy­ta w Biu­rze.

IV.

Kubę i Kaje­ta­na pozna­łem wła­śnie tam, wła­śnie wte­dy. Raz jesz­cze Kaje­tan ze swo­je­go wzmian­ko­wa­ne­go powy­żej tek­stu: cyto­wa­łem to już (w obszer­niej­szym frag­men­cie) w Tawer­nie przy innej oka­zji, ale że mnie to wzru­sza i ude­rza traf­no­ścią, więc zacy­tu­ję jesz­cze raz: „W każ­dym razie byli­śmy ponie­kąd obcy w tym mie­ście. Dla­te­go trzy­ma­li­śmy się razem. Tro­chę jak tury­ści, tro­chę jak urlo­po­wi­cze z wyciecz­ki. Było nas raczej mało, led­wie garst­ka, a to wytwa­rza­ło spe­cy­ficz­ną atmos­fe­rę, bar­dziej oso­bi­stą, w któ­rej mogli­śmy się już od począt­ku w jakiś spo­sób roz­po­znać, zna­leźć wspól­ny mia­now­nik.”  Tak było, nie ina­czej. Nie wiem, czy chce mi się tu snuć wspo­mnie­nia z tego i wszyst­kich następ­nych Por­tów. Za dużo tego.
Gada­ją­ce sygna­li­za­to­ry na przej­ściach dla pie­szych przed dwor­cem kole­jo­wym, roz­my­te w nie­na­tu­ral­nie gęstej mgle jak cie­płe świa­tła hote­lu Qubus.
Wino pite w nocy na skwe­rze pod komen­dą poli­cji.
Spe­cjal­nie dla nas otwar­ta po pół­no­cy piz­ze­ria, przy­ozdo­bio­na lamp­ka­mi cho­in­ko­wy­mi.
Opo­wie­ści Dycia, Sosnow­ski czy­ta­ją­cy W zmierz­chem brze­mien­ne powie­trze Joh­na Ash­be­ry­’e­go z zastrze­że­niem, że jak się pomy­li w nazwie choć­by jed­nej rze­ki, to prze­ry­wa.
Pierw­szy widzia­ny na żywo tre­ning capo­eira na legnic­kim ryn­ku.
Zawod­nik kolar­ski wio­zą­cy na ramie­niu dęt­kę i jed­no­cze­śnie palą­cy papie­ro­sa.
Wie­czór autor­ski Sosnow­skie­go i Tade­usza Pió­ry w Kudo­wie, w zdro­jo­wej kawiar­ni wypeł­nio­nej wyso­ce podej­rza­nym ele­men­tem, któ­ry nie rozu­mie, z cze­go się śmie­je­my gdy sły­szy­my, jak Sosnow­ski czy­ta jako swój wiersz jeden z liry­ków lozań­skich Ada­ma Mic­kie­wi­cza.
Zrzu­ta dla kum­pla na bilet na kon­cert Os Gatos.
Lau­rie Ander­son nucą­ca z wło­żo­nym do ust ustroj­stwem słu­żą­cym pod­pro­go­wej nauce języ­ków obcych.
Her­ta Mül­ler usi­łu­ją­ca poży­czyć od kogo­kol­wiek oku­la­ry.
Sosnow­skie­mu, oto­czo­ne­mu przez chro­no­me­try, mylą się kart­ki pod­czas czy­ta­nia 45′ dla pre­le­gen­ta Joh­na Cage­’a.
Cza­ty inter­ne­to­we z uczest­ni­ka­mi warsz­ta­tów lite­rac­kich w osie­dlo­wej kafej­ce inter­ne­to­wej, włą­cza się ktoś z zapro­sze­niem na zlot fanów Tatu, a ja jestem jedy­ną oso­bą, któ­ra nie tłu­cze w jakieś sie­cio­we strze­lan­ki albo nie usi­łu­je w sekre­cie przed wła­ści­cie­la­mi pod­glą­dać por­no­li.
Powro­ty noc­ny­mi pocią­ga­mi: ten z Nata­lią w wago­nie z zepsu­tym ogrze­wa­niem i ten w War­sie, gdzie Zadu­ra i Sosnow­ski zała­twia­ją wszyst­kim pozwo­leń­stwo na pale­nie.
Wie­czór w kil­ka­na­ście osób w domu Agi.
Smak kuku­ry­dzy w weso­łym mia­stecz­ku obok Impar­tu.
Ktoś fest pod­pi­ty pró­bu­je zabrać mikro­fon Jáchy­mo­wi Topo­lo­wi.
Mar­cin Sen­dec­ki bar­dzo zde­cy­do­wa­nie uci­sza Kon­ra­da Górę śmie­ją­ce­go się pod­czas spo­tka­nia Dycia (może to zresz­tą nie był Góra i może to nie był Dycio – ale tak to pamię­tam).
Pierw­szy Por­to­wy iden­ty­fi­ka­tor, na któ­rym jest napi­sa­ne: „Prze­my­sław Rojek – orga­ni­za­tor”. Szcze­niac­kie wra­że­nie, że jakieś waż­ne marze­nia się speł­nia­ją.
Filip Zawa­da mówi: „Nie wiem cze­mu, ale myśla­łem, że jesteś wyż­szy”.
Pierw­szy Port z Kasią. Artur mówi: „wyglą­da­cie jak brat i sio­stra”.
Szy­mon Słom­czyń­ski bar­dzo chce dać mi auto­graf –  fan­ta­stycz­nie iro­nicz­ne (nie wiem, czy przez Szy­mo­na zamy­śla­ne) odwró­ce­nie pew­nej natu­ral­nej kolei rze­czy.
Dycio i wyszu­ka­ne prze­zeń, moż­li­wie naj­głup­sze tytu­ły róż­nych ksią­żek poetyc­kich. Po dwu­na­stu latach oka­zu­je się przy­pad­kiem, że Zuzia je noto­wa­ła i teraz przy­po­mi­na: spraw­dzam – nicze­go Dyc­ki nie wymy­ślił, choć wyda­je się to aż nie­moż­li­we.
Dłu­go tak możesz? Dłu­go, pew­nie że dłu­go. Naj­pew­niej bez koń­ca. No to tym bar­dziej koń­czę.

V.

