22/02/16

Aresztowanie Antonita el Camborio na drodze sewilskiej

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

– Już od same­go rana pseu­do­me­ta­fi­zy­ka?
– Nie bądź zło­śli­wy! Mamy tylu wybit­nych, kosmicz­ne spek­trum, od bro­ku­łów, aż po bada­czy płci.
– Coś czę­sto zmie­niasz dziś zda­nie.
– OK, cho­wam więc peru­kę do sej­fu.
– Czy to mnie prze­ra­ża­ło? Z disco polo nie mia­łem prze­cież nic do czy­nie­nia.
– Zała­piesz ten niu­ans, ale dopie­ro w następ­nym wcie­le­niu…
– Lubisz chiń­ski afo­ryzm?
– W daw­nych cza­sach sza­leń­cy byli pro­sto­dusz­ni, dziś i oni są krę­ta­cza­mi.

Wspo­mnie­nia i prze­szłość, Ador­no, czy­li zero (?) świe­tla­nej przy­szło­ści. Jaka tam visu­al poetry z Fin­lan­dii… Jasne, nie zare­ago­wa­łem na Babiń­skie­go i Sta­chu­rę. Zamiast Całej jaskra­wo­ści, kopa­nia sta­wu, wola­łem Kosmos Witol­da G. Tym­cza­sem natchnio­ne wila­now­skie liceum słu­cha­ło przy ogni­sku pio­se­nek Ste­da.

Kil­ka wcze­sno­wio­sen­nych haseł:
1. Każ­dy zjazd lite­ra­tów koń­czy się gad­ką o nowych mode­lach gumo­wych lalek.
2. Jerzy Pająk-Połom­ski mógł­by spo­koj­nie przy­dzie­lać medale/stypendia, ale robi to teraz za nie­go bojo­wa orga­ni­za­cja kolej­nych mędr­ców, gdyż koniunk­tu­ra (zmien­na) na naszą czy­stość ducho­wą, przy­na­leż­ność par­tyj­ną i sztucz­ną mgłę…
3. Czas jest kon­kret­ny, kil­ka sezo­nów, a potem cięż­ka angi­na i z patrio­ty sta­niesz się narze­ka­ją­cym na brak słoń­ca fru­stra­tem (wte­dy już fak­tycz­nie tyl­ko rydwa­ny bogów).
4. Nie­dłu­go cze­ka nas orkan: Pol­ska poezja po 2020 roku!
5. Na salo­ny trium­fal­nie wja­dą ludzie z wsz­cze­pio­ny­mi chi­pa­mi i o Nie­me­nach (Nor­wi­dach) nikt już nie będzie pamię­tał.

W związ­ku z tak weso­łym, dość natu­ral­nym obro­tem spra­wy – sło­ik oli­wek i Rio­ja. W koń­cu prze­czy­ta­łem ponow­nie The Mesti­zo Mind. Autor, Ser­ge Gru­zin­ski, genial­nie prze­ana­li­zo­wał kon­kwi­stę, poka­zał jakie mia­ła kon­se­kwen­cje dla póź­niej­szej glo­ba­li­za­cji. Tan­do­ori-Beatles i hip hop, Cho­lu­la, a na koniec nowe hybry­dy Mety­sów. Więc, zanim pofru­nie­my na gwiaz­dę, zna­jo­mość pro­ble­ma­ty­ki spo­tka­nia Cor­téza z Mon­te­zu­mą powin­na być raczej czymś obli­ga­to­ryj­nym… Od lat przy­mie­rzam się do szki­ców na ten temat, na razie jedy­nie mały ślad w zbio­rze Noc w obo­zie Cor­te­za. Mam pew­ną obse­sję, że książ­ki tej raczej nie napi­szę w Danii, musiał­bym chy­ba na jakiś czas prze­nieść się do Gra­na­dy (o któ­rej za chwi­lę wspo­mnę).

Magicz­ny i odpo­wied­nio przy­gnę­bia­ją­cy Sund. Oczy­wi­ście nadal poezja & obser­wa­cja nie­bie­skich ciał, kocia muzy­ka reag­ge, ska, nie pod­da­je­my się, czy­ta­my cią­gle tego same­go auto­ra albo robi­my sesje tzw. lek­ko roz­sze­rzo­ne. Ostat­nie mini-odkry­cie to Caro­li­ne Crew (obec­nie from Lon­don). Zaczą­łem od lek­tu­ry jej odje­cha­ne­go, moim zda­niem, wier­sza, pt. Occa­sio­nal Poem, któ­ry zna­la­złem w „The Los Ange­les Review” (Vol. 18, Fall 2015), spodo­ba­ła mi się zwłasz­cza jego koń­ców­ka, ostat­nie czte­ry linij­ki:


I play myself out
to the sta­tic left behind
by the nega­ti­ve sha­pes
of bodies moving on.

