30/05/16

Czytając Flauberta Domagalskiego

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

1. Kiedy zaczynam to pisać, jest sobotnie popołudnie 21 maja. Zapowiadają burze, ale na razie jest ciepło, nawet duszno, słonecznie, choć z chmurami nie do końca niewinnie wyglądającymi, może coś będzie z tych zapowiedzi. Palę fajkę, słucham muzyki Philipa Glassa z filmu Koyaanisquatsi, przysiadłem na zielonym zafu w […]

2. Ten znak zerwania, opuszczenia tekstu tuż powyżej, oznacza coś bardzo dosłownego: musiałem przestać pisać w połowie trzeciego zdania (o przyczyny mniejsza). Ale w kontekście tego, co chciałem napisać, znaczy podwójnie, a może potrójnie.

3. Najpierw o tym znaczeniu trzecim, o tym sprzed zerwania i opuszczenia: co miało znaczyć to, co zacząłem, a czego już nie skończę (czemu nie skończę – o tym w objaśnieniu znaczenia drugiego). Dokładna notacja kontekstu pisania, pisania o czytaniu, o czytaniu czytanego: rzecz – jak coraz częściej myślę – arcyważna. Żadne pisanie i żadne czytanie się nie powtarza, żadna książka nie ma swego podwojenia (jak u Borgesa, w tym bodaj najczęściej przywoływanym z jego apokryfów: Don Kichot Menarda nigdy nie będzie Don Kichotem Cervantesa, zawsze będąc Don Kichotem Cervantesa). Tak pięknie (czytajcie to! czytajcie!) pisze o tej witalnej, spermatycznej zgoła potencjalności literatury, o jej nieposkromionej energii (Stagiryta i jego ενέργεια: akt, ruch, działanie; nieruchomość tak bardzo niedocieczona, że może li tylko hipostatyczna – niedocieczona, bo jedynie dedukowalna, bo obserwowalna wyłącznie w ruchu, który u-ruchamia) Michał Domagalski w kolejnych odsłonach swej opowieści o prze-pisywaniu (prze-czytywaniu?) swą niepodrabialną i – tym samym – niefalsyfikowalną dłonią (dłonią o nazbyt długich paznokciach, o czym za chwilę) jednego wiersza Wisławy Szymborskiej. Czytajcie, czytajcie!…

4. To moje pisanie zaczyna się w pewnej korespondencji z Michałem Domagalskim.

5. Znaczenie drugie: zerwaniem i opuszczeniem kończy się też ostatnia powieść Gustave’a Flauberta, Bouvard i Pécuchet. Nawet na tle wszystkich osobliwości pisarstwa tego krańcowego prozaika owa cudaczna opowieść o dwóch jegomościach zaszywających się na francuskiej prowincji z zamiarem napisania wielkiej encyklopedii całej swej (drobnomieszczańskiej, czyli niewiele, albo i nic wartej) wiedzy rysuje/pisze/czyta się jako osobliwość nad osobliwościami. Jeśli już pisząc Panią Bovary Wielki Mizantrop pragnął stworzyć powieść doskonale nudną i absolutnie o niczym, to w swym ostatnim dziele zamiar taki doprowadził do paroksyzmu – a przecież i tak wyszła mu fascynująca parabola literatury, której tematem jest sam akt (czyli wspomniana wyżej Arystotelesowska energeia) pisania; pisania, które wierząc, że zdaję sprawę z rzeczywistości, w istocie służy wyłącznie reprodukowaniu doskonale samozwrotnego przesądu, komunału, fałszu i kretynizmu.

6. Bouvard i Pécuchet to – jako się rzekło – powieść niedokończona, powieść zerwana i opuszczona. Zerwana ostatecznym zerwaniem, opuszczona bezpowrotnym opuszczeniem: Flaubert pracę nad nią zaczyna w roku 1872 i nigdy nie kończy – 8 maja 1880 roku śmierć zastaje go przy biurku, wśród rozsypanych papierów z losami dwóch groteskowych kopistów. Legenda głosi, że była to śmierć z wycieńczenia pisaniem.