Nie pamię­tam więc, jaka była moja pierw­sza Biu­ro­wa książ­ka, ale jeśli Port i Biu­ro mają w histo­rii pol­skiej lite­ra­tu­ry zapew­nio­ne trwa­łe miej­sce (a mają), to – jak­kol­wiek obra­zo­bur­czo by to nie zabrzmia­ło – nie z powo­du tych w dzie­siąt­ki liczo­nych a coraz gło­śniej­szych nazwisk pisa­rek i pisa­rzy, któ­rzy wła­śnie tu debiu­to­wa­li, ale dla­te­go, że dzia­łal­ność wydaw­ni­cza i pro­mo­cyj­na Biu­ra (któ­rej to dzia­łal­no­ści Fort i Port były naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­ny­mi, ale nie­je­dy­ny­mi prze­cież ema­na­cja­mi) wymu­si­ła na pol­skiej kul­tu­rze prze­ło­mu wie­ków i tysiąc­le­ci zauwa­ża­nie twór­czo­ści auten­tycz­nie waż­nej. I tu już się na pew­no powtó­rzę, ale tego aku­rat powta­rza­nia – zwłasz­cza w obli­czu rytu­al­nie pona­wia­nych oskar­żeń o to, że Biu­ro i jego festi­wal są kumo­ter­skie, kole­siow­skie, że to jakiś skan­dal, że tyle się publicz­nych samo­rzą­do­wych pie­nię­dzy wyda­je na impre­zę, któ­ra jest rekla­mą jed­nej tyl­ko ofi­cy­ny – nigdy dosyć. Bo kto dobrze nie zro­zu­miał, jak wyglą­da­ło nad­wi­ślań­skie życie lite­rac­kie pierw­szych lat III Rzpli­tej, ten nie poj­mie feno­me­nu Biu­ra i kolej­nych odsłon Fortów/Portów
A było, dzie­ci dro­gie, tak…
Po ogło­sze­niu przez Szczep­kow­ską Joan­nę koń­ca komu­ni­zmu w Pol­sce, wszyst­ko się rypło – więc rypły się rów­nież zasa­dy gry w lite­ra­tu­rę. Jej ofi­cjal­ny trój­po­dział na reżi­mo­wą, dru­go­obie­go­wą i tę trze­cią oka­zał się dra­ma­tycz­nie nie­wy­dol­ny w tym, co w lite­ra­tu­rze naj­waż­niej­sze – czy­li w moż­no­ści dia­gno­zo­wa­nia zawi­kłań naszej kon­dy­cji we wszyst­ko to, co jest od niej inne. Wyda­wać by się mogło, że w ten spo­sób otwo­rzy się prze­strzeń poważ­ne­go zaist­nie­nia tego, co nazy­wa­no cza­sem lite­ra­tu­rą trze­cie­go obie­gu (rza­dziej – choć z wia­do­mych i sen­sow­nych powo­dów – lite­ra­tu­rą obie­gu kse­ro), coraz sil­niej­szych tak co do ilo­ści, jak i jako­ści gło­sów tych, któ­rzy w naj­ciem­niej­szej dupie mie­li obo­wią­zu­ją­ce podzia­ły, hie­rar­chie i poety­ki, któ­rzy po rów­no dystan­so­wa­li się od PZPR‑u i Soli­dar­no­ści, dla całe­go tego poko­le­nia nie­bie­skiej „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”, dla wszyst­kich tych oha­ry­stów i bar­ba­rzyń­ców. Nic bar­dziej myl­ne­go – bo po pierw­sze: lite­ra­tu­ra siłą iner­cji chcia­ła trwać przy swych żało­śnie ana­chro­nicz­nych języ­kach, a róż­ni Zaga­jew­scy, Korn­hau­se­ro­wie i Polkow­scy oka­za­li się być wca­le solid­nym ante­mu­ra­le, bro­nią­cym dostę­pu na pisar­ski Par­nas. Po wtó­re: nasta­ła wol­ność, do koń­ca ogry­zio­ne zosta­ły czer­wo­ne ołów­ki poli­tru­ków z Głów­ne­go Urzę­du Kon­tro­li Pra­sy, Publi­ka­cji i Wido­wisk, zde­cen­tra­li­zo­wa­ła się w spo­sób rady­kal­ny mapa istot­nych ośrod­ków życia lite­rac­kie­go, ale z wol­no­ścią nade­szły też cza­sy wol­ne­go ryn­ku w naj­bar­dziej agre­syw­nym, bal­ce­ro­wi­czow­skim warian­cie – i co z tego, że moż­na było wyda­wać wszyst­ko i zakła­dać naj­bar­dziej obra­zo­bur­cze cza­so­pi­sma lite­rac­kie, że wszyst­ko moż­na było dys­try­bu­ować i pro­mo­wać, sko­ro na to wszyst­ko trze­ba było mieć (uczciw­szy uszy) pie­nią­dze.
Skut­ki tego były – uogól­nia­jąc – rów­nież dwa.