Caro­li­ne Crew moż­na bez pro­ble­mu zlo­ka­li­zo­wać w sie­ci, publi­ku­je w wie­lu pismach onli­ne. Nie­daw­no wyda­ła Pink Museum (Big Lucks, 2015). Reda­gu­je też sie­cio­we pismo ILK. Coś dla fanów pro­gre­syw­nej, nowej poezji, pole­cam: http://ilkjournal.com/

Cią­głe prze­bu­dze­nia, że mamy do czy­nie­nia nie tyl­ko z UK, USA, Kana­dą czy Austra­lią. W wie­lu innych miej­scach glo­bu (byłe kolo­nie itd.) powsta­je, jak wia­do­mo, lite­ra­tu­ra two­rzo­na wła­śnie w języ­ku angiel­skim. Od kil­ku dobrych lat mam nie­zły trip doty­czą­cy indyj­skich poetów anglo­ję­zycz­nych. Jakiś czas temu, pod­czas akcji lite­rac­kiej w Aar­hus (Dania/Jutlandia) pozna­łem miesz­ka­ją­ce­go tam Tabi­sha Kha­ira (rocz­nik 1966). Jest wykła­dow­cą na uni­wer­sy­te­cie w Aar­hus, autor poezji, pro­zy, ese­ista – jed­na z naj­istot­niej­szych obec­nie posta­ci indyj­skiej lite­ra­tu­ry anglo. Poda­ro­wał mi inte­re­su­ją­cy zbiór Man of Glass (Har­per­Col­lins, 2010). Wier­sze w pew­nym sen­sie nawią­zu­ją­ce do H. C. Ander­se­na, ale tak napraw­dę, jak czy­ta­my w opi­sie książ­ki: „Dra­wing sub­tly upon the past, Kha­ir enga­ges power­ful­ly and movin­gly with many issu­es and events, par­ti­cu­lar and peren­nial, of vital con­cern to the reader today: immi­gra­tion, Afgha­ni­stan, ter­ror, love, loss, death, human dupli­ci­ty, faith, pre­ju­di­ce, the Iraq War, geno­ci­de…” Na jego stro­nie cha­rak­te­ry­stycz­na not­ka: „He descri­bes him­self as part of a long, com­plex and obscu­red histo­ry of ’small town cosmo­po­li­ta­nism’, and has questio­ned the ’pri­vi­le­ged’ disco­ur­ses of ’metro­po­li­tan glo­ba­li­sa­tion’ and the ’lite­ra­tu­res of metro­po­li­tan capi­tal’ in his cri­ti­cal work and, more obli­qu­ely, in his cre­ati­ve wri­tings”. W moim przy­pad­ku nie cho­dzi­ło­by o Kri­sh­nę wymie­sza­ne­go ze zgieł­kiem mon­stru­al­ne­go New Del­hi, czy o lap­to­py pod­czas świę­ta kwia­tów w Sik­ki­mie, mie­li­by­śmy tu nato­miast do czy­nie­nia z uni­wer­sal­ną, sil­ną pro­jek­cją. To potęż­ny, sto­sun­ko­wo mały zna­ny u nas rynek, war­to mu się przy­glą­dać. Żeby przy­fi­ni­szo­wać z tym wąt­kiem, Abhay K:

Nagar­kot

Couples
joy­ous
almost levi­ta­ting

an ancient watch-tower
stands still
envio­us.

Kil­ka zakrę­tów, nie­wiel­kie zjaz­dy-objaz­dy i dotar­łem do Anto­ni­ta. Czap­ka z gło­wy, panie Jerzy Ficow­ski! I nie cho­dzi mi aku­rat tutaj o dzia­łal­ność w moko­tow­skiej for­ma­cji AK Basz­ta, o Schul­za czy Leśmia­na. Nie cho­dzi o Papu­szę (mimo że wia­do­mo, jaką ponio­sła cenę za swo­ją poetyc­ką przy­go­dę)… Czap­ka z gło­wy, wiecz­ny sza­cu­nek za prze­kła­dy Lor­ki (na pol­ski tłu­ma­czy­li Lor­kę tak­że Rym­kie­wicz, Bień­kow­ski, Jastrun, Engel­king itd., ale naj­lep­sze prze­kła­dy to, moim zda­niem, Ficow­ski i jesz­cze raz Ficow­ski!), a kon­kret­nie za wspa­nia­łe-dosko­na­łe-wybit­ne Roman­ce cygań­skie!!! Mimo wszyst­kich tych kopen­ha­skich powo­dzi, wpa­dek i prze­pro­wa­dzek, likwi­do­wa­nia kolej­nych księ­go­zbio­rów, tom ten trzy­ma­łem ZAWSZE bli­sko podusz­ki. Obec­nie to już praw­dzi­wy sta­ru­szek: Wyd. Książ­ka i Wie­dza, War­sza­wa 1949. I chy­ba m.in. z tego wła­śnie powo­du (cho­dzi­ło mi też o cza­sy tuż przed raj­dem Cor­téza, czy­li gro­by tzw. Kró­lów Kato­lic­kich, Iza­be­li i Fer­dy­nan­da, słyn­ną Capil­la Real) musia­łem odwie­dzić Anda­lu­zję, dom Lor­ki w Gra­na­dzie. Spo­tka­łem w nim miłe­go kota-rudziel­ca i zali­czy­łem wysta­wę arty­stów homo­sek­su­al­nych, któ­ra wywo­ły­wa­ła wyraź­ny nie­po­kój zwie­dza­ją­cych. Ubra­ne na czar­no damy czu­ły się tam dość nie­wy­raź­nie…

