03/09/18

Duże przeciągi

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Pisa­nie Nowej kolo­nii zakoń­czy­łem w Kopen­ha­dze w 2002 roku. Pra­co­wa­łem nad tą książ­ką przez jakieś 12 mie­się­cy. A przez lata się do niej men­tal­nie przy­go­to­wy­wa­łem. Nazwa­łem ją „trak­ta­tem o toż­sa­mo­ści”, chcia­łem zre­ali­zo­wać dość kla­sycz­ne marze­nie, stwo­rzyć „teo­rię wszyst­kie­go”, opo­wieść o poby­cie huma­no­ida na Zie­mi, o jego wzro­ku skie­ro­wa­nym w galak­ty­ki, owa­da, sie­bie same­go i spo­co­ne­go, przy­glą­da­ją­ce­go mu się pobli­skie­go (odda­lo­ne­go) ssa­ka. Rzecz spło­szy­ła poten­cjal­nych pol­skich wydaw­ców, nato­miast bar­dzo szyb­ko zosta­ła prze­tłu­ma­czo­na na język duń­ski (przez Woj­cie­cha Laskow­skie­go i Marian­ne Søga­ard Søren­sen) oraz opu­bli­ko­wa­na w Kopen­ha­dze. „Nie­co” para­dok­sal­na sytu­acja… Jak dobrze zauwa­żył Krzysz­tof Hof­f­mann w arty­ku­le na łamach poznań­skie­go „Cza­su Kul­tu­ry”:

Trak­tat – według okre­śle­nia gatun­ko­we­go same­go auto­ra – cze­kał na wyda­nie w języ­ku pol­skim sze­reg lat. Co cie­ka­we, więk­sze szczę­ście miał jako utwór peł­nią­cy funk­cję lite­ra­tu­ry obcej, nie rodzi­mej – w roku 2003 uka­za­ło się wyda­nie Nowej kolo­nii w języ­ku duń­skim. Głów­nym źró­dłem opo­rów wydaw­ni­czych była zapew­ne for­ma tek­stu. Niby dra­mat, bo tekst skła­da się tyl­ko z dia­lo­gów, ale bez jakich­kol­wiek dida­ska­liów, czy wpro­wa­dze­nia (uprze­dza­jąc na chwi­lę opo­wieść dodać nale­ży, iż jakie­kol­wiek komen­ta­rze odau­tor­skie były­by sprzecz­ne z efek­tem cało­ści, nie­mniej ich brak moż­na odczuć). Niby powieść w for­mie dia­lo­go­wej, ale trud budo­wy nar­ra­cji leży po stro­nie czy­tel­ni­ka. Elip­tycz­ność tek­stu, jego nie­re­du­ko­wal­na nie­peł­ność, sta­no­wi jed­ną z jego cech cha­rak­te­ry­stycz­nych, jed­nak w rezul­ta­cie, przez pierw­sze dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści stron lek­tu­rze towa­rzy­szy jedy­nie poczu­cie zagu­bie­nia, bra­ku punk­tów orien­ta­cyj­nych, osu­wa­nia się z raz obra­nej ścież­ki inter­pre­ta­cyj­nej w coś, co jest nie tyl­ko bez­dro­żem, ale i czymś, wobec cze­go pro­ble­ma­tycz­ne sta­ją się same moż­li­wo­ści dal­sze­go postę­po­wa­nia, stą­pa­nia. W osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku jakość ta decy­du­je o sile tek­stu, nie­mniej naj­praw­do­po­dob­niej to wła­śnie ona decy­do­wa­ła o trud­no­ściach z opu­bli­ko­wa­niem tek­stu. Do rąk pol­skie­go czy­tel­ni­ka tra­fia więc książ­ka obar­czo­na już pew­ną histo­rią, histo­rią kon­tro­li wydaw­ni­czej, opo­wie­ścią o decy­zjach co jest dopusz­czal­ne, a co już nie.

