06/04/14

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Andrzej Sosnowski, flow

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Teraz to już naprawdę będzie (chyba) krótko – z różnych względów, o których nie powiem, ale przede wszystkim z jednego, który owszem, nagłośnię. A chodzi o to, że z Sosnowskim to ja mam tak, że mogę o nim albo bardzo długo, albo krótko. I to jest, jak mi się wydaje, w ogóle dość symptomatyczne dla akademickiego, krytycznoliterackiego i czytelniczego obiegu Poety. No bo powiedzcie mi – znacie kogoś, kto na pytanie o swój stosunek do twórczości autora Taxi powiedziałby „no dość tak, okej, w sumie to mi się podoba – nie żeby jakoś bardzo, ale lubię czasem, przed snem przerzucić sobie Nouvelles impressions d’Amerique”? Ja przynajmniej nie znam – Sosnowskiego albo się wielbi (jego spotkanie autorskie z zeszłorocznego Portu i tamten okrzyk z sali, domagający się bisu – i to bardzo konkretnego utworu: jak sobie dupę na różnego rodzaju spędach okołopoetyckich dość dobrze w życiu poodgniatałem, tak takiego numeru nie pamiętam!), albo nienawidzi. Mistrz, rewelator, ulubieniec – albo zesnobowany grafoman niekształtnym bełkotem fingujący głębię. Tertium non datur.

Nie będzie żadnym wielkim kaming-ałtem wyznanie, że bez reszty należę do pierwszej z wyżej wymienionych grup – choć nie bezkrytycznie: bardzo mnie rusza to, co napisał Sosnowski od Życia na Korei do Stancji, więcej mieszanych uczuć budzi etap od Cover po (przełomowe skądinąd i arcyważne) Taxi, a odpadam cokolwiek od obu książek „tęczowych” i od poems, choć już Sylwetki i cienie stygnącą żarliwość mej wiary w Poetę po części przynajmniej przywróciły. Tak czy inaczej – modlić to się do Sosnowskiego nie modlę (a to z tego prostego powodu, że modlę się wyłącznie do Boga), ale mam go za jednego z najważniejszych, najmocniej kształtujących moje myślenie poezji pisarzy. I tak sobie leży (na drewnopochodnych i mentalnych półkach) ten mój Sosnowski w zacnym towarzystwie, gdzieś obok Bolesława Leśmiana, Dylana Thomasa, Rafała Wojaczka, Paula Celana, Johna Ashbery’ego, Aleksandra Wata i kilkunastu innych najulubieńszych; i jakoś nie zanosi się, żeby gdzieś się stamtąd miał zamiar wyprowadzić.

Gdybym chciał pisać o Poecie tak bardziej kompleksowo, to musiałbym cofnąć się do drugiego semestru roku akademickiego 1997/1998, do studiów na polonistyce (podówczas filologii polskiej) Uniwersytetu Jagiellońskiego (wtedy jeszcze jedynego, co się w Krakowie uniwersytetem nazywało), kiedy to Michał Paweł Markowski (w tamte dni ledwo doktor – i to bez habilitacji) na zajęciach z poetyki poniewierał nas Tachymetrią i Chodź ze świeżo wówczas wydanych w bibliotece lubelskich „Kresów” Stancji… No właśnie: gdybym chciał. Bo nie chcę. Nie, bo zmieniłoby się to w opowieść, której bym nie dźwignął. A z moją relacją względem poezji Andrzeja Sosnowskiego jest dokładnie tak (i owszem, tu już trochę polecę tak bardziej kaming-ałtowo), jak z tym, co wyrabia rzeczony Sosnowski w tomie rozmów z nim samym, czyli w książce Trop w trop. Lektura to – co przyzna chyba każdy, kto choćby po fragmentach przez nią się przemknął – bardziej niż specyficzna: przez tych plus minus dwieście stron Poeta jest naciskany z każdej możliwej strony, by wreszcie cokolwiek o tym swoim pisaniu powiedział. A ten gada, gada, gada (a każdy, kto z Sosnowskim choć parę zdań zamienił, wie, że gawędziarz z niego niezrównany) i oczywiście nic z tego nie wynika. To znaczy wynika mnóstwo – ale nie dla zrozumienia poezji autora Sezonu na Helu. No i ja mam tak samo – mogę Sosnowskiego czytać, mogę Sosnowskiego przemyśliwać, ale mówić o nim nie potrafię (a przynajmniej nie zamierzam tu i teraz próbować, bojąc się śmierci głodowej nad klawiaturą). I już.

O jednym jednakowoż wydarzeniu (oczywiście o się-wydarzaniu-poezji) chciałbym wspomnieć. To był ostatni Port legnicki, ten sprzed lat jedenastu. W gmachu Teatru im. Heleny Modrzejewskiej Andrzej Sosnowski czytał wiersze z Taxi (ach, co to był w ogóle za wieczór, co za finał! prócz Sosnowskiego – Dycio i Piotr Sommer, wspominający wielkiego nieobecnego, zmarłego tuż przed festiwalem D. J. Enrighta, którego Raj w obrazkach w tłumaczeniu rzeczonego Sommera Biuro Literackie wtedy wydało; kilka godzin na absolutnym bezdechu, tak to jakoś wyglądało). To, że Poeta potrafi zaczarować każdą publiczność, wiedziałem już wcześniej – ale doświadczeniem nowym, graniczącym z mistyczną epifanią, było to, jak układały się we mnie słowa jego tekstów w sytuacji, gdy nie mogłem wrócić do dopiero co przeżytej linijki. Jeśli coś mogę bardziej może uczenie powiedzieć o tej poezji, jakoś ją z czymś znanym mi związać, to byłaby to konstatacja, że Sosnowskiego (odlegle) łączy z tradycją awangardową fakt, iż jest to poezja nie głosu, ale wzroku: że trzeba tu kluczyć, zawracać, czytać synchronicznie i nielinearnie. Sceniczna prezentacja – wiadomo: nie daje takiej szansy, to, co wybrzmi raz, do domu – mówiąc samym Sosnowskim – nie wraca. A przecież tamtego wieczoru hipnotyczny flow (tak z angielska, ale mówimy wszak również o wielkim mistrzu tłumaczeń z tego właśnie języka) głosu Poety i jego poezji ustanawiał w mojej percepcji utworów z Taxi jakąś nową jakość, której nigdy nie udało mi się ponowić. Sosnowskiemu – na żadnym z późniejszych jego spotkań autorskich, które było mi dane zobaczyć – też zresztą nie.

Dlatego też – jak powiedział na jednym z plenarnych posiedzeń radzieckiej partii komunistycznej (i przepraszam za niestosowność tego skojarzenia, ale cytaty również chronicznie mają kłopot z trafianiem na powrót do domu) Józef Wissarionowicz Dżugaszwili-Stalin – pozwalam sobie zrzec się ostatniego słowa. Albo też – rezygnuję z puenty, która nader często jest niepotrzebnym (jak to był łaskaw ująć kiedyś Dycio) pierdolnięciem sensu. Ostrzegałem zresztą, że nic konstruktywnego z tego mojego pisania o Poecie wyniknąć nie może.