Pierw­szy: trud­no z czym­kol­wiek porów­ny­wal­na depre­cja­cja zawo­du pisa­rza. Może to się wydać mito­bur­czym nad­uży­ciem, ale kie­dy na przy­kład czy­tam w Dzien­ni­ku 1954 Leopol­da Tyr­man­da tchną­ce gro­zą i obu­rze­niem wspo­mnie­nia o tym, jak idio­tycz­ny­mi (i idio­tycz­nie nie­do­cho­do­wy­mi) zatrud­nie­nia­mi parać się musiał pod socre­ali­zmem Zbi­gniew Her­bert, to nie wyda­je mi się to aż tak szo­ku­ją­ce w porów­na­niu z losem wie­lu naj­zna­ko­mit­szych pisa­rzy tam­te­go oko­ło­bru­lio­no­we­go poko­le­nia. Nie kto inny zresz­tą, jak nie­wy­po­wie­dzia­ny (jesz­cze) wprost głów­ny boha­ter tego tek­stu, czy­li Artur Bursz­ta, wspo­mi­na­jąc w prze­śmiew­czy spo­sób tam­te wca­le nie­śmiesz­ne lata i sytu­acje, napi­sał tak: „Zabaw­ne, że ci co o karie­rze lite­rac­kiej marzą, nic o tym wszyst­kim nie wie­dzą. Na warsz­ta­tach na pyta­nie «dla­cze­go chcesz pisać» wie­lu odpo­wia­da «dla pie­nię­dzy». Nie­któ­rzy myślą, że poeci nie pra­cu­ją, sie­dzą w domach i wier­sze pło­dzą. A jak jest napraw­dę? Pisa­nie dzi­siaj, to kosz­tow­ne hob­by. Auto­rzy róż­nych pro­fe­sji się ima­ją. Każ­dy gdzieś bli­sko lite­ra­tu­ry chciał­by się zacze­pić. Adiu­sta­cję dla kolo­ro­wych pism robią, tłu­ma­cze­nia dla tygo­dni­ków tłu­ką, prze­pi­sy kuli­nar­ne dla róż­nych redak­cji wymy­śla­ją, cza­sa­mi korek­to­ra­mi zosta­ją.” No wła­śnie… kto jak kto, ale autor tych słów naj­le­piej chy­ba wie­dział, co pisze – więc komen­to­wać też nie ma co; dodam tyl­ko, że jeśli ktoś z pisa­rzy dostał choć pra­cę na uczel­ni, to i tak był to szczyt szczę­ścia. A z tymi korek­ta­mi i adiu­sta­cja­mi też praw­da – wszak do dziś wie­lu śmie­je się, że zacny kra­kow­ski „Tygo­dnik Powszech­ny” w swo­im cza­sie to nawet korek­to­ra miał naj­słyn­niej­sze­go w Pol­sce; w koń­cu był nim Mar­cin Świe­tlic­ki… zna­ny chy­ba skąd­inąd nie­któ­rym rów­nież jako autor paru co naj­mniej nie­naj­gor­szych wier­szy, czyż nie? A w odpo­wie­dzi na powszech­ne uty­ski­wa­nia róż­nych siwo­wło­sych i siwo­mó­zgich gre­miów uczo­nych w pismach, że w Pol­sce dziś to tyl­ko ta poezja i poezja, a jak już pro­za, to co naj­wy­żej wątlut­ki zbio­rek opo­wia­dań; a tu rze­czy­wi­stość skrze­czy i docze­kać się nie może swo­je­go Przed­wio­śnia, swo­je­go Gene­ra­ła Bar­cza jak dżdżu cze­ka – odpo­wia­da­no, że pisze się rze­czy krót­kie, bo takie łatwiej naskro­bać gdzieś w barze mlecz­nym po pra­cy w szko­le a przed powro­tem do wyna­ję­tej kawa­ler­ki.
Sku­tek dru­gi, znacz­nie dla mnie jako czy­tel­ni­ka poważ­niej­szy: waż­ne książ­ki tam­te­go cza­su prak­tycz­nie nie ist­nia­ły w nor­mal­nym obie­gu wydaw­ni­czym, dostać je było chy­ba trud­niej (a już na pew­no nie­wie­le łatwiej) niż dru­go­obie­go­wą bibu­łę w deka­dzie wcze­śniej­szej. Weź­my choć­by dwa arcy­waż­ne i zna­ko­mi­te debiu­ty: Nega­tyw Mariusz Grze­bal­skie­go i Mar­le­wo Dariu­sza Sośnic­kie­go – oba wyda­ne zosta­ły w Ostro­łę­ce przez ofi­cy­nę Pra­cow­nia. Rów­nie dobrze mogły­by uka­zać się na Mar­sie. Jak się nie mia­ło zna­jo­mych w rze­czo­nej Ostro­łę­ce, jak się nie doje­cha­ło na spo­tka­nie autor­skie jed­ne­go czy dru­gie­go z wyżej wymie­nio­nych poetów do klu­bu jakie­goś-tam czy jakie­goś-tam domu kul­tu­ry (zawsze poło­żo­nych w jakimś-gdzieś-tam na tyle odle­głym, by wia­do­mość o spo­tka­niu dotar­ła z opóź­nie­niem podob­nym do tego, jakie ma świa­tło dobie­ga­ją­ce Zie­mi z Ark­tu­ra), jak nie żyło się w mie­ście zaopa­trzo­nym w biblio­te­kę zobo­wią­za­ną do gro­ma­dze­nia wszyst­kich dru­ków w Pol­sce (czy­li – w prak­ty­ce – w War­sza­wie lub w Kra­ko­wie), to nie było uproś – Sośnic­ki i Grze­bal­ski pozo­sta­wa­li nazwi­ska­mi, co naj­wy­żej repre­zen­to­wa­ny­mi przez kil­ka wier­szy w nie­oce­nio­nej, zaczy­ta­nej na szmelc w kolej­nych wypo­ży­cze­niach anto­lo­gii Macie swo­ich poetów (jej redak­to­rzy daw­no już powin­ni być uho­no­ro­wa­ni wszel­ki­mi moż­li­wy­mi meda­la­mi za dzie­ło upo­wszech­nia­nia kul­tu­ry ojczy­stej).
I nagle jakiś boży pomy­le­niec, niko­mu bli­żej nie­zna­ny tech­no­log szkła i mene­dżer kul­tu­ry, lokal­ny ani­ma­tor życia lite­rac­kie­go i rad­ny ze Stro­nia Ślą­skie­go – czy­li wzmian­ko­wa­ny powy­żej Artur Bursz­ta – wpa­da na pomysł o sen­sow­no­ści zbli­żo­nej do decy­zji o wybu­chu powsta­nia stycz­nio­we­go: uru­cha­mia festi­wal lite­rac­ki i (w kil­ka lat póź­niej) wydaw­nic­two. Gdy­by jesz­cze robił to w jakimś waż­nym ośrod­ku aka­de­mic­kim i kul­tu­ral­nym – ale nie, on wybie­ra Legni­cę: mia­sto, któ­re w powszech­nej świa­do­mo­ści koja­rzy­ło się pod­ów­czas z jakimś Mor­do­rem, z któ­re­go dopie­ro co pogo­nio­no orków w mun­du­rach Kra­snoj Armii (sam pamię­tam, jak gdzieś w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych, będąc – abso­lut­nie bez związ­ku z festi­wa­lem, o któ­rym pod­ów­czas nie mia­łem poję­cia – prze­jaz­dem w Legni­cy, o mało co nie zosta­łem zlin­czo­wa­ny w barze mlecz­nym, w któ­rym pró­bo­wa­łem zamó­wić pie­ro­gi „ruskie”). Festi­wal i ofi­cy­na mają plan absur­dal­ny, gro­te­sko­wy i nie­moż­li­wy – wypro­mo­wać i wpro­wa­dzić do cywi­li­zo­wa­ne­go obie­gu wydaw­ni­cze­go nową lite­ra­tu­rę (na począt­ku nie­mal wyłącz­nie poezję, któ­rej w Pol­sce nie czy­tał bodaj nikt wyjąw­szy ste­try­cza­łych sno­bów, ster­ro­ry­zo­wa­nych uczniów, sfru­stro­wa­nych loka­to­rów wydzia­łów polo­ni­sty­ki oraz waria­tów o róż­nym stop­niu nie­przy­sto­so­wa­ni
a i szko­dli­wo­ści).