7. Ale przecież w tym bezpowrotnym zerwaniu, w tym ostatecznym opuszczeniu pisanie dopiero się zaczyna. Dosłownie.

8. Ostatnie notatki pisarza do jego ostatniego – a przecież pierwszego – dzieła. Po ekspozycji sytuacji życiowej obu bohaterów u kresu powieści, kiedy to rozsypują im się ich wielkie plany (co sumuje zdanie w kontekście przedsięwzięcia literacko tak immanentnego jak właśnie Bouvard i Pécuchet arcyważne: „Życie nie ma już dla nich żadnego uroku”), następują takie oto słowa:

Dobra myśl żywiona w sekrecie przez obu. Wzajemnie ją ukrywają. Od czasu do czasu uśmiechają się, gdy ich nachodzi, wreszcie obaj zwierzają się z niej jednocześnie.

Kopiować jak niegdyś.

Sporządzenie biurka o dwóch pulpitach. (Zwracają się o to do pewnego stolarza, Gorju, który słyszał o tym wynalazku, proponuje im wykonać je. – Przypomnieć skrzynię.)
Kupno książek i przyborów, sandraku, skrobaczek itp.
Zasiadają do biurka.

KONIEC

9. Nie, wbrew intencji samotnika z Croisset – wcale nie koniec. Gdyby to słowo faktycznie wieńczyło domknięte dzieło – można by (mocno warunkowo, wszak – jako się rzekło: każda książka zaczyna się od nowa, zaczyna się nową w chwili podjęcia lektury) mówić o końcu. Ale powieść nie jest skończona – została przerwana, czyli już na zawsze trwać będzie w tym, co być mogło, co nie zostało napisane; wszelka jej statyczności została rozmieniona na nieskończenie rozpraszającą się i nigdy niewyczerpaną energeię. Ponadto – ostatnie notatki wprost zapowiadają, że pisanie (to samo, co do tej pory – i zawsze nowe; oryginalne – i kopiujące) będzie trwało.

10. Na poziomie pewnej fantasmagorii nie mam wątpliwości, że ta śmierć Flauberta była dokładnie zaplanowana – że po prostu nie mógł umrzeć w innym momencie, niż w tym właśnie. Że granicznym pociągnięciem pióra po prostu przemieścił się w galaktykę samego pisania.

11. Pierwszy mój Bouvard i Pécuchet to ten, którego kupiłem jakichś piętnaście lat temu w jednym z krakowskich antykwariatów: szare popołudnie wraz z deszczem szarzejące w pośpieszny szary wieczór, szare zwały książek, szara okładka, poszarzały gruby papier pierwszego polskiego wydania – Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1955, przekład Wacława Rogowskiego. Ten-sam-drugi mój Bouvard i Pécuchet zaczął się, gdy otworzyłem stronę tytułową i zastałem tam zupełnie niewiarygodną dedykację, o której tylko trochę napiszę, bo pewnie napisze o niej – tuż obok – ktoś inny, którego tytułem tego mojego tutaj pisania inwokuję. Ten-sam-trzeci Bouvard i Pécuchet (też mój, ale już trochę, bardziej niż trochę adresatki dedykacji) stał się, gdy przy pierwszej próbie przekartkowania napotkałem na opór zrośniętych górnym grzbietami stron… Tak, wręczony pani? pannie? Listek z okazji Dnia Kobiet w roku 1956 Bouvard i Pécuchet przeleżał bez mała pół wieku nieruszony (czyli nieczytany, przenoszony zapewne był – z mieszkania do mieszkania, z miasta do miasta: kupiony przeze mnie w Krakowie, wręczony został Listkowej? Listkównie? w Wojewódzkim Zarządzie Łączności w Białymstoku, zapewne w pakiecie z pończochami i goździkiem, na sympatycznej uroczystości przy ciasteczkach i sypanej do szklanek kawie).

12. Gdy pisałem to, co tuż powyżej, w głośnikach laptopa sopran Elżbiety Towarnickiej jak zawsze zatrzymał mnie wyśpiewywaniem wiersza Ile bied i głodów z Harf Papuszy Jana Kantego Pawluśkiewicza, a znad powieki sąsiedniego osiedla zerknął na mnie cygańską źrenicą rudy księżyc.