Tak, to nie było pro­ste. Hen­ryk Bere­za napi­sał w „Pogra­ni­czach” (6/2007):

Nowa kolo­nia Grze­go­rza Wró­blew­skie­go jest utwo­rem wybit­nym, syn­kre­tycz­nym i wła­ści­wie gatun­ko­wo nie do zde­fi­nio­wa­nia, podob­nie nie do zde­fi­nio­wa­nia jest on pod wzglę­dem rodza­ju, bo liry­ka, dra­mat i epi­ka wystę­pu­ją w nim w nie­roz­dziel­no­ści, w cał­ko­wi­tym zjed­no­cze­niu. Naj­więk­sza nie­zwy­kłość jest jesz­cze innej natu­ry, powiedz­my, natu­ry ogól­nie artystycz­nej, ten utwór jest nie do sko­ja­rze­nia – w każ­dym razie w lite­ra­tu­rze pol­skiej – z żad­nym innym utwo­rem (ja tego nie potra­fię). Nowa kolo­nia jest rezul­ta­tem cał­ko­wi­cie no­wego kon­cep­tu zara­zem filo­zo­ficz­ne­go, języ­ko­we­go i arty­stycz­ne­go. Oddziel­nie coś takie­go jest do pomy­śle­nia w sen­sie filo­zo­ficz­nym czy języ­ko­wo-arty­stycz­nym, oddziel­nie wymy­ślono to chy­ba nie­raz, musia­ło się to poja­wiać w sfe­rze poznaw­czo­ści lite­rac­kiej, moż­na się cze­goś takie­go doszu­ki­wać w róż­nych eks­pe­ry­men­tach lite­rac­kich, zwłasz­cza poetyc­kich i zwłasz­cza w małych for­mach lite­rac­kich. Trud­no jed­nak wyobra­zić sobie ist­nie­nie olbrzy­mie­go utwo­ru lite­rac­kie­go, któ­ry jak Nowa kolo­nia jest efek­tem tego jed­ne­go kon­ceptu filo­zo­ficz­no-arty­stycz­ne­go, w któ­rym nie ma nic nie­za­leż­ne­go od tego kon­cep­tu, w któ­rym żad­na nie­za­leż­na ingre­dien­cja nie ma pra­wa się poja­wić.

Na okład­ce pol­skie­go wyda­nia zna­la­zło się, co praw­da, wyja­śnie­nie, któ­re jed­nak tyl­ko dodat­ko­wo „kom­pli­ko­wa­ło” spra­wę (jestem KOMUŚ kon­kret­ne­mu za nie bez­gra­nicz­nie wdzięcz­ny, lubię/czuję te linij­ki):

Lek­tu­ra Nowej kolo­nii jest fascy­nu­ją­cą wypra­wą w nie­zna­ne, a dokład­niej w nie­po­zna­ne. Jeste­śmy na obsza­rze kolo­ni­zo­wa­nym, pro­jek­to­wa­nym od począt­ku. Wcho­dzi­my w „nowe”, ale nie tyl­ko prze­strzeń wyda­rzeń zapo­wia­da tajem­ni­cę nie­od­kry­te­go. Tak­że czas czy­tel­ni­czej podró­ży wynie­sie nas poza ziem­skie cią­że­nie, a spe­cy­ficz­na anty­gra­wi­ta­cyj­ność Nowej kolo­nii spra­wi, że poru­szać się będzie­my po zakrę­co­nej spi­ra­li wszyst­kich cza­sów.

Duń­scy wydaw­cy, Biblio­te­ket Øver­ste Kirur­gi­ske, rekla­mo­wa­li Nową kolo­nię (tytuł duń­ski Den ny kolo­ni) w bar­dzo kon­kret­ny spo­sób, oto ich nota tłu­ma­czo­na na pol­ski:

Nowa kolo­nia to naj­now­sza książ­ka Grze­go­rza Wró­blew­skie­go, pol­skie­go pisa­rza miesz­ka­ją­ce­go w Danii. Moż­na ją okre­ślić jako powieść eks­pe­ry­men­tal­ną w for­mie dia­lo­gu. Wró­blew­ski jest nie­wąt­pli­wie spad­ko­bier­cą ciem­nej, egzy­sten­cjal­nej twór­czo­ści Bec­ket­ta i Kaf­ki. A jed­nak książ­ka ta nie przy­po­mi­na nicze­go, z czym do tej pory mogli­śmy mieć do czy­nie­nia. Dość szyb­ko czu­je­my się zanie­po­ko­je­ni tajem­ni­czym roz­wo­jem akcji i zada­je­my pyta­nia, któ­re w trak­cie lek­tu­ry oka­zu­ją się trans­po­zy­cją naj­waż­niej­szych, pod­sta­wo­wych egzy­sten­cjal­nych pytań: „O co w tym wszyst­kim cho­dzi? Co się tu dzie­je”? Ale nie wyja­śnia­nie wyda­rzeń i ich zakoń­cze­nie sta­no­wią punkt doce­lo­wy Nowej kolo­ni. Naj­waż­niej­sze i jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce, bo odzie­ra­ją­ce nas ze złu­dzeń i ilu­zji, są nasi­la­ją­ce się z każ­dą chwi­lą napię­cia mię­dzy boha­te­ra­mi. Czy są one kon­se­kwen­cją nie­odwo­łal­no­ści, w jaką wpi­sa­na jest kon­dy­cja ludz­ka? Wie­le rytu­ałów życia codzien­ne­go, wokół któ­rych sku­pia się życie boha­te­rów, oka­zu­je się w Nowej kolo­nii nie­wol­ni­czą mani­pu­la­cją. Ma ona na celu unie­waż­nie­nie Ja auten­tycz­ne­go, zdol­ne­go do wal­ki o wła­sną suwe­ren­ność. Lar­sen – głów­ny boha­ter książ­ki – pró­bu­je wnik­nąć w samo sed­no ist­nie­ją­ce­go porząd­ku, aby w peł­nym świe­tle ujrzeć i odszy­fro­wać mecha­nizm dzia­ła­ją­ce­go sys­te­mu zależ­no­ści.
Książ­ka zawie­ra foto­gra­fie miesz­ka­ją­ce­go w Danii pol­skie­go arty­sty Woj­cie­cha Laskow­skie­go. Jego zdję­cia to zapro­sze­nie do podró­ży po trud­nej do zde­fi­nio­wa­nia prze­strze­ni, któ­ra – tak jak tekst – zawie­ra ukry­te moż­li­wo­ści i zagro­że­nia. Uło­żył foto­gra­fię w taki spo­sób, by – podob­nie jak kon­struk­cja dia­lo­gów – roz­gry­wa­ły plan prze­strze­ni w ryt­micz­nym tran­sie powtó­rzeń. Tłu­ma­czom książ­ki na język duń­ski – Woj­cie­cho­wi Laskow­skie­mu i Marian­ne Søga­ard Søren­sen – uda­ło się oddać jedy­ny w swo­im rodza­ju, magicz­nie trans­owy, cha­rak­ter książ­ki.

Zabra­li głos tak­że duń­scy inte­lek­tu­ali­ści, pisa­rze i kry­ty­cy. Naj­bar­dziej przy­pa­so­wa­ły mi trzy gło­sy, tutaj w prze­kła­dzie na pol­ski:

Niels Hen­rik Svar­re Nie­lsen: Gdy­by Bec­kett, Ione­sco albo Karen Bli­xen nie pisa­li w głów­nych języ­kach euro­pej­skich i zade­biu­to­wa­li tutaj, w Danii, to praw­do­po­dob­nie nikt by tego nie zauwa­żył. Ich książ­ki bez „odpo­wied­nie­go” omó­wie­nia pole­ga­ją­ce­go w głów­nej mie­rze na kla­sy­fi­ka­cji gatun­ko­wej, osa­dze­niu w tra­dy­cji i poko­le­nio­wym kon­tek­ście, pozo­sta­ły­by „księ­ga­mi zamknię­ty­mi”. Aktu­al­nym przy­kła­dem takiej księ­gi może być Nowa kolo­nia Grze­go­rza Wró­blew­skie­go. Książ­ka sta­no­wi zja­wi­sko dotąd nie­spo­ty­ka­ne. Moż­na ją jed­nak okre­ślić jako rodzaj powie­ści w for­mie dia­lo­gu. Ory­gi­nal­no­ści tego dzie­ła nie wyzna­cza kon­tro­wer­syj­na fabu­ła, któ­ra przez dłuż­szy czas roz­wi­ja się bar­dzo powo­li, ale sama kon­struk­cja książ­ki. Sta­no­wią ją jak­by mar­gi­nal­ne, zagad­ko­we repli­ki, roz­gry­wa­ją­ce się w her­me­tycz­nym uni­wer­sum. Praw­do­po­dob­nie opar­te są one na sen­ten­cjach, przy­sło­wiach, powta­rza­ją­cych się kli­szach i nie­do­koń­czo­nych zda­niach, któ­re według żela­znej logi­ki krą­żą mię­dzy uczest­ni­ka­mi w zamknię­tej, wewnętrz­nej prze­strze­ni. Ale te na pozór zgra­ne zwro­ty, sche­ma­ty myślo­we przyj­mu­ją nie­ocze­ki­wa­ne i zaska­ku­ją­ce zna­cze­nia.
Książ­ka zaty­tu­ło­wa­na Zamknię­ta księ­ga jest tek­stem otwar­tym na oścież, może wywo­łać ‘duże prze­cią­gi’, pod­czas gdy Nowa kolo­nia w rze­czy­wi­stym świe­cie pozo­sta­je księ­gą zamknię­tą. Nie chce się otwo­rzyć nawet dla tych, któ­rzy wło­ży­li w jej zro­zu­mie­nie dużo wysił­ku. Od razu jed­nak moż­na się zorien­to­wać, że nie mie­ści się ona w już ist­nie­ją­cych i ocze­ki­wa­nych przez recen­zen­tów for­mach lite­rac­kich.