I sta­je się to, co w Pol­sce tam­tych oso­bli­wych i nie­obli­czal­nych lat jed­nak się zda­rza­ło – nie­moż­li­we zaczy­na się urze­czy­wist­niać. Bywa­nie na For­cie i Por­cie sta­je się waż­ną ozna­ką pew­nej for­ma­cyj­nej przy­na­leż­no­ści, na jeden week­end w roku do Legni­cy – mia­sta tyleż na swój szcze­gól­ny spo­sób uro­cze­go, co pozba­wio­ne­go jakie­go­kol­wiek poważ­ne­go zaple­cza knaj­pia­ne­go i noc­le­go­we­go – zjeż­dża­ją (niczym na jakiś lite­rac­ki Wood­stock, jak do jakie­goś poetyc­kie­go Jaro­ci­na) coraz więk­sze ilo­ści ludzi, z całej Pol­ski, trze­cią kla­są – i to ludzi mło­dych, któ­rych ofi­cjal­ny dys­kurs życia lite­rac­kie­go w Pol­sce zwykł był trak­to­wać ze swych nie­do­sięż­nych wyżyn jako kul­tu­ral­nych tro­glo­dy­tów. A po co przy­jeż­dża­ją? Bo mają – wbrew opi­nii dzien­ni­ka­rzy, nauczy­cie­li i innych lumi­na­rzy od wszyst­kie­go – swo­ich poetów, tak samo jak oni zagro­żo­nych bez­ro­bo­ciem, słu­cha­ją­cych tej samej jazgo­tli­wej muzy­ki, nie­stro­nią­cych (jak cza­sem) od tanie­go wina i lufy, palą­cych papie­ro­sy w miej­scach nie­do­zwo­lo­nych, nie ukry­wa­ją­cych, że w barze mlecz­nym pła­cą za ruskie (w Legni­cy oczy­wi­ście za legnic­kie; tego nauczy­łem się szyb­ko, już po tam­tej pierw­szej wpad­ce) tymi samy­mi gów­no war­ty­mi bank­no­ta­mi, na któ­rych jesz­cze nie­daw­no orze­łek w koro­nie wysia­dy­wał jaj­ka sze­ściu zer. I jesz­cze po to, by zoba­czyć, jak festi­wal wyczy­nia z lite­ra­tu­rą dokład­nie to, co z kon­wen­cją audy­cji radio­wej w pierw­szych latach Listy Prze­bo­jów Trój­ki redak­tor Marek Niedź­wiec­ki, któ­ry wspo­mi­nał tak: „No i zaczę­ło się. Spa­da­łem z krze­sła, gry­złem jabł­ko na ante­nie, bawi­łem się pol­sz­czy­zną: poja­da­łem «sta­ra­wą kocze­la­dę» albo «sezam­ki obo­jęt­ne dla zębów». Wszyst­ko, co do tej pory było w radiu nie­do­pusz­czal­ne, robi­li­śmy spe­cjal­nie […]. Wbie­ga­łem zdy­sza­ny do stu­dia, trza­ska­łem drzwia­mi, a słu­cha­cze to uwiel­bia­li”. No wła­śnie: gdy­by festi­wal Biu­ra w tam­tych hero­icz­nych latach szu­kał sobie jakie­goś chwy­tli­we­go hasła, mogło­by ono brzmieć wła­śnie tak – wszyst­ko to, cze­go nie wol­no, co nie­do­pusz­czal­ne, nie­sto­sow­ne, nie tak. Legen­dar­ne dziś nale­śni­ki Zadu­ry czy Jawor­ski w zakła­dzie fry­zjer­skim; publicz­ne czy­ta­nie na legnic­kim ryn­ku (nazy­wa­nie tego pierw­szym w Pol­sce sla­mem jest już może pew­ną prze­sa­dą, ale do pew­ne­go stop­nia da się prze­pchnąć); spek­ta­kle i kon­cer­ty robio­ne w duchu hap­pe­ner­skiej bła­ze­na­dy – wszyst­ko to było (jak w słyn­nym mani­fe­ście poetyc­kim Dar­ka Fok­sa) solid­nym i obu­tym w pamię­ta­ją­ce być może pierw­sze kon­cer­ty Pidża­my Por­no gla­ny kop­nia­kiem w dupę Mać­ka Cheł­mic­kie­go; oczy­wi­ście, w miej­sce imie­nia i nazwi­ska iko­nicz­nej kre­acji Zbi­gnie­wa Cybul­skie­go z Popio­łu i dia­men­tu pod­sta­wia­my to wszyst­ko, co w naszym dziw­nym kra­iku zwy­kło się nazy­wać poetyc­ko­ścią, wszyst­kie te kurio­zal­nie wiel­kie zobo­wią­za­nia, drę­twe pate­tycz­no­ści, zadę­te powa­gi i papie­ro­we tra­gi­zmy. Budo­wa­ła się wspól­no­ta, któ­rą i ja znam już w więk­szo­ści z klech­dy i mitu (moja pierw­sza Legni­ca, jak wspo­mnia­łem, była jed­no­cze­śnie ostat­nią Legni­cą w ogó­le), ale z któ­rej prze­cież korzy­sta­łem, któ­rej duch do dziś żyje, bez któ­rej nie było­by tych wszyst­kich wro­cław­skich orga­ni­za­cyj­nych prze­py­chów, tych wyróż­nia­nych i nagra­dza­nych ksią­żek, tego – nie bój­my się nazwać rzecz po imie­niu – wyjąt­ko­wo pre­sti­żo­we­go logo, jakim sta­ło się Biu­ro. Jak we wzmian­ko­wa­nym wyżej oko­licz­no­ścio­wym poema­cie pisał z wła­ści­wym sobie poczu­ciem humo­ru i życz­li­wym, ale jed­nak dystan­sem, Boh­dan Zadu­ra: „i wyglą­da na to że wszy­scy tu się napraw­dę lubią”. No wła­śnie, tak po pro­stu – bez nad­mia­ru dopiesz­cza­ją­cych wyż­sze funk­cje psy­cho­lo­gicz­ne swe­go elek­to­ra­tu samo­rzą­dow­ców (acz przy rozum­nym i dys­kret­nym wspar­ciu wie­lu z nich), bez opre­sji jakich­kol­wiek insty­tu­cjo­nal­nych form zor­ga­ni­zo­wa­ne­go życia lite­rac­kie­go (choć w życz­li­wej z nimi koha­bi­ta­cji). Wszy­scy tu się napraw­dę lubi­li.