13. Napisałem o tym moim-nie-moim Flaubercie Michałowi Domagalskiemu – bo mi się to skojarzyło z tymi jego refleksjami (czytajcie to, czytajcie!) o kopiowaniu Szymborskiej. W odpowiedzi – po półtora tygodnia – Michał napisał: „Kuszony Twymi uwagami, dokonałem zakupu przez Internet. Załączam zdjęcia. Poprzedni właściciel dotarł do 177 strony. Mam nadzieję, że ja pociągnę dalej.”

14. Na pierwszym zdjęciu

Rojek_1

strona redakcyjna. Michał udowadnia, że pisząc do siebie o dwóch różnych (bo przez różnych nas czytanych) książkach, mówimy o tej samej książce. Papier tak samo jak u mnie poszarzały – dekady nawbijały w jego grube ziarno („Papier druk. mat. kl. V 70 g.”; zastanawiam się – jako nieobeznany w praktyce drukarskiej – co oznacza „form. 82×104/32”; trzydzieści dwa arkusze o wymiarach niespełna metr na niewiele ponad metr? czy tak wyglądały w składzie owe nierozcięte strony, których deflorowania Listek zaniechała w zupełności, a pierwszy właściciel egzemplarza Michałowego-nie-Michałowego-i-trochę-też-mojego po niespełna połowie książki?) mniejsze i większe drobiny kurzu. Od lewego marginesu porowatość papieru wybrzusza się brązowym zaciekiem – kawa? herbata? woda, na przykład spod doniczki albo gdzieś z załomów ścian w starej mieszczańskiej kamienicy?), czas odznaczył się też tym, że wyraźnie widać przebicia druku ze strony tytułowej, palimpsest through the looking glass. No i jeszcze zastanawiające mnie tempo prac nad książką: między „podpisaniem do druku” a „druku ukończeniem” upływa ledwie miesiąc, niespełna, ale od „oddania do składania” a owym „podpisaniem” – prawie pięć miesięcy… Kto spędził lato tamtego odległego roku, gdy Europa świętowała pierwszą dekadę pokoju po Wielkiej Rzezi, nad maszynopisem ostatniej i pierwszej, i wiecznej powieści Flauberta? Redaktor? Korektor? A może (i tu nie mogę się nie uśmiechnąć, myśląc o karkołomności zadania) urzędniczka bądź urzędnik, bądź nawet urzędnicy Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk? Nad czym zatrzymywały się, drżały, w zetknięciu z czym czerwone ołówki wędrowały do ust zamyśloną, odwrotną, zaślinioną i zgryzioną/zgryźliwą końcówką?

14. Drugie zdjęcie przedstawia

Rojek_2

okładkę. Jest chyba – choć może to kwestia światła, ale cóż między tym i tamtym brzegiem życia nie jest jego kwestią – ciemniejsza niż moja. Więc – powiadam – może to światło; to, w którym Michał fotografował, ale też to, które pracowało nad książką przez tych sześćdziesiąt lat od momentu wydania („druk ukończono w październiku 1955 r.”). Przecież przez pewien czas – do sto siedemdziesiątej siódmej swej strony – musiała chyba leżeć, przynajmniej od czasu do czasu, gdzieś na stole, parapecie, eksponowanej półce, o(d)kryta żółtym parasolem spływającym z nocnej lampki (a może właśnie nie od czasu do czasu? może przez czas dłuższy, bez widoku na koniec – napoczęta i zapomniana, blednąca i ciemniejąca zarazem, kryjąca się po równo światłem i cienistym kurzem?). Tak czy inaczej – okładka jest ascetyczna, mocna w linii, na swój sposób ponura (niechętni powiedzieliby, że pozbawiona wyrazu). Zresztą – dziwne to wydanie: na każdym kroku stroi się w maskę solidności; ta brązowa, szara i czarna okładka, ten gruby papier ponabijany nazbyt mocną, kategoryczną czcionką, nawet postrzępione po rozcięciu strony mają w sobie coś szlachetnego… Ale tak po prawdzie: straszna lichota, dziadowskie klejenie grzbietu, gdyby nie to, że te nasze-nie-nasze egzemplarze były (najdelikatniej rzecz ujmując) nieczęsto otwierane, pozostałyby z nich – o ile w ogóle – luźne, niekompletne kartki poniewierające się w zapomnieniu gdzieś pod przyśrubowanymi do ścian szafami. I jest w tej pozorności, w tej udającej solidność tandecie coś znaczącego: jakby wydawcy (nieświadomie) chcieli uziemić wymykającą się wszelkiemu domknięciu fabułę; jakby materia PIW-owskiego wydania Bouvarda i Pécucheta ponawiała (mimowiednie i metafizycznie; metafizycznie, bo mimowiednie) gest głównych bohaterów, którzy w imię wiary w rzeczywistość poświęcają się reprodukcji uproszczenia, uroszczenia i uzurpacji.

