06/03/17

Ćwiczenia z rezygnacji (7)

Krzysztof Sztafa

Strona cyklu

Ćwiczenia z rezygnacji
Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

18.

Otóż – uwa­ga, waż­ne info – wsta­łem sobie i dzień był sło­necz­ny (zawsze zaczy­na się tak, że koleś wsta­je z łóż­ka i coś tam, patrzy przez chwi­lę bez­myśl­nie w sufit, skąd zwi­sa zepsu­ta żarów­ka bez narzut­ki, potem wkła­da kap­cie [jeśli ma kap­cie – koniecz­nie fil­co­we, takie o zapa­chu pyr­ci­ny], ubie­ra szla­frok [jeśli], otwie­ra drzwi, drzwi zamy­ka, drzwi są masyw­ne albo lek­kie, z klu­czem bądź bez, z szyb­ką lub bez szyb­ki, z czym tam jesz­cze, z juda­szem iska­rio­tą. Sło­wem: ogar­nia się, szy­ku­je na przy­go­dy i wyni­ka z tego nie­wie­le, naj­wy­żej nie­zno­śna lep­kość wia­do­mo cze­go]).

Wsta­łem sobie, dzień zapo­wia­dał się nie­źle; wca­le nie­złe, trze­ba przy­znać, wido­ki na ten dzień mia­łem. Jakaś oso­bli­wa i nie­po­ko­ją­ca radość w chwi­lę po prze­bu­dze­niu, zaska­ku­ją­co lek­ko na duszy, lek­ko na mord­ce, lek­ko na brzusz­ku i w kil­ku jesz­cze innych miej­scach. Co to za oso­bli­wa i nie­po­ko­ją­ca, pomy­śla­łem, skąd to, na potrze­by rezy­gna­cji mia­ła być prze­cież struk­tu­ral­na roz­pacz, miał być pro­gra­mo­wy roz­kład i obo­wiąz­ko­wy roz­pad, pro­ble­my finan­so­we, pro­ble­my egzy­sten­cjal­ne, ducho­we roz­ter­ki, pro­ce­sy sta­rze­nia, a jeśli nie to i tak za oknem mróz i chuj, jestem naj­gor­szy, zima ciśnie jak nigdy, potra­fię tyl­ko bez­rad­nie trząść odwło­kiem, szron na policz­kach, odmro­że­nia koń­czyn, ogól­ne zwąt­pie­nie w spraw­czość, co to za gów­nia­na, praw­da, radość, doszło skądś do mnie, prze­cież wia­do­mo, że roz­ryw­ka jest dla pleb­su. Że niby co, że entu­zjazm po solid­nym śnie i cia­ło głod­ne bodź­ców, jakiejś, za prze­pro­sze­niem, inte­rak­cji ze świa­tem? Że nad gło­wą ubra­ne­go w pom­po­nik śpiosz­ka pulch­ne anio­łecz­ki z łagod­nym brzmie­niem trą­bek, pogod­ne myśli o wiecz­no­ści, komu­nia z wszel­kim żyjąt­kiem?

Od począt­ku było coś nie tak, mimo że począ­tek był prze­cież skrom­ny, ot, po pro­stu sobie wsta­łem, sny mia­łem nie­szcze­gól­ne, co zna­czy, że ani w jed­ną, ani w dru­gą stro­nę (że pewien świa­to­wej sła­wy filo­zof pra­co­wał w skle­pie i miał na sobie skle­po­wy strój, takie tam waria­cje), zupeł­nie nor­mal­nie uchy­li­łem okno, a za nim nad przy­le­ga­ją­cym do rogu dwóch ulic skwer­kiem – dobrze mieć skwe­rek – zupeł­nie nor­mal­nie krą­ży­ły pta­ki. Pomy­śla­łem, że to rybi­twy, pew­nie nie mia­łem racji. Pomy­śla­łem, że szu­ka­ją padli­ny, a może po pro­stu cie­szy­ły się lotem. Poza tym drzew­ka zbie­ra­ją­ce na sobie szron – miej­skie land­sza­fty w gło­wie nie­dziel­ne­go graj­ka.

I dzwo­ny oko­licz­ne­go kościo­ła, oto dusz­pa­sterz wzy­wa na świę­te nabo­żeń­stwo. To nie może potrwać zbyt dłu­go, sko­ro – kie­dy to piszę – jeste­śmy już na wylo­cie lute­go, praw­da?