No i książ­ki, książ­ki… Naj­wcze­śniej­szej swo­jej – jako się rze­kło – nie pamię­tam, ale wśród tych kupio­nych w pierw­szych rzu­tach były na pew­no Para­di­so Mar­ty Pod­gór­nik, Prze­wod­nik… Dycia, Sonet dro­gi Dar­ka Fok­sa, Rucho­me świę­ta i Koty Toma­sza Maje­ra­na, wybo­ry krót­kich wier­szy Sosnow­skie­go i dłu­gich poema­tów Zadu­ry, coś wyspiar­skie­go (na pew­no Douglas Dunn i chy­ba ktoś jesz­cze), pierw­szy tom Julii Fie­dor­czuk i dru­gi Kla­ry Nowa­kow­skiej… Wyróż­nia­ły się este­ty­ką wyko­na­nia: efek­tow­ne, jed­no­li­te czar­no-bia­łe okład­ki (pamię­tam, jak pod­ów­czas Artur zarze­kał się, że nigdy nie zdra­dzi tej mono­chro­ma­tycz­no­ści… daw­ne cza­sy), jakaś taka zwiew­na czcion­ka, nie­zwy­czaj­na pod­ów­czas solid­ność skła­du, redak­cji, adiu­sta­cji i korek­ty; do dziś mam uza­sad­nio­ne pod­sta­wy sądzić, że w publi­ka­cjach Biu­ra lite­rów­ki wystę­po­wa­ły w ilo­ściach, któ­re da się pomie­rzyć ska­lą nano, o ile w ogó­le. I gdzieś tam z wol­na książ­ki te zaczy­na­ły znaj­do­wać dla sie­bie miej­sce na księ­gar­nia­nych pół­kach – a prze­cież wte­dy, w dru­giej poło­wie ostat­niej deka­dy minio­ne­go już wie­ku, była to jakaś kata­stro­fa: owszem, minął czas, kie­dy pod­sta­wą bytu w han­dlu książ­ka­mi była fan­ta­sty­ka, hor­ror i kry­mi­nał w bizan­tyj­sko zdob­nych okład­kach, wewnątrz któ­rych krył się papier toa­le­to­wy gęsto zadru­ko­wa­ny czymś, co sta­no­wi­ło (nie zawsze, ale czę­ściej niż rzad­ko) wypad­ko­wą szmi­ro­wa­te­go ory­gi­na­łu, beł­ko­tli­we­go tłu­ma­cze­nia, wid­mo­wej redak­cji i naj­tań­sze­go pro­gra­mu do skła­du kom­pu­te­ro­we­go; to aku­rat była dome­na pierw­szych lat III Rzpli­tej, tak wła­śnie nasza tra­dy­cyj­nie nie­do­czy­ta­na nacja wyobra­ża­ła sobie wej­ście w eks­cy­tu­ją­cy świat zachod­nich war­to­ści kul­tu­ral­nych. Nie­mniej jed­nak mniej wię­cej dzie­sięć lat póź­niej dzia­ły w skle­pach z czy­ta­niem ozna­cza­ne jako „poezja” nie mia­ły się wie­le lepiej: ubo­żuch­ne, zepchnię­te w jakiś naj­rza­dziej odwie­dza­ny (głów­nie przez pają­ki) kąt, wypeł­nio­ne były głów­nie kolej­ny­mi edy­cja­mi wier­szy­ków Jana Twar­dow­skie­go i jaki­miś tona­mi oko­licz­no­ścio­wych anto­lo­gi­jek sta­no­wią­cych kok­tajl poezji i afo­ry­sty­ki zdol­ny zaspo­ko­ić gusta co naj­wy­żej naj­in­fan­tyl­niej pen­sjo­nar­skie. W kil­ku może kra­kow­skich księ­gar­niach, tych naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych, moż­na było dostać nie­by­wa­le zasłu­żo­ną dla naszej naj­now­szej lite­ra­tu­ry serię Biblio­te­ki „Stu­dium” – no i wresz­cie książ­ki Biu­ra. Ale prze­cież ich dys­try­bu­cja nie ogra­ni­cza­ła się do księ­gar­ni, wydaw­nic­two i tu wykra­cza­ło przed sze­reg: inter­net, dobro pod­ów­czas luk­su­so­we, przez dłu­gi czas sta­no­wi­ło pod­sta­wę obie­gu tomów z kre­so­wej Legni­cy; a żad­na z tych ksią­żek, żaden z auto­rów, nie była (i nie byli) pozo­sta­wie­ni samy­mi sobie – Fort i Port pręd­ko zamie­nia­ły się w impre­zy nukle­ar­ne, każ­dy wiersz ogry­wa­ny był w tra­sie; lite­ra­tu­ra wyda­wa­na przez Biu­ro nie bro­ni­ła się, ona ata­ko­wa­ła.
A na pyta­nie, w jakim stop­niu to wła­śnie tam­ta eks­cen­trycz­na pro­fe­sjo­nal­ność upo­rczy­wej poli­ty­ki Biu­ra i festi­wa­lu spra­wi­ła, że z cza­sem nazwi­ska Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, Mar­ty Pod­gór­nik, Julii Szy­cho­wiak czy Fili­pa Zawa­dy musia­ły zacząć spo­ty­kać się z rewe­ren­cję tak­że tych wyso­ko­na­kła­do­wych mediów, któ­re (rzecz w Pol­sce tra­dy­cyj­na) lite­ra­tu­rę mają w naj­głęb­szym powa­ża­niu, odpo­wie­dzi oczy­wi­ście udzie­lić się nie da. Ale samo zada­nie takie­go pyta­nia nie wyda­je się cał­ko­wi­cie bez­za­sad­ne – a to już nie­ma­ło.

VI.