15. Trzecie zdjęcie, które byłoby najważniejsze, gdyby nie czwarte, którego nie ma(m). Widzę na nim – na tym trzecim –

Rojek_3

Michałowy-nie-Michałowy-trochę-też-mój-choć-nie-mój egzemplarz powieści Flauberta otwarty/zamknięty na inkryminowanej stronie 178/179, od której zaczęło się czyjeś nieczytanie (jakże ironicznie wybrzmiewa teraz zdanie wygłoszone akurat tutaj przez Pécucheta: „Przeczytał ją od deski do deski”)… Oczywiście, kusiłoby dociec, czemu akurat tu skończyło się czytać: czyżby niechęć do materii politycznej, którą właśnie teraz rekapitulują bohaterowie? Może komuś wystarczała obowiązkowa codzienna polit-urawniłowka i nie miał na nią siły w powieści, którą być może kupił dla rozrywki? A może nawet – rozpędzam się w spekulacji – to ukryty gest sprzeciwu wobec systemu, wszak sympatie polityczne obu kopistów zaczną się niebawem ogniskować (choć tylko na chwilę, jak zawsze u nich) na socjalizmie utopijnym… Mnie jednak fascynuje co innego: jak znakomicie i tu, i u mnie (choć nie u mnie, bo i u Michała, i gdzie indziej) rozczytano najistotniejszy sens Bouvarda i Pécucheta. Te dwa egzemplarze, tak beznadziejnie przez Domagalskiego i przeze mnie splugawione, swymi nierozciętymi stronami robiły dokładnie to samo, co śmierć Flauberta: na zawsze powstrzymywały koniec, otwierały fabułę na ciągłe niedokończenie, na witalną gotowość. Skazane na nieprzeczytanie dzieło to nie „dzieło” w sensie – znów – arystotelesowskim: a zatem nie ἔργον, nie to, co definitywnie wytworzone, co inne niż jest być nie może; to naga energeia, to potencja nigdy nieurzeczywistniona, ale zachwycająco możliwa. Tych dwoje, którzy (zapewne ze znużeniem, irytacją i niechęcią) odmówili czytania ostatniej, pierwszej i wiecznej powieści Flauberta, zrozumieli ją być może lepiej niż wszyscy inni, którzy ją przeczytali i uznali, że skończyli.

16. Na tym zdjęciu książkę podtrzymuje dłoń o długich, nazbyt długich paznokciach, o których przed chwilą.

17. Dłoń, która przepisała Dłoń. Dłoń kopisty podtrzymującego (w każdym sensie) opowieść o kopistach. Ta sama, oczywiście inna.

18. O czwartym zdjęciu Michał pisze tak: „Zwróć uwagę na ostatnią stronę okładki. Ktoś poważnie ćwiczył dodawanie pisemne. Taki los.” Pisał, ale zdjęcia zapomniał wysłać. Chciałem się upomnieć – bo to jedyna sygnatura pierwszego posiadacza tamtego egzemplarza; o posiadaczce tego drugiego wiem tyle co nic, a przecież i tak nieskończenie więcej; tu nie wiem nic zgoła… Co dodawał? Jaki wynik? Czy dodawał, bo był (albo była – to może spróbowałbym rozstrzygnąć na podstawie charakteru pisma) uczniem/uczennicą, i w posiadanie powieści weszła/wszedł jakimś banalnym przypadkiem? A może to dziecko ściągnęło książkę z półki rodziców i machinalnie zaczęło przygotowywać się przed sprawdzianem? Dużo tych „może”, znacznie więcej niż tych przed chwilą zasugerowanych… – i właśnie dlatego nie poproszę Michała o to czwarte zdjęcie. Niech Flaubert – tak bardzo, jak to tylko możliwe – będzie tym, czym ma być: permanentnym może.

19. „Kopiować jak do tej pory”.