23/03/14

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Dariusz Suska, nasselar

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Napi­szę o Dariu­szu Susce z kil­ku bodaj powo­dów, ale przede wszyst­kim dla­te­go, że po pro­stu za mało się o nim pisze – takie przy­naj­mniej odno­szę wra­że­nie. Spo­wi­ja Poetę oso­bli­we mil­cze­nie.

Dla­cze­go? Być może dla­te­go, że Suska wyda­je się owład­nię­ty oso­bli­wą mono­ma­nią, obse­sją śmier­ci. Tym­cza­sem jed­nym z naj­waż­niej­szych wek­to­rów, wedle któ­rych roz­wi­ja się współ­cze­sna zachod­nia cywi­li­za­cja, jest tabu­iza­cja śmier­ci, któ­rej to tabu­iza­cji towa­rzy­szy wyjąt­ko­wo per­wer­syj­ny lek osło­no­wy w posta­ci tej­że śmier­ci bana­li­zo­wa­nia. Codzien­ne­go nasze­go umie­ra­nia chęt­nie się pozby­wa­my – rugu­je­my je z prze­strze­ni wiel­ko­miej­skie­go życia do szpi­ta­li i hospi­cjów, a prze­pi­sy sani­tar­ne mają zadbać (niczym zwal­cza­ją­cy Dzia­dy Ksiądz z czwar­tej odsło­ny Arcy­po­ema­tu) rów­nież o to, by zwło­ki zni­ka­ły z wiej­skich domów; tam bowiem cią­gle jesz­cze kul­ty­wu­je się cza­sem tra­dy­cję noc­nych czu­wań przy zmar­łych, rytu­al­nych koro­wo­dów, w któ­rych trum­ny prze­no­si się bez­po­śred­nio z domi­nium docze­sno­ści na cmen­ta­rze, sym­bo­licz­nie pozba­wio­ne wła­śnie tego, co docze­sne. Medial­na opre­sja, któ­rej naj­bar­dziej zja­dli­wą (tak este­tycz­nie, jak i etycz­nie) tok­sy­ną jest prze­mysł rekla­mo­wy, mami nas ofer­ta­mi spo­so­bów na pozo­ro­wa­ną nie­śmier­tel­ność – leki i kosme­ty­ki pozwo­lą nam dłu­żej cie­szyć się życiem w całej jego peł­ni, odra­cza­jąc (o czym w innym nie­co kon­tek­ście pisał ongiś Gior­gio Agam­ben) nie­uchron­ność odej­ścia, wekslu­jąc ją na łagod­ną otu­li­nę nie­koń­czą­cej się desyn­chro­ni­za­cji umie­ra­nia, któ­re prze­sta­je być rady­kal­nym fak­tem wznio­słe­go, jed­nost­ko­we­go znik­nię­cia, jed­no­krot­ne­go wyda­rze­nia, sta­jąc się roz­wle­czo­nym w cza­sie, pro­ce­su­al­nym, stop­nio­wym i wsty­dli­wie cho­wa­nym uby­wa­niem. A z dru­giej stro­ny – banal­ność, por­no­gra­fia śmier­ci, pozo­ro­wa­ne oswa­ja­nie przez gra­ni­czą­cy z wymio­ta­mi prze­syt: umie­ra­nie roz­mie­nia­ne na obsce­nicz­ne fil­mo­we wido­wi­sko, na fin­go­wa­ną waż­kość tele­wi­zyj­ne­go new­sa, na przed­miot doraź­ne­go poli­tycz­ne­go han­dlu, któ­ry spo­łecz­ne meto­ni­mie śmier­ci (euta­na­zję, abor­cję, karę głów­ną) redu­ku­je do cze­goś tak śmiesz­nie nie­istot­ne­go jak oby­wa­tel­ska wol­ność bądź jej brak (oczy­wi­ście, śmiesz­ność ta w peł­ni obja­wia się wyłącz­nie w kon­tra­ście z opty­ką meta­fi­zycz­ną, czy­li jedy­ną, któ­ra jest w sta­nie choć­by tyl­ko na pozór dźwi­gnąć skan­dal śmier­ci).