Artu­ra Bursz­tę pozna­łem w tam­ten wyjąt­ko­wo paskud­ny pią­tek (po któ­rym nastą­pi­ła jesz­cze paskud­niej­sza sobo­ta i odro­bi­nę mniej paskud­na nie­dzie­la) jesie­nią 2002 roku, kie­dy poja­wi­łem się w Legni­cy na orga­ni­zo­wa­nych przez Biu­ro w luk­su­so­wych labi­ryn­tach hote­lu Qubus warsz­ta­tach lite­rac­kich. Do dziś pamię­tam, że przy­wi­tał się z nami w sło­wach „jestem Artur i przy­je­cha­łem tu z księ­ży­ca, czy­li z uli­cy Księ­ży­co­wej”… w sumie miły facet, uśmiech­nię­ty i niby bez­po­śred­ni, ale jakiś zamknię­ty, z dużą rezer­wą (do dziś nie zapo­mnę, jak wie­le lat póź­niej widzia­łem go przed­sta­wia­ją­ce­go się jed­ne­mu z naj­zna­ko­mit­szych gości wszyst­kich festi­wa­li Biu­ra: nie było­by w tym nic nie­zwy­kłe­go, dobrze jest poznać kogoś, kogo się zapra­sza, ale to było trze­cie­go dnia Por­tu, w prze­lo­cie po spo­tka­niu autor­skim tegoż gościa!… tak więc w kwe­stii rezer­wy to by było na tyle…). Kom­plet­nie nie paso­wał z tą swo­ją gład­ko­ścią, z apa­ry­cją akto­ra (może nawet tro­chę akto­ra-aman­ta) do tego, z czym mi się koja­rzył redak­tor-rewo­lu­cjo­ni­sta, enfant ter­ri­ble ówcze­sne­go pol­skie­go życia lite­rac­kie­go. Świet­nie spraw­dził­by się w bran­ży rekla­mo­wej, w biz­ne­sie pi-aro­wym lub ha-ero­wym, coś w tym typie. Przede wszyst­kim – strasz­nie mło­dy; po kimś, kto tyle już zro­bił, spo­dzie­wał­bym się sto­sow­niej­sze­go wie­ku (był wte­dy spo­ro młod­szy niż ja teraz, a ja z kolei wte­dy byłem mniej wię­cej w wie­ku, w któ­rym on star­to­wał z pierw­szym For­tem… z tym, że Artur jest ode mnie zale­d­wie o sześć lat star­szy, jakoś do dziś się zresz­tą nie oswo­iłem). No, tak jakoś.
Prze­dziw­ny facet, nie­roz­gry­zio­ny i cią­gle nie­roz­gry­zal­ny. Potra­fi być cza­ru­ją­cy – ale są i tacy, któ­rzy darzą go szcze­rą nie­chę­cią, o ile nie nie­na­wi­ścią. Cóż, sam o sobie – w jed­nym z tek­stów pomiesz­czo­nych w tego­rocz­nym festi­wa­lo­wym kata­lo­gu – mówi: „Nauczo­ny pra­cy w poje­dyn­kę czę­sto oka­zy­wa­łem się kiep­skim sze­fem […]. Lista moich cech, któ­re zupeł­nie nie pasu­ją do tego, co robię, jest tak dłu­ga, że zasta­na­wiam się, jak to moż­li­we, że dotrwa­łem do tego jubi­le­uszu, wciąż z tymi samy­mi auto­ra­mi […]. Licz­ba tych, któ­rym odmó­wi­łem wyda­nia książ­ki, udzia­łu w impre­zie, przy­ję­cia do pra­cy albo życz­li­we­go sło­wa na temat prze­sła­nych tek­stów, jest tak ogrom­na, że mam wię­cej «wro­gów» niż tuzin komor­ni­ków”. Wśród tych, któ­rzy są mu wro­dzy, znaj­du­je się oczy­wi­ście spo­ra ciż­ba fru­stra­tów, zawist­ni­ków albo (i nie, nie jest to para­no­ja ani efekt wia­ry w spi­sko­we teo­rie wszyst­kie­go) bul­te­rie­rów reali­zu­ją­cych mniej lub bar­dziej ewi­dent­ne zle­ce­nia już to kon­ku­ren­cji, już to kogoś, komu po pro­stu Biu­ro i Port są z jakichś tam przy­czyn nie w smak; ale znam też takich, z któ­ry­mi zna­jo­mość mam sobie za zaszczyt, a któ­rzy z moim – było nie było – sze­fem mają jakieś tam zaszło­ści i poróż­nie­nia mało ele­ganc­kie. Cóż – jak się zaczy­na­ło robić w życiu lite­rac­kim w poło­wie zaprze­szłej deka­dy (zwłasz­cza wte­dy, gdy chcia­ło się to robić nie hob­by­stycz­nie i na boku, ale z roz­ma­chem, pro­fe­sjo­nal­nie – tak, by i same­mu się z tego utrzy­mać, i innym też dać poważ­ne szan­se zaist­nie­nia), to trze­ba było mieć nie tyl­ko lot­ny umysł: przy­da­wa­ły się też sztyw­ny krę­go­słup, twar­de dup­sko i wygim­na­sty­ko­wa­ne łok­cie: w tym sta­dzie nie było pod­ów­czas miej­sca dla nazbyt wie­lu sam­ców alfa.