Lars Buk­dahl: Prze­czy­ta­łem Nową kolo­nię dwa razy i jestem nią bar­dzo zachwy­co­ny: wprost zafa­scy­no­wa­ny. Lepiej być nie może. Jest to bar­dzo ambit­ny pro­jekt – w pew­nym sen­sie jak­by efekt współ­ży­cia Bec­ket­ta z Kaf­ką, współ­ży­cia na kocią łapę. Owo przed­się­wzię­cie wyda­wać by się mogło rze­czą nie­moż­li­wą. Dresz­czo­wo kon­spi­ra­cyj­ną treść spla­ta Wró­blew­ski pro­stym, jak­by wymu­sza­nym dia­lo­giem, oby­wa­ją­cym się bez dida­ska­liów. Wystę­pek lite­rac­kie­go współ­ży­cia na kocią łapę speł­nia się w asy­ście wybu­cho­wej „muzy­ki liter”. Brze­mie­nia wypo­wie­dzi czte­rech boha­te­rów nakła­da­ją się na sie­bie w spo­sób tak nie­sa­mo­wi­ty, że ich fizycz­na kon­fron­ta­cja powo­du­je uczu­cie lęku. Wyzwa­la go nie tyle jed­nak jakieś łam­li­we, zgrzy­tli­we urzą­dze­nie, ale urzą­dze­nie łamią­ce kości.

Paar­de­ko­oper (Asger Schnack): Jest to wiel­ka, wiel­ka księ­ga i cięż­ka księ­ga. Ale to nie prze­szka­dza. Czło­wiek z nią sie­dzi, czło­wiek ją czy­ta, i to repli­ka za repli­ką. Mówią dwie oso­by, mówią trzy oso­by, w sumie są tam czte­ry oso­by. Każ­da repli­ka wypeł­nia jed­ną linij­kę w sze­ro­kim for­ma­cie, i trwa to w zasa­dzie bar­dzo dłu­go. Jeśli jest to powieść, to jej fabu­łą jest to, że sie­dzisz i czy­tasz książ­kę, stro­na po stro­nie, prze­wra­casz kart­kę, kon­ty­nu­ujesz, pozwa­lasz linij­ce gonić linij­kę. I wszyst­ko jest w porząd­ku, tekst niby komik­so­wy dymek jest kwa­dra­to­wy, jeden za dru­gim. W sumie – to duża i mięk­ka, jak gąb­ka sce­na, któ­ra uka­zu­je praw­do­po­dob­nie stan świa­ta albo raczej stan umy­słu. Świat oglą­da­ny poprzez dia­log, oczysz­czo­ny z wszel­kich opi­sów, uwag, tra­dy­cyj­ne­go prze­bie­gu akcji. Meto­dę sta­no­wi ode­rwa­ny dymek. Nie jest to jed­nak zwy­czaj­na roz­mo­wa. Są to zda­nia roz­po­czy­na­ją­ce się cią­gle od począt­ku, a jed­nak odno­szą­ce się do sie­bie. Rytm jest ury­wa­ny, odtąd, dotąd. I do przo­du. Aż zda­nie się zakoń­czy. Wła­śnie to zda­nie. Bez­na­mięt­nie. Tak jak­by każ­da oso­ba mówi­ła w innym kie­run­ku. A jed­nak. Każ­dy roz­dział jest jak szkieł­ko mikro­sko­pu. Jest czymś pomoc­nym w małych egzy­sten­cja­li­stycz­nych bada­niach. Jeśli jest ta książ­ka mięk­ka jak gąb­ka, to czy jest w niej w ogó­le woda, może jest wykrę­co­na z wszel­kich pły­nów? A jej ste­ryl­ność? Może jest bez­tłusz­czo­wa? Jeśli ją zosta­wisz, książ­ka ta leży i patrzy na Cie­bie. Nie tra­fia­ją do niej kon­tek­sty, któ­re mogły­by nam przyjść do gło­wy. Wyglą­da na to, że moż­na porzu­cić tą nową kolo­nię, ale po prze­czy­ta­niu lub porzu­ce­niu zaczy­na­my ją sły­szeć. Nie tyle lepiej, ile sły­szeć w ogó­le. Pod tym dnem jest dru­gie dno. W dziu­rach są nowe dziu­ry. Widzie­li­śmy już książ­ki, w któ­rych ludzie sie­dzie­li w kar­to­nach i roz­ma­wia­li ze sobą. Ale tutaj nie ma kar­to­nu. I nagle Lar­sen zaczy­na mówić do sie­bie. Jakoś to będzie. Nie dla­te­go, że coś na to wska­zu­je. Ale samo to, że coś się dzie­je, jest pocie­sza­ją­ce. My tu jeste­śmy. Ja tu jestem. Tak­że ja. Absurd nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Na zdję­ciach są ludzie albo już tyl­ko byli ludzie. W książ­ce jest pew­na ilość zdjęć. Prze­ry­wa­ją tekst, roz­ci­na­ją go.