I nad tym wszyst­kim wscho­dzi poezja Dariu­sza Suski: aż absur­dal­na w swej (obra­zo­bur­czej wzglę­dem scha­rak­te­ry­zo­wa­ne­go wyżej spo­łecz­ne­go cele­bro­wa­nia śmier­ci) stra­te­gii radze­nia sobie z wiel­kim innym tego, co – mówiąc Heideg­ge­rem – już-nie. Bo nie jest tak, że Poeta to jakiś depre­syj­ny maso­chi­sta – o bez­pre­ce­den­so­wej sile jego pro­po­zy­cji poetyc­kiej (ale też prze­cież w spo­sób nader donio­sły filo­zo­ficz­nej, roz­wa­ża­ją­cej) nie sta­no­wi to, że nie jest wład­na wydo­stać się z labi­ryn­to­we­go uni­wer­sum piasz­czy­stych gro­bów, zde­chłych zwie­rząt, roz­kła­du, zani­ka­ją­ce­go świa­ta dzie­cię­cej nie­świa­do­mo­ści koń­ca; bo to aku­rat moż­na zna­leźć rów­nież w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach oko­ło­po­etyc­kiej pro­duk­cji gim­na­zjal­nych nad­wraż­liw­ców zdo­ło­wa­nych pierw­szy­mi symp­to­ma­mi doj­rze­wa­nia. U Suski jed­nak śmierć jest czymś znacz­nie więk­szym – ale i nie­po­mier­nie mniej­szym. Więk­szym – bo jej obec­ność jest dokucz­li­wa, natręt­na, prze­moż­na i upo­rczy­wa: nie ma takie­go prze­ja­wu życia, któ­re nie było­by pod­mi­no­wa­ne mniej lub bar­dziej świa­do­mym prze­czu­ciem swe­go wła­sne­go koń­ca. Mniej­szym – bo w tęt­nią­cym nie­okieł­zna­nym, nie­po­wścią­gli­wym życiem świe­cie Poety śmierć jest czymś natu­ral­nym, wpi­sa­nym w od zawsze nie­na­ru­szal­ną eko­no­mię i logi­kę bycia. Życie… u Suski ma ono w sobie coś przy­god­ne­go, nie­ele­ganc­kie­go, łach­ma­niar­skie­go – jest umo­ru­sa­nym bło­tem cygań­skim dziec­kiem, owa­dem buszu­ją­cym w kom­po­ście, chwa­stem pora­sta­ją­cym nie­le­gal­ne wysy­pi­ska śmie­ci na zbo­czach nasy­pów kole­jo­wych. Ale jest. I zawie­ra w sobie śmierć – bo ina­czej nie było­by tym, czym się przy­da­rza. I nie, nic w tym z tan­de­ty łatwych pocie­szeń, z jakie­goś przy­kro­jo­ne­go na mia­rę rytu­al­ne­go, drob­no­miesz­czań­skie­go, pro­win­cjo­nal­ne­go pol­skie­go egzy­sto­wa­nia bud­dy­zmu ze swy­mi czte­re­ma szla­chet­ny­mi praw­da­mi o cier­pie­niu; ale też jeśli coś nada­je nie­chluj­no­ści nasze­go życia jaki­kol­wiek cię­żar, to tym czymś jest wła­śnie ist­nie­nie w nie­ustan­nej świa­do­mo­ści dane­go nam – raz jeden i na krót­ko – cza­su.