A prze­cież pomy­sły Artu­ra na festi­wal i Biu­ro były – raz jesz­cze pod­kre­ślę – napraw­dę z gatun­ku tych samo­bój­czych. W kra­ju z bez­ro­bo­ciem, któ­re­go dwu­cy­fro­wy pro­cen­to­wy wskaź­nik był dokład­nie odwrot­nie pro­por­cjo­nal­ny do odset­ka osób cokol­wiek (cokol­wiek, czy­li z pew­no­ścią nie poezję) czy­ta­ją­cych, gdzie roz­zu­chwa­lo­na poli­tycz­nym bez­ho­ło­wiem post­ko­mu­na coraz sku­tecz­niej bra­ła się za łby z gro­te­sko­wym naro­do­wo-kato­lic­kim oszo­łom­stwem, gdzie ze zgro­zą obser­wo­wa­li­śmy, jak sta­no­wio­ne na chyb­ci­ka pra­wo coraz bar­dziej zosta­je w tyle za roz­peł­za­ją­cą się w naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nych kie­run­kach rze­czy­wi­sto­ścią, gdzie ogłu­pia­łe i bez­na­dziej­ne infan­tyl­ne w swym przy­ucza­niu się do demo­kra­cji spo­łe­czeń­stwo w pierw­szych wybo­rach pre­zy­denc­kich, led­wie kil­ka lat wcze­śniej, do dru­giej tury dopusz­cza­ło czło­wie­ka zni­kąd kon­du­ity co naj­mniej szem­ra­nej, w kra­ju, w któ­rym naj­gło­śniej­sze obok nazwisk poli­tycz­nych zaczy­na­ły być pseu­do­ni­my sze­fów pierw­szych zor­ga­ni­zo­wa­nych grup prze­stęp­czych… No więc wła­śnie w tym kra­ju Artur wpa­da na pomysł, żeby zro­bić lite­rac­ki festi­wal i zało­żyć wydaw­nic­two, któ­re nie będzie tyl­ko momen­tal­ną fana­be­rią, któ­re ucy­wi­li­zu­je obraz pol­skiej lite­ra­tu­ry fak­tycz­nie god­nej mia­na nowej, i z któ­re­go – a jak­że! – będzie on mógł wyżyć. A prze­cież ktoś mógł­by zło­śli­wie powie­dzieć, że czło­wiek żyją­cy tak bli­sko nie­miec­kiej gra­ni­cy miał wte­dy o wie­le pięk­niej­sze ścież­ki karie­ry do wybo­ru: pro­duk­cja kra­sna­li ogro­do­wych, han­del uży­wa­ny­mi mero­la­mi dla ukra­iń­skiej mafii… Ale nie – ten się bie­rze za książ­ki. No i tak, wiem, znów się powta­rzam – ale ile razy by nie powta­rzać, tyle­kroć ude­rza mnie, że to się nie mogło udać. A jed­nak się uda­ło: roz­pęd festi­wa­lu, ilość wyda­wa­nych ksią­żek, ilość nagród dla wydaw­nic­twa, Biu­ro Lite­rac­kie i Port jako swe­go rodza­ju mar­ka, wszyst­kie te rze­czy, o któ­rych już pisa­łem – to mówi samo za sie­bie. A i sam Artur Bursz­ta też, praw­dę powie­dziaw­szy, nie wyglą­da jak ktoś, kto za chwi­lę umrze z gło­du. No więc jed­nak się uda­ło, uda­ło.
Ale – do cho­le­ry – dla­cze­go, no dla­cze­go? Upór naczel­ne­go? W porząd­ku, ale co – inni, znacz­nie lepiej usa­do­wie­ni w mło­dym życiu lite­rac­kim jego ani­ma­to­rzy (Paweł Dunin-Wąso­wicz, Robert Tekie­li – by wspo­mnieć choć­by dwóch z tych naj­bar­dziej legen­dar­nych), nie byli upar­ci? Tegoż naczel­ne­go urok oso­bi­sty? Ekhm, z oczy­wi­stych wzglę­dów trud­no mi o tym dywa­go­wać… Nowa­tor­ska kon­wen­cja festi­wa­lo­wych pre­zen­ta­cji? Z pew­no­ścią – ale prze­cież tej nowej lite­ra­tu­rze od począt­ku bli­ski był duch zgry­wy, pro­wo­ka­cji, histrioń­skie­go per­for­man­ce­’u, Fort wyko­rzy­stał ten już ist­nie­ją­cy poten­cjał, prze­su­nął do eks­tre­mum, nadał roz­głos i zmie­nił w swój znak wod­ny, nie­mniej jed­nak to też było już wcze­śniej. Magia nazwisk? Jasne, ale co spra­wi­ło, że ci tak róż­ni pisa­rze posta­no­wi­li zaufać w donio­słość tego wła­śnie przed­się­wzię­cia, fir­mo­wa­ne­go przez face­ta, któ­ry na dobry począ­tek miał do zaofe­ro­wa­nia jedy­nie kil­ka mgli­stych mrzo­nek, wyglą­da­ją­cych na roje­nia kogoś kom­plet­nie pozba­wio­ne­go zmy­słu rze­czy­wi­sto­ści?
Nie ma wąt­pli­wo­ści: w przy­szłej mono­gra­fii Biu­ra i jego festi­wa­li roz­dział naj­ob­szer­niej­szy musi zostać poświę­co­ny tajem­ni­cy Artu­ra Bursz­ty. A jeśli cho­dzi o mnie, to jed­na zwłasz­cza rzecz nie prze­sta­je mnie fascy­no­wać: jakiś szó­sty zmysł dyrek­to­ra Biu­ra, pozwa­la­ją­cy mu wysły­szeć w dzi­kim poetyc­kim poli­lo­gu wła­śnie te języ­ki, któ­re war­to nagło­śnić moc­niej niż inne, któ­re uwio­dą czy­tel­ni­ków, ale któ­re też zapad­ną w ucho kry­ty­ki lite­rac­kiej, aka­de­mi­ków i sza­rych emi­nen­cji zachwy­tu z gre­miów przy­zna­ją­cych nagro­dy lite­rac­kiej. Nie ma co ukry­wać: był czas, kie­dy wie­dzio­ny resen­ty­men­tem cze­ka­łem na jakąś szcze­gól­nie spek­ta­ku­lar­ną wpad­kę Artu­ra – bo prze­cież w Legni­cy poja­wi­łem się jako adept warsz­ta­tów lite­rac­kich, a te były bez­li­to­sne w obna­ża­niu w nas, domo­ro­słych wier­szo­kle­tach z talen­tem odwrot­nie pro­por­cjo­nal­nym do prze­świad­cze­nia o wła­snej wybit­no­ści, bez­wstyd­nych pokła­dów gra­fo­ma­nii. To boli: bo niby Bursz­ta lojal­nie uprze­dzał, że warsz­ta­ty są od uśmier­ca­nia chę­ci two­rze­nia, ale prze­cież nie było wśród nas niko­go, kto by nie jechał do Legni­cy z nadzie­ją, że oto ktoś wresz­cie pozna się na naszym geniu­szu. Odar­ci ze złu­dzeń, liczy­li­śmy na los, któ­ry wywrze za nas zemstę i uświa­do­mi temu zaro­zu­mia­łe­mu dyk­ta­to­ro­wi, jak bar­dzo się myli w swych wybo­rach, jak bar­dzo prze­je­dzie się na tym, że doce­nił kogoś inne­go – wszyst­ko jed­no kogo, waż­ne, że nie nas… I z roku na rok (im bar­dziej doro­śla­łem w oce­nia­niu fak­tycz­nych roz­mia­rów swe­go wier­szo­pi­sar­skie­go talen­tu) coraz mniej by
ło zło­ści, a coraz wię­cej podzi­wu i fascy­na­cji: bo choć­by coś wyda­wa­ło mi się w Biu­rze ryzy­kiem wydaw­ni­czym naj­bar­dziej poro­nio­nym, zawsze było to coś, co oka­zy­wa­ło się – co naj­mniej – naj­go­ręt­szą, naj­ży­wiej dys­ku­to­wa­ną pre­mie­rą dane­go festi­wa­lo­we­go dnia.
