17/10/16

Ćwiczenia z rezygnacji (2)

Krzysztof Sztafa

Strona cyklu

Ćwiczenia z rezygnacji
Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

1.

Hej­ka. Leje, no nie?

Ponad­to jest zim­no, sza­ro i wietrz­nie – co za com­bo. Za oknem strasz­li­wa plu­cha, a z kuch­ni docho­dzi bez­na­mięt­ny szum pustej lodów­ki. Czy w ogó­le może być gorzej? Czy da się zejść jesz­cze niżej? Cała Pol­ska, od Bał­ty­ku aż po Tatry (wszy­scy wie­my dobrze, że linie podzia­łu rysu­ją się dziś naj­wy­raź­niej wzdłuż osi pół­noc-połu­dnie, a nie wschód-zachód), pod­to­pio­na, mokra, spuch­nię­ta. Ma pomarsz­czo­ne opusz­ki pal­ców, wodę w piw­ni­cy, przy oka­zji piw­ni­cę w ruinie. Prze­mo­kły jej buty. Podob­no z takich pomarsz­czo­nych opusz­ków moż­na wyczy­tać pro­gno­zę na naj­bliż­szą przy­szłość (jakaś być musi: przyj­mij­my, że jest czar­na, jak u Cio­ra­na).

Fiku­śne szczy­ty roz­pa­czy. Z cyfr bytu (nagle przy­po­mnia­łem sobie Prze­trwal­nik Joche­ra) odczy­tam dla Was aku­rat­ną pro­gno­zę: jeśli na naj­bliż­sze dni mie­li­ście jakieś spek­ta­ku­lar­ne pla­ny – chcie­li­ście przy­kła­do­wo sko­rzy­stać z lukra­tyw­nych pro­mo­cji, wypić kawę w mod­nym loka­lu albo po pro­stu wyjść na spa­cer­niak po osie­dlu i poza­chwy­cać się świa­tem – radzę z nich zre­zy­gno­wać. Zapo­mnij­cie. To się nie wyda­rzy. Jest już za póź­no na cokol­wiek. Zamknij­cie się lepiej w dom­ku i pozwól­cie sobie na odro­bi­nę przy­tul­nej melan­cho­lii. Nie idź­cie do pra­cy, nie spo­ty­kaj­cie się z przy­ja­ciół­mi (jeśli jakichś macie). Nic nie rób­cie. Odpal­cie sobie na łóżecz­ku ulu­bio­ny serial, posłu­chaj­cie Slow­di­ve. Albo poskro­luj­cie tro­chę gów­nia­ne­go kon­ten­tu, wia­do­mo, aż do zbie­le­nia oczu, i idź­cie spać. Będzie­cie śnić o utra­co­nym dzie­ciń­stwie.

Zna­my takie sce­na­riu­sze, któ­re na smęt­ne jesien­ne wie­czo­ry pisze dla nas uko­cha­ne życie, praw­da? No wła­śnie. Chlip. Przy­po­mnij­cie sobie zeszło­rocz­ny paź­dzier­nik. Naraz, po pię­cio­dnio­wej harów­ce w bok­sie trans­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji (z bio­dra za, zda­je się, Fran­ze­nem: to prze­dziw­na insty­tu­cja, któ­ra choć nie pro­du­ku­je nicze­go real­ne­go, to jed­nak wytwa­rza ogrom­ne bogac­two) wybił pią­tek i wró­ci­li­ście do miesz­ka­nia. Zgrzyt klu­czy w zam­ku, buty na kory­ta­rzu, kurt­ka na wie­sza­ku. Mie­li­ście na to popo­łu­dnie sto tysię­cy pomy­słów: chcie­li­ście, jak to się mówi, nad­ro­bić pew­ne życio­we zale­gło­ści, zro­bić sto­sow­ne porząd­ki w salo­nie (jeśli macie salon), odwie­dzić miej­sca, na któ­re w tygo­dniu po pro­stu nie ma cza­su, być może nawet chcie­li­ście wyjść na impre­zę i wresz­cie sobie odpu­ścić, ale coś – zły demon w środ­ku (wie­le demo­nów) nagle wyrwał was z tego piąt­ko­wo-sobot­nie­go kon­te­nan­su i wpę­dził w jakieś abso­lut­ne cze­lu­ści, takie, że z ich nizin jeste­ście w sta­nie tyl­ko chło­nąć i leni­wie poru­szać wybra­ny­mi koń­czy­na­mi. Potrzą­sać odwło­kiem. Budzi­cie się z tego letar­gu na chwi­lę przed pół­no­cą i wte­dy docho­dzi do was, że napraw­dę jest już za póź­no. Że ten cudow­ny wie­czór minął wam gdzieś pomię­dzy lap­to­pem, leże­niem i jed­ną albo dru­gą smut­ną prze­ką­ską.