Lata pla­ne­tar­ne spo­koj­nie pły­nę­ły. Rewo­lu­cje i polu­cje, dużo się na Zie­mi nie pozmie­nia­ło. I coraz czę­ściej docho­dzi­łem do wnio­sku, że rację miał oczy­wi­ście Niels Hen­rik Svar­re Nie­lsen, Nowa kolo­nia powin­na zostać prze­tłu­ma­czo­na na język angiel­ski, poże­glo­wać do kon­kret­nych osób i miejsc. Po latach „poetyc­kich” doświad­czeń na ryn­ku UK/USA, wie­dzia­łem dosko­na­le, kto tam kon­kret­nie był­by moim „trak­ta­tem” zain­te­re­so­wa­ny. Prze­ło­że­nie tej cało­ści nie jest jed­nak rze­czą pro­stą, nie są to hła­sko­idal­ne ścież­ki, wymia­na sygna­łów nie ma nic wspól­ne­go z przy­spie­sze­nia­mi Mroż­ka etc. Ina­czej trze­ba ten zapis „wyczuć”. W przy­pad­ku duń­skie­go tłu­ma­cze­nia mia­łem ogrom­ne szczę­ście, rzecz była świe­żo ukoń­czo­na (2002), a ja natych­miast zna­la­złem w Kopen­ha­dze opty­mal­nych ludzi i wydaw­nic­two, dzia­ła­łem szyb­ko, z tzw. entu­zja­zmem. Pierw­szych prób trans­la­tor­skich anglo pod­ję­ła się po latach Agniesz­ka Pokoj­ska. Już ze sobą nie współ­pra­cu­je­my, chciał­bym zre­ali­zo­wać to obec­nie z innym tłu­ma­czem. Agniesz­ce uda­ło się nato­miast prze­ło­żyć kil­ka frag­men­tów i opu­bli­ko­wać w istot­nym piśmie sie­cio­wym „Asymp­to­te”. Mały krok został więc wyko­na­ny! Potwier­dził poten­cjał cało­ści w prze­kła­dzie na angiel­ski. Agniesz­ka, obok pre­zen­ta­cji frag­men­tów, zro­bi­ła też krót­ką intro­duk­cję książ­ki, spodo­ba­ła mi się tam nastę­pu­ją­ca sekwen­cja:

Wróblewski’s deman­ding and hyp­no­tic text – devo­id of sta­ge direc­tions, apart from the short and uni­ver­sal note on the set­ting (“Earth/ Right Next to You/ Always”) – plays out in an utter­ly ste­ri­le spa­ce, a per­fect emp­ti­ness whe­re the reader will find no foothold if s/he wished to esca­pe the clau­stro­pho­bic atmo­sphe­re sur­ro­un­ding this inten­se, distur­bing, mul­ti-stran­ded conver­sa­tion made of unfi­ni­shed sen­ten­ces, ambi­gu­ities, and incon­si­sten­cies. The cen­tral quest for iden­ti­ty is shown as obses­si­ve, gro­te­sque, and, in the final ana­ly­sis, futi­le. Whi­le ini­tial­ly pro­vo­king a reac­tion of sym­pa­thy with the oppres­sed patient, not unli­ke that which accom­pa­nies wat­ching One Flew Over the Cuckoo’s Nest, it soon mor­phs into self-moc­ke­ry, self-paro­dy, and the absurd. Human com­mu­ni­ca­tion is a joke from the word go”.