Roman­ce Cygań­skie (roman­ca, czy­li hisz­pań­ska pieśń ludo­wa), ory­gi­nal­na wer­sja Roman­ce­ro Gita­no, uka­za­ły się w Hisz­pa­nii w 1928 roku. Hory­zon­tal­ne, cha­rak­ter­ne świa­ty Cyga­nów, wpły­wy arab­skie i mało miło­ści do hisz­pań­skiej poli­cji! Gdzieś tam echo poprzed­ni­ków, nadrealizm/ultraizm. W sumie każ­dy tekst z tego zbio­ru jest dla mnie nie­zwy­kle waż­ny, total­ny. Nie moż­na ich przed­sta­wiać w kawał­kach, prze­pi­szę więc w cało­ści jeden z nich:

Fede­ri­co Gar­cía Lor­ca

ARESZTOWANIE ANTONITA EL CAMBORIO NA DRODZE SEWILSKIEJ

Anto­nio Tor­res Here­dia,
syn i wnuk Cam­bo­riów rodu,
na wal­kę byków w Sewil­li
podą­ża z pał­ką wierz­bo­wą.
Sma­gły zie­le­nią księ­ży­ca
powo­li i wdzięcz­nie kro­czy.
Lśnią­ce, namasz­czo­ne loki
opa­da­ją mu na oczy.
Na samym środ­ku gościń­ca
począł do wody mio­tać
zerwa­ne cytry­ny krą­głe,
aż woda się sta­ła zło­ta.
Ale na środ­ku gościń­ca
pod kona­ra­mi wią­zu
już nań żan­dar­mi cze­ka­li,
aby mu ręce zwią­zać.
*
Dzień się odda­la powo­li,
prze­wie­sił wie­czór przez ramię
jak tor­re­ador – płaszcz dłu­gi
nad morzem i stru­mie­nia­mi.
Drze­wa oliw­ne cze­ka­ją
na noce kozio­roż­co­we,
a nagły wie­trzyk jak jeź­dziec
ska­cze przez góry z oło­wiu.
Anto­nio Tor­res Here­dia,
syn i wnuk Cam­bo­riów rodu,
bez pał­ki wierz­bo­wej idzie,
żan­dar­mi go z sobą wio­dą.
– Anto­nio, kim­że ty jesteś?
Jeśli Cam­bo­rio twe imię,
to rze­ka krwi tutaj zaraz
z pię­ciu stru­mie­ni popły­nie.
Nie jesteś synem niczy­im,
ni Cam­bo­rio pra­wo­wi­tym.
Nie masz już Cyga­nów, któ­rzy
samot­nie cho­dzi­li wśród szczy­tów!
Zamar­ły już noże sta­re,
dygo­cą, kurzem okry­te.

O dzie­wią­tej go wie­czo­rem
wpro­wa­dza­ją do wię­zie­nia,
tym­cza­sem żan­dar­mi piją
lemo­nia­dę – pomę­cze­ni.
I o dzie­wią­tej wie­czo­rem
zamy­ka­ją go w wię­zie­niu,
tym­cza­sem nie­bo wyso­kie
jak grzbiet źre­bię­cia się mie­ni.

Prze­kład Jerze­go Ficow­skie­go

6 sierp­nia 1936 faszy­ści zabi­li Lor­kę w pobli­żu mia­sta Gra­na­dy. Następ­nie spa­lo­no jego książ­ki na tam­tej­szym pla­cu Car­men. Gra­na­da to tak­że Alham­bra, a kon­kret­nie jej upa­dek w 1492 roku. Wła­śnie to mie­li w gło­wie póź­niej­si zdo­byw­cy Mek­sy­ku. Kwe­stia dla mnie istot­na, nie dają­ca usnąć, może wypa­da­ło­by jed­nak zacząć o nich pisać już w samej Estre­ma­du­rze (obec­na tury­stycz­na naklej­ka to słyn­ne czar­ne świ­nie, żołę­dzie i szyn­ka)? Stam­tąd pocho­dzi­li Cor­téz, Pizar­ro czy Pedro de Alva­ra­do (a zawsze przy­cho­dzi na myśl Kasty­lia!). Więc czyż­by tra­sa do zapy­zia­łe­go mia­stecz­ka Medel­lin?