To zaczy­na się nie­win­nie. Po pro­stu wykoń­cze­ni pada­cie na kana­pę (jeśli macie kana­pę) i myśli­cie sobie: „zaraz, za momen­cik”. Póź­niej stra­te­gicz­nie nie odbie­ra­cie tele­fo­nu od kum­pli­ka, z któ­rym byli­ście wstęp­nie umó­wie­ni. Nie odpi­su­je­cie na smsy. Leży­cie.

To, że prze­gry­wa­cie, docho­dzi do was powo­li (i to dopie­ro jest faza).
*

Dzi­siaj jest podob­nie (nie mar­tw­cie się, jutro naj­pew­niej będzie tak samo). Wobec tych wszyst­kich nie­for­tun­nych oko­licz­no­ści opo­wiem wam o kil­ku pla­nach, z któ­rych wła­śnie rado­śnie i ofi­cjal­nie posta­no­wi­łem sobie zre­zy­gno­wać.

2.

Mia­łem, praw­da, pla­ny.

Nade wszyst­ko dzien­ni­czek lek­tur: chcia­łem przez week­end doczy­tać kil­ka rze­czy. Z tych kil­ku rze­czy zdo­ła­łem jed­nak skoń­czyć tyl­ko Pamięć zewnętrz­ną Rad­ka Jur­cza­ka; nie będę jed­nak o niej, bo mia­ło być o tym, cze­go zro­bić się nie uda­ło.

Albo nie. Pozwo­lę sobie jed­nak na krót­ką uwa­gę: Pamięć zewnętrz­na to zbiór wier­szy. Zbiór wier­szy zresz­tą cał­ko­wi­cie uda­ny, o czym w poprzed­nim tygo­dniu mia­łem oka­zję wspo­mnieć w Kul­tu­rze Libe­ral­nej. Na wszel­ki wypa­dek do pie­ca dorzu­cam zatem odro­bi­nę spa­mu: tom zwy­czaj­nie na to zasłu­gu­je.

Szczę­śli­wie, jed­na prze­czy­ta­na w tygo­dniu książ­ka o niczym zna­czą­co nie świad­czy. Chcia­łem jesz­cze skoń­czyć kil­ka rze­czy innych. Przy­kła­do­wo: wra­ca­jąc na dniach skądś do domu, zupeł­nie spon­ta­nicz­nie wpa­dłem sobie do pew­nej kra­kow­skiej księ­gar­ni (w środ­ku ścia­ny poma­lo­wa­ne są na czar­no), w któ­rej – zupeł­nie spon­ta­nicz­nie – odna­la­złem Tak. Wyja­da­cze Bern­har­da. I męczę się teraz z tym Bern­har­dem okrop­nie.

Kie­dyś – jesz­cze na polo­ni­stycz­nych stu­diach – byłem psy­cho­fa­nem. Korek­ta, Wycin­ka, Daw­ni mistrzo­wie, nawet ten nie­szcze­gól­nie prze­cież ponęt­ny Bra­ta­nek Wit­t­gen­ste­ina  – znam to gów­no na pamięć. Żeby nie wspo­mnieć o szpi­tal­nej try­lo­gii, któ­rej pierw­sze zda­nie zawsze uwa­ża­łem za jed­no z bar­dziej for­tun­nych w roz­le­głej histo­rii lite­ra­tu­ry, powiedz­my, schył­ko­wej: „Wraz z tak zwa­nym cie­niem na moje płu­ca padł tak­że ponow­nie cień na moje życie”. Bra­łem Bern­har­da ze sobą wszę­dzie. Albo pra­wie wszę­dzie. Czy­ta­łem go w tram­wa­ju, w auto­bu­sie, czy­ta­łem też na kaja­ku i w zady­mio­nej szat­ni klu­bu (docho­dzi­ła pią­ta rano, a ja – trzeź­wy i spra­gnio­ny – doda­wa­łem sobie ani­mu­szu latar­ką z komór­ki). Po pro­stu impo­no­wał mi ten cynicz­ny blok tek­stu i wynio­sła żółć ary­sto­kra­ty, zawsze patrzą­ce­go na wszyst­ko z uko­sa, zawsze gdzieś z cie­nia, zawsze ze stra­te­gicz­nej kry­jów­ki, ary­sto­kra­ty, któ­ry, odrzu­ciw­szy ludzi, oddał się w wynisz­cza­ją­ce­mu rucho­wi pojęć (filo­zo­ficz­nych czy nauko­wych), a więc ary­sto­kra­ty cał­ko­wi­cie odda­ne­mu tak zwa­nej pra­cy umy­sło­wej. Impo­no­wa­ły mi zma­ga­nia czło­wie­ka z ideą, wal­ka, któ­rą pro­wa­dził Roitha­mer, usi­łu­ją­cy skon­stru­ować nie­moż­li­we, samot­ny Reger z Kun­sthi­sto­ri­sches Museum, Kon­rad posu­wa­ją­cy się do mor­der­stwa w imię słu­chu abso­lut­ne­go. Sło­wem: w Bern­har­dzie pocią­ga­ły mnie wszyst­kie te dys­kur­syw­ne pier­do­ły, o któ­rych opo­wia­da się w gro­nie innych polo­ni­stów (śmierć polo­ni­stom i fra­je­rom), pota­ku­jąc tak­tycz­nie gło­wą.

Wresz­cie, wraz z Tak. Wyja­da­cze, uświa­do­mi­łem sobie jed­nak, że to już nie dzia­ła. Ba: doszedł do mnie cały ten sek­si­stow­sko-kla­si­stow­ski bagaż, jakim obda­rzo­ny jest pod­miot Bern­har­da. Żart, nie ma żad­ne­go sek­si­stow­sko-kla­si­stow­skie­go, raczej tyl­ko kla­si­stow­ski, ale w tym sen­sie, że to po pro­stu lite­ra­tu­ra boga­tej i znu­dzo­nej Pół­no­cy (wspo­mi­na­łem wcze­śniej o osiach podzia­łu, praw­da?). Jakoś prze­brną­łem przez pierw­sze z dwóch opo­wia­dań, któ­re to opo­wia­da­nie raz jesz­cze sku­pia wszyst­kie pisar­skie obse­sje Bern­har­da: że czło­wiek, że idea, że sza­leń­stwo. Mamy zatem typa opę­ta­ne­go w podwój­nym sen­sie – przez pra­cę i przez samot­ność, ze wszyst­ki­mi impli­ka­cja­mi, jakie z tej kom­bi­na­cji wyni­ka­ją. Mamy zatem mono­log typa, któ­ry masku­je przed sobą i świa­tem, że jest prze­gra­ny (że jest, mówiąc samym Bern­har­dem, ducho­wym ban­kru­tem). Przy Tak znu­dzi­łem się strasz­li­wie; naraz doszło do mnie, że ten wspa­nia­ły blok tek­stu – ten sam, o któ­rym na stu­diach polo­ni­stycz­nych mogłem trom­ta­dro­wać przez pół wie­czo­ru – na każ­dym kro­ku wali się pod wła­snym cię­ża­rem (moż­li­we, że od same­go począt­ku tak mia­ło być, ale tego typu ustaw­ka zapro­wa­dzi nas doni­kąd). Może to głu­pie, ale przy tym waż­kim odkry­ciu koń­czy się dla mnie pew­na, kur­de, epo­ka. Czu­ję się pogod­nie roz­cza­ro­wa­ny i niniej­szym rezy­gnu­ję. Z pew­no­ścią zna­cie to uczu­cie: wra­ca­cie do rze­czy po latach, żeby prze­ko­nać się, że wszyst­ko, cze­mu­ście w tej rze­czy zawie­rzy­li, nigdy nie tak napraw­dę nie ist­nia­ło.

*

Secun­do: dzien­ni­czek iwen­to­wy. Z Ha!wangardy (od tego roku Mię­dzy­na­ro­do­wy Festi­wal Lite­rac­ki Hawan­gar­da: na pew­no cho­dzi­ło o haj­sy z Wyszeh­ra­du) zre­zy­gno­wa­łem już w dwa dni po ogło­sze­niu pro­gra­mu, mimo iż nasz wyklę­ty kraj nie nęka­ły wów­czas jesz­cze kaska­dy desz­czu. Nie krę­ci mnie Demo­sce­na, nigdy w niej nie sie­dzia­łem, poza tym nie rozu­miem jej i mam z nią, praw­da, dotkli­wy kło­pot. Oczy­wi­ście, oprócz Chle­ba, ale praw­dzi­wy, pożyw­ny i żyt­ni Chle­buś jest demo­sce­no­wy raczej z bra­ku laku bądź bra­ku lep­sze­go nazew­nic­twa, a zgra­ny już moc­no vapor prze­cież nie wyczer­pu­je wspa­nia­łych wyczy­nów Ona­ka, Pul­dzia­na i Pod­gór­nie­go. Poza tym, wia­do­mo, w Chle­bie cho­dzi o to, żeby się pośmiać. Żeby przyjść – jak cho­ciaż­by na tego­rocz­nej Hawan­gar­dzie – do Bom­by na Pla­cu Szcze­pań­skim, spa­lić koru­ta, napić się piw­ka i dostać oczo­plą­su od sta­tu­sów Jana Pega­zu­sa Dru­gie­go. Pod­czas Elek­tro­nicz­ne­go Festi­wa­lu Lodów­ki (kom­pu­ter pytał publicz­ność, czy two­ja die­ta zawie­ra posi­łek) było, praw­da, zabaw­nie, cho­ciaż do loka­lu wbi­ło się jakieś tysiąc osób i musie­li­śmy z kole­żan­ką stać na scho­dach w sekret­nym przej­ściu do bom­bo­wych pod­zie­mi.

Następ­ne­go dnia, a więc w pią­tek siód­me­go paź­dzier­ni­ka, chcia­łem jesz­cze sko­czyć do Spół­dziel­ni Ogni­wo na Media Art Show, żeby jakoś się na tą Demo­sce­nę bar­dziej otwo­rzyć, ale byłem po pra­cy i stra­ci­łem ocho­tę. Poza tym wykru­szył mi się zna­jo­mek. Wró­ci­łem zatem grzecz­nie do domu i wie­czo­rek minął mi pod koł­der­ką w pan­ter­kę jakoś pomię­dzy lap­to­pem a jed­ną bądź dru­gą prze­ką­ską.

Mam też poważ­ne wąt­pli­wo­ści co do tego­rocz­ne­go Con­ra­da. War­to iść czy lepiej zmu­lić wie­czo­ro­wo na łóżecz­ku? Swo­ją dro­gą: mogli­by retrans­mi­to­wać spo­tka­nia na żywo, wów­czas decy­zja nie była­by taka trud­na. Bra­ku­je w pro­gra­mie kogoś w sty­lu Ranciere’a czy Slo­ter­dij­ka, jak w poprzed­nich edy­cjach. Wszy­scy dobrze wie­my, że filo­zo­fo­wie naj­czę­ściej mają jed­nak wię­cej cie­ka­wych rze­czy do powie­dze­nia niż lite­ra­ci (kie­dyś w roz­mo­wie z pew­nym dobrym zna­jom­kiem doszli­śmy do wnio­sku, że w poezji naj­gor­si są poeci i przy­znaj­cie: coś w tym jest), zakła­da­jąc jed­no­cze­śnie, że jeden/jedna nie jest drugim/drugą.

W każ­dym razie rezy­gna­cje na tle Con­ra­da są jesz­cze do spi­sa­nia.

Podob­nie z Unso­un­dem, z któ­re­go zre­zy­gnu­ję raczej z bra­ku odpo­wied­nie­go kapi­ta­łu niż z praw­dzi­wej potrze­by (rezy­gna­cji), nie licząc pew­nie jed­ne­go lub dwóch kon­cer­tów i jakiejś nocy w Forum, oczy­wi­ście z odpo­wied­nim pod­kła­dem. Strasz­na szko­da. Tym szczę­śli­wym i majęt­nym z całe­go ser­ca pole­cam sety w Forum czwart­ko­wym, a w szcze­gól­no­ści footwor­ko­wy pokój numer dwa. Przy odro­bi­nie szczę­ścia też się na to zała­pię.

3.

Jak tam wasz wie­czór? Wciąż rów­no w dół? Dobrnę­li­ście w ogó­le do tego momen­tu? Ja bym pew­nie zre­zy­gno­wał gdzieś w trze­cim aka­pi­cie. Żar­cik, czy­tał­bym do koń­ca i gwał­cił riplej. W każ­dym razie na koniec mam dla Was pocie­sza­ją­ce wie­ści: nie tyl­ko wy jeste­ście w złym sta­nie. Do spi­sa­nia za dwa tygo­dnie!

Uko­chy!