Kuch­nia: w eks­pre­sie zapa­rzy­łem sobie kawę, faj­nie, na pla­sti­ko­wej kra­jal­ni­cy uło­ży­łem śnia­da­nio­wy kram. Jakieś ogór­ki, tro­chę pasty, ciem­ne pie­czy­wo. Soczek w osob­nej szklan­ce, w zdro­wot­nym domy­śle żywe kul­tu­ry bak­te­rii. Z poko­ju współ­lo­ka­to­ra dobie­gał gitar­ko­wy szum, wobec któ­re­go poczu­łem się jak w seria­lu (powiedz­my, że jak Emil­ka na swo­jej sła­wet­nej grzy­bo­wej fazie). Albo jak w tele­dy­sku. Takim, w któ­rym koleś wła­śnie wsta­je, ma na sobie luź­ną piżam­kę w pasia­ki czy tam przy­tul­ny szla­frok, na sto­pach mięk­kie bam­bosz­ki. I potem idzie z tym śnia­da­niem i spo­ży­wa je przed kom­pem, ogar­nia się. Na szla­frocz­ku gro­ma­dzą się dro­bin­ki ciem­ne­go pie­czy­wa. Jesz­cze potem odchy­la gło­wę, cze­ka kil­ka godzin w bez­ru­chu, aż wresz­cie przy­cho­dzi pora obia­do­wa. Wra­ca więc do kuch­ni i to uję­cie, kie­dy wsta­je z krze­sła, powta­rza się jesz­cze kil­ka razy w jakimś korzyst­nym fil­trze. Zabieg, któ­ry wpro­wa­dza aurę gro­zy i tajem­ni­cy. Nikt nie wie, co będzie dalej, z nie­po­ko­ju widzo­wie (jest ich garst­ka, ale są wier­ni) zaci­ska­ją pię­ści.

A dalej przy­go­dy jak ze słów natchnio­ne­go poety (jara­łem się tym w liceum, już w liceum tak chcia­łem): życie, życie. chciał­bym mieć ciche jak zbie­gły ssman i umrzeć w porze mio­do­bra­nia.

19.

Dobra, zostaw­my te wąt­pli­wej jako­ści trom­ta­dra­cje. Minę­ło kil­ka dłu­gich dni, a wraz z nimi zima (wow, sło­necz­ne grze­je! szok, ptasz­ki na drzew­kach i ćwir ćwir ćwir, świr­ku!). Już się wkur­wiam na upa­ły w tram­wa­ju, auto­bu­sie czy jesz­cze innym jakimś poetyc­kim (o)środku trans­por­tu.

Któ­ry z tych wiel­kich pol­skich współ­cze­snych napi­sał, że to wła­śnie wio­sna przy­no­si ze sobą naj­więk­sze roz­cza­ro­wa­nie? Że w każ­dej wio­śnie czai się jakiś pod­stęp? Super odkry­cie, debi­lu – znam ludzi, któ­rzy to wła­śnie wów­czas, czy­li teraz, zapa­da­ją w letarg. Po pro­stu kła­dą się na łóż­ku i już nie wsta­ją.