Paweł Stan­gret, autor posło­wia wyda­nia pol­skie­go, zwró­cił uwa­gę na nastę­pu­ją­cą rzecz:

Nowa kolo­nia, dając nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści insce­ni­za­cji, sta­no­wi praw­dzi­we wyzwa­nie dla reży­se­rów. Mie­ści w sobie nie­bez­piecz­ny nad­da­tek tego, co nie­okre­ślo­ne i trud­ne do gatun­ko­wej iden­ty­fi­ka­cji. Jej poten­cjał wyda­je się nie­ogra­ni­czo­ny. Autor mówi, że jest to trak­tat o toż­sa­mo­ści. Za dra­ma­tur­gicz­nym cha­rak­te­rem z kolei prze­ma­wia­ją: struk­tu­ra tek­stu, układ sekwen­cji, kom­po­no­wa­nych na zasa­dzie scen, akcja ukry­ta w dia­lo­gach. Jed­nak Wró­blew­ski pozba­wił sztu­kę dida­ska­liów, któ­re były­by pomoc­ne przy rekon­stru­owa­niu akcji, a tak­że uła­twia­ły cha­rak­te­ry­sty­kę poszcze­gól­nych boha­te­rów. Bra­ku­je tak­że spi­su osób, obec­ne­go jesz­cze w duń­skim wyda­niu książ­ki. Bar­dzo wzmoc­nio­na jest za to lirycz­na per­spek­ty­wa, nasu­wa­ją­ca pyta­nie o to, jak poetyc­ka fra­za zabrzmieć może na sce­nie. Z jaki­mi jako­ścia­mi sce­nicz­ny­mi połą­czyć tak ryt­micz­nie ukształ­to­wa­ne sło­wo? Jak usta­wić świa­tło i jak popro­wa­dzić grę z cie­niem?

A potem, na samym koń­cu, stwier­dza:

W jaki spo­sób zatem patrzeć na Nową kolo­nię w kon­tek­ście teatru i jej przy­szłej insce­ni­za­cji? Gdy przyj­rzy­my się ryt­mo­wi dia­lo­gów, szyb­ko­ści ich czy­ta­nia czy dekla­mo­wa­nia, docho­dzi­my do wnio­sku, że dra­mat Wró­blew­skie­go jest podat­ny na wszel­kie­go rodza­ju insce­ni­za­cję. Reży­ser i akto­rzy mogą oprzeć się na sło­wie, roz­bu­do­wać akcję i stro­nę pla­stycz­ną. Mogą stwo­rzyć sce­no­gra­fię, któ­ra będzie przy­po­mi­nać kon­kret­ne wnę­trze lub umow­ną kon­struk­cję. Rów­nież świa­tło odgry­wa nie­sły­cha­nie waż­ną, zna­cze­nio­twór­czą rolę w Nowej kolo­nii. A sam tekst moż­na „odczy­tać” – ode­grać sta­tycz­nie, ale tak­że sku­pić się na szyb­kich zwro­tach wido­wi­ska, nawią­zu­jąc tym samym do teatru psy­cho­de­licz­ne­go.

I tutaj docho­dzi­my do „fascy­nu­ją­ce­go” momen­tu. Mogli­by­śmy zacząć pisać obszer­ne „wypra­co­wa­nie” o losach Nowej kolo­nii, o nie­kie­dy dość „wąt­pli­wych” przy­go­dach, któ­re na swej (szes­na­sto­let­niej) dro­dze napo­tka­ła. Wątek zosta­nie jedy­nie zasy­gna­li­zo­wa­ny tro­chę na zasa­dzie: „panie, ujmij pan tro­chę”. Jak się jed­nak (zaraz) oka­że, jest nam on nie­zbęd­ny w tym wła­śnie punk­cie omó­wie­nia. Wokół tek­stu krą­ży­ła nie­ustan­nie armia „nowa­