I tak mi już zosta­ło do dzi­siaj: skłon­ny jestem z Artu­rem dys­ku­to­wać o wie­lu rze­czach, nad któ­ry­mi mam aku­rat w Biu­rze pra­co­wać, pole­mi­zo­wać i nawet odro­bi­nę się dąsać – ale nigdy nie zasta­na­wiam się, cze­mu Bursz­ta to aku­rat posta­no­wił wydać. Bo wiem, że choć­by mi się to nawet nie wie­dzieć jak nie podo­ba­ło, to zawsze ten prze­klęt­nik będzie miał rację.

VII.

No wła­śnie: moja pra­ca w Biu­rze… Zaczę­ło się oczy­wi­ście przy­god­nie i nie­zo­bo­wią­zu­ją­co: Mar­ta Pod­gór­nik (chy­ba ona) zamó­wi­ła u mnie tekst z oka­zji jubi­le­uszu dzie­się­cio­le­cia festi­wa­lu – i tak napi­sa­łem Je me souviens, czy­li powi­do­ki, pierw­szy swój kawa­łek dla Biu­ra Lite­rac­kie­go. Potem przez parę lat pisy­wa­łem recen­zje, udzie­la­łem się w deba­tach – z coraz więk­szym prze­ko­na­niem i zapa­łem, bo koniec moje­go krót­kie­go i nie­szczę­sne­go flir­tu z aka­de­mią (chciał­bym go skwi­to­wać tak, jak Krzysz­tof Jawor­ski w swym Do szpi­ku kości, gdzie na pyta­nie „Dla­cze­go karie­ra nauko­wa” odpo­wia­da się „Kie­dy przy­po­mi­nam sobie te pry­mi­tyw­ne mor­dy, po pro­stu chce mi się rzy­gać”; chciał­bym, ale było­by to sta­now­czo nie­spra­wie­dli­we, choć w odnie­sie­niu do nie­któ­rych wąt­ków tego żało­sne­go epi­zo­du nie­ste­ty nie­od­le­głe od samo­po­czu­cia po mojej pierw­szej i ostat­niej pró­bie apli­ko­wa­nia na asy­sten­tu­rę) pozo­sta­wił mnie w próż­ni: chcia­ło mi się pisać, ale nie było gdzie; na obca­ło­wy­wa­nie kla­mek w cza­so­pi­smach kul­tu­ral­nych byłem zbyt leni­wy, do żmud­ne­go zaba­wia­nia się w pisa­nie tek­stów nauko­wych, obcią­żo­nych całą tą prze­ro­śnię­tą biblio­gra­ficz­ną apa­ra­tu­rą szyb­ko stra­ci­łem i ser­ce, i mózg. Tym­cza­sem stro­ny Biu­ra przyj­mo­wa­ły każ­dy mój inter­pre­ta­cyj­ny pomysł, nie przy­ci­ska­ły limi­ta­mi obję­to­ści – powo­li to wła­śnie tu kry­sta­li­zo­wa­ło mi się to, co samo­chwal­czo pozwo­lę sobie nazwać swo­ją wła­sną poety­ką pisa­nia o czy­ta­niu. Potem przy­szedł jesz­cze ten BLog. A potem – Tawer­na, w pół­to­ra roku po niej jed­no z miejsc w Przy­sta­ni, gania­nie na pocz­tę z kolej­ny­mi odsy­ła­ny­mi Marze­nie umo­wa­mi…
W prak­ty­ce wyglą­da to tak, że pierw­szy list z moje­go Biu­ro­we­go adre­su wysła­łem 18 wrze­śnia 2013, czy­li nie­mal dokład­nie pół­to­ra roku temu… Od tego momen­tu otrzy­ma­łem na ten adres ponad czte­ry tysią­ce listów, wysła­łem nie­co wię­cej niż trzy tysią­ce. Obmy­ślam, pla­nu­ję, wysy­łam, zama­wiam, poga­niam, cze­kam, reda­gu­ję, odsy­łam do auto­ry­za­cji, prze­sy­łam (naj­czę­ściej w ostat­niej chwi­li) do publi­ka­cji.
Nigdy w życiu nie myśla­łem, że pra­ca w Biu­rze – o któ­rej nie­gdyś nie marzy­łem w naj­bar­dziej nawet zuchwa­łych roje­niach – może być tak śmier­tel­nie nud­na.
Podob­nie jak nigdy nie myśla­łem, że coś tak upior­nie nud­ne­go może być czymś, z czym za żad­ne skar­by nie będę chciał się roz­stać.
A kie­dy już mam dość, to zer­kam na głów­ną stro­nę Biu­ra i patrzę na swo­je nazwi­sko w stop­ce: nar­cy­stycz­ny czter­dzie­sto­let­ni dureń, cią­gle mają­cy wra­że­nie, że zła­pał jakie­goś lite­rac­kie­go boga za kost­ki, że (by po odar­ciu z iro­nii zacy­to­wać Dzień świ­ra) wresz­cie przy­ję­to go do szko­ły poetów.
A kie­dy i to nie wystar­cza, kie­dy po iluś tam dys­ku­sjach z Artu­rem uda mi się w kil­ku zwię­złych zda­niach napi­sać coś, co będzie mogło przy­dać się nie tyl­ko mnie, wci­nam się na cha­ma mię­dzy wszyst­kich tych zna­ko­mi­tych kry­ty­ków z Przy­sta­ni i wywal­czam sobie przy­wi­lej napi­sa­nia czy to o Mar­cie, czy o Fili­pie, czy poga­da­nia z Szy­mo­nem lub z Asią – wie­dząc, że nikt nie będzie pró­bo­wał mi nicze­go narzu­cać, nicze­go przy­kra­wać.
A potem i tak będzie Port. Jak zawsze.

VIII.

Dziś są moje imie­ni­ny. Myślę, że to dobry moment, żeby napi­sać to, co się napi­sa­ło: jak bar­dzo by to nie było napu­szo­ne, mito­mań­skie, ściem­nia­ne, kom­ba­tanc­kie w spo­sób wyjąt­ko­wo nie­upraw­nio­ny. Wybacz­cie chwi­lę sła­bo­ści: imie­ni­ny, wia­do­mo…
Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go dla Por­tu i Biu­ra. Dla sie­bie w Biu­rze i przy Por­cie.