Ale pogo­dze­nie to ma u Poety jesz­cze jeden wymiar – a jest nim rytm. Dariusz Suska obse­syj­nie powra­ca do metrum, do rymu, do melicz­no­ści, tak jak­by w brzmie­nio­wych, syla­bo­wych i akcen­to­wych zależ­no­ściach poszu­ki­wał dróg pogo­dze­nia życia i tego, co życiem nie jest. Brzmi to cza­sem topor­nie, cięż­ko, kata­ryn­ko­wo – jak w nie­któ­rych waria­cjach na tema­ty baro­ko­we usku­tecz­nia­nych przez Dycia lub Rafa­ła Wojacz­ka, ale jest w tym wiel­ki sens. Metrycz­ność tej poezji ma w sobie walor meta­fi­zycz­ny: dla­cze­go zdą­ża­ją­ce w nie­byt cia­ło i bar­dziej niż wąt­pli­wa dusza docho­dzą tu do poro­zu­mie­nia? Bo jed­na­ko­wo brzmią, bo w soju­szu śred­nió­wek i prze­rzut­ni Poeta zmu­sił je, by prze­ma­wia­ły jed­nym i tym samym gło­sem. I nie chcę nawet wcho­dzić w na poły kaba­li­stycz­ne roz­wa­ża­nia na temat ryt­mów wyż­sze­go rzę­du, ale tak patrzę na Czy­stą zie­mię, tom zebra­nych wier­szy Poety wyda­ny przez Biu­ro Lite­rac­kie w 2008 roku… No wła­śnie: Dariusz Suska rodzi się w 1968, swo­ją retro­spek­ty­wę wyda­je rów­no czter­dzie­ści lat póź­niej; zbiór obej­mu­je utwo­ry, któ­re powstawały/były publi­ko­wa­ne dokład­nie przez deka­dę; debiu­tu­je Suska Świa­tłem (w pier­wo­dru­ku opu­bli­ko­wa­nym pod tytu­łem DB6160221), następ­ną książ­kę – Wszyst­kich naszych dro­gich zako­pa­nych – daje czy­tel­ni­kom w dwa lata po pierw­szej, trze­cią, czy­li Całą w pia­chu, dzie­lą od pierw­szej czte­ry lata, a cykl Czy­sta zie­mia póź­niej­szy jest o lat (a jak­że!) osiem… Może te wszyst­kie regu­lar­no­ści to kwe­stia przy­pad­ku – ale co z tego, sko­ro tyl­ko potę­gu­ją one we mnie to, co w mojej lek­tu­rze Poety naj­waż­niej­sze, czy­li doświad­cze­nie ryt­mu, któ­ry ma uzgod­nić to, cze­go zgo­dzić się jako­by nie da…

Czy­sta zie­mia – zie­mia, któ­ra przy­cho­dzi u Poety po „zako­pa­niu” i po „pia­chu”… W zoro­astry­zmie już bli­sko tysiąc lat temu zwłok nie cho­wa­no w zie­mi: zosta­wia­no je na napo­wietrz­nych tara­sach dakh­my, „wie­ży mil­cze­nia”, gdzie spo­czy­wa­ły dopó­ty, dopó­ki pta­ki nie oczy­ści­ły ich aż do kości – wte­dy moż­na je było zepchnąć na par­ter wie­ży, gdzie stop­nio­wo obra­ca­ły się w proch. Pośmiert­ność w swym sta­dium gnil­nym mia­ła być – wedle wie­rzeń zara­tusz­trian – sie­dli­skiem demo­na, któ­ry wład­ny był kalać naj­więk­sze zoro­astryj­skie świę­to­ści: ogień i zie­mię. I tak wła­śnie widzę wiel­ką misję liry­ki Dariu­sza Suski: nie wyzwa­lać z lęku przed śmier­cią (bo to nie­moż­li­we), nie ucie­kać od świa­do­mo­ści umie­ra­nia (jako że to z kolei jest żało­sne), ale dbać o to, by śmierć nie psu­ła życia, by zie­mia, któ­ra prze­cież jest jed­nym wiel­kim cmen­ta­rzem, naj­dłuż­szym miej­scem nasze­go cie­le­sne­go, mine­ral­ne­go, pier­wiast­ko­we­go pomiesz­ka­nia, pozo­sta­ła świę­ta i nie­ska­la­na na przyj­mo­wa­nie kolej­nych żywych ina­czej.

Prze­no­sze­niem kości z dachu dakh­my do zale­ga­ją­ce­go jej par­ter ossu­arium zaj­mu­je się spe­cjal­nie prze­zna­czo­ny do tego gra­barz, zwa­ny w Per­sji nasse­la­rem.