Prze­cho­dzę sobie na luza­ku od poko­ju do kuch­ni i od kuch­ni do poko­ju, bo to nowy pokój i nowa kuch­nia, jesz­cze nie­wy­star­cza­ją­co zadep­ta­na (pokój), jesz­cze nie­wy­star­cza­ją­co zbru­ka­na od sosów (kuch­nia). Inny­mi sło­wy: nowe miesz­ka­nie. Spę­dzi­łem tutaj tydzień, odkry­wa­jąc tajem­ne przej­ścia do pod­zie­mi, „ukry­te skryt­ki” (taki ukłon w stro­nę Dia­blo: ktoś to pamię­ta?) w ścia­nach, śmier­dzą­ce kana­ły, kaza­ma­ty nie­na­wi­ści. Pew­nie stąd cała ta dziw­na radość, któ­ra przy­ku­ła mnie ongiś do krze­sła. Czę­sto się prze­pro­wa­dza­li­ście? Ja w cią­gu pię­ciu lat osiem razy. Wycho­dzi, że śred­nio w jed­nym miesz­ka­niu spę­dzi­łem sie­dem i pół mie­sią­ca – cał­kiem nie­zły wynik. Aku­rat, żeby nie zapu­ścić żad­nych korze­ni. W każ­dym razie już po trze­cim wie­dzia­łem, że na chuj mi te wszyst­kie meble, co je skądś kie­dyś przy­własz­czy­łem, jakieś łóż­ka, szaf­ki, gary. Zasta­wa. I naj­gor­sze – sto­sy ksią­żek. Naj­okrut­niej­sza z prawd posia­da­nia zaczy­na się wła­śnie w kon­fron­ta­cji ze spo­łecz­ną ruchli­wo­ścią – tą pozio­mą, bo prze­cież żad­na inna nie ist­nie­je. Hor­ror wolu­mi­nów w skle­po­wych skrzyn­kach, w pudłach po bana­nach (w pudłach po bana­nach, cza­icie), dźwi­ga­nie każ­dej i każ­de­go na czwar­te pię­tro, bo prze­cież wia­do­mo, że nie ma win­dy, pro­ble­my z logi­sty­ką, wno­sze­nie, zno­sze­nie, zmę­cze­nie, zje­ba­nie wresz­cie strasz­ne i kwas drą­żą­cy mię­śnie. Kie­dy – zawa­lo­ny pudła­mi – wcho­dzi­łem na klat­kę, napo­tka­ny przy drzwiach nie­przy­ja­zny pan sąsiad zapy­tał „dokąd idę”, widzia­łem, jak z ner­wów trzę­są mu się pomarsz­czo­ne rącz­ki – bra­wu­ro­wa inter­wen­cja w obro­nie wspól­no­ty miesz­ka­nio­wej Dęb­ni­ki II! Chcia­łem odpo­wie­dzieć, że do cie­bie typie przej­mu­ję twój lokal, ale zamiast tego grzecz­nie wyja­śni­łem, że prze­pro­wadz­ka panie tobo­ły cięż­kie. Ileż to razy byłem bli­ski omdle­nia na stro­mych, nie­przy­ja­znych scho­dach, obju­czo­ny jak osio­łek, wycień­czo­ny, ale zde­ter­mi­no­wa­ny, żeby w ramach życio­we­go kom­for­tu prze­no­sić Mic­kie­wi­cza, Sło­wac­kie­go i kogo tam jesz­cze z wypa­lo­ne­go punk­tu A do obie­cu­ją­ce­go punk­tu B.

Tym razem wszyst­kich tych sędzi­wych Mic­kie­wi­czów, Sło­wac­kich i mię­dzy inny­mi całe narę­cze lite­rac­kie­go syfu z Ha!artu po pięć ziko zosta­wi­łem na miej­scu. Po pro­stu wło­ży­łem je do sza­fy i tyle, niech gni­ją, niech giną, nie­chaj się kurz na nich odkła­da, mam to gdzieś.

Śmiesz­ny pomysł, kolek­cjo­no­wać książ­ki. Kie­dyś marze­nia o wiel­kiej biblio­te­ce z prze­su­wa­ną dra­bin­ką, teraz już tyl­ko kło­pot i kło­pot, faty­ga. Otwie­ra mi się z auto­ma­tu czy­ta­ny nie­daw­no mniej­szo­ścio­wy mate­ria­lizm Ben­ja­mi­na, w któ­rym Pospi­szyl pero­ro­wał o prze­chwy­tu­ją­cym (w sen­sie sytu­acjo­ni­stycz­nym) wymia­rze zbie­rac­twa: „Wła­śnie ten zmy­sło­wy czy cie­le­sny cha­rak­ter zbie­rac­twa sta­nie się pod­sta­wą teo­rii war­to­ści innych niż użyt­ko­we i wymien­ne: ‘kolek­cjo­ne­rzy – prze­czy­ta­my póź­niej w pra­cy o pary­skich pasa­żach – to ludzie z roz­wi­nię­tym instynk­tem doty­ku’. Wbrew zdro­wo­roz­sąd­ko­wym teo­riom (…) isto­tą kolek­cjo­ner­stwa nie było buchal­te­ryj­ne nada­wa­nie książ­kom czy rze­czom nume­rów oraz nazw, ale zmy­sło­we podą­ża­nie za ich poje­dyn­czym zapa­chem, kształ­tem, za zwią­za­ną z nimi histo­rią (…)”. To ja wam opo­wiem krót­ką histo­rię takich, daj­my na to, wymę­czo­nych Dzia­dów Mic­kie­wi­cza w kle­jo­nym wyda­niu z lat sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głe­go wie­ku. Książ­ka leża­ła w jakiejś księ­gar­ni na ryn­ku małe­go mia­stecz­ka i przez lata nikt jej nie kupił, potem tra­fi­ła do rąk żula (to już poło­wa lat osiem­dzie­sią­tych), któ­ry oddał ją za szlu­ga ulicz­ne­mu anty­kwa­riu­szo­wi (wciąż w orbi­cie war­to­ści wymien­nej). Ten z kolei trzy­mał ją przez deka­dę w pudle (poło­wa lat dzie­więć­dzie­sią­tych). Mija­ły dni, mija­ły lata, ludzie wciąż pała­li do sie­bie nie­na­wi­ścią, powsta­ło kil­ka nowych państw. I nastał wresz­cie ten dzień. Dobrze pamię­tam to sło­necz­ne popo­łu­dnie. Było upal­nie i zasko­czył mnie kram roz­ło­żo­ny w jed­nej z bram Flo­riań­skiej. Sto­isko obsłu­gi­wał typo­wy typek, pogrą­żo­ny facet oko­ło pięć­dzie­siąt­ki – wyobra­zi­łem sobie, że wisi nad nim jakaś cicha, finan­so­wa kata­stro­fa. Miał na sobie nie­sto­sow­nie cie­płe ubra­nie: zno­szo­ny swe­ter, dłu­gie sztruk­so­we spodnie. No i wycią­gną­łem z pudła te smut­ne, pomię­te Dzia­dy, bo aku­rat zbli­żał się roman­tyzm (dru­gi rok dzien­nych stu­diów polo­ni­stycz­nych – prze­kąs) z pro­fe­so­rem o kato­lic­ko-naro­do­wych sym­pa­tiach, przed­se­syj­ny stre­sik i drże­nie na myśl o egza­mi­nie. Typ z rezy­gna­cją (lubi­my rezy­gna­cję) sprze­dał mi Mic­kie­wi­cza za 2 ziko – wciąż war­tość wymien­na, praw­da?

Bo użyt­ko­wej to było tyle, że w dro­dze do domu odpę­dza­łem książ­ką skwar ze spie­czo­nej twa­rzy. Po pro­stu nie kumam już dłu­żej biblio­fil­skich zaja­wek – z wyłą­cze­niem, rzecz jasna, filo­zo­fii. Uko­cha­ny ruch pojęć.

I raz jesz­cze: to chy­ba przez to miesz­ka­nie cała ta kon­ster­nu­ją­ca radość, rodzaj oszu­stwa, jaki sobie z jakie­goś powo­du zada­je­my, że niby oto, wraz z nową prze­strze­nią wokół – niech­że od bie­dy będzie jej to skrom­ne pięć­dzie­siąt metrów kwa­dra­to­wych – rze­czy pój­dą już we wła­ści­wym kie­run­ku, a wszyst­kie bolącz­ki ustą­pią przed jakimś obez­wład­nia­ją­cym entu­zja­zmem albo obiet­ni­cą nie­usta­ją­cej roz­ko­szy i tak dalej, i tym podob­ne. Daruj­my to sobie.

Jesz­cze tyl­ko jed­na waż­ka uwa­ga: do nowe­go miesz­ka­nia kupi­łem sobie sztucz­ną paprot­kę za pięt­na­sta­ka z oko­licz­ne­go ryn­ku. Faj­nie, nie?

paprotka_2

20.

Pew­nie, że faj­nie, Krzy­siu!

Na mar­gi­ne­sie: z ostat­nich lite­rac­kich rewe­la­cji gorą­co zachę­cam wszyst­kie kuma­te mor­dy z miast cen­tral­nych do wzię­cia udzia­łu w zaini­cjo­wa­nym wła­śnie, postę­po­wym cyklu wier­szy zaan­ga­żo­wa­nych w Haar­cie. Swo­je wkur­wie­nie na kapi­ta­lizm ślij­cie pod adres poda­ny w ogło­sze­niu.

Lecę sobie tym­cza­sem na spa­cer­niak po oko­li­cy – wciąż czu­ję ten nie­po­ko­ją­cy entu­zjazm. W następ­nym odcin­ku będzie­my uczyć się nazw ptasz­ków, któ­re wła­śnie wró­ci­ły do tego ponu­re­go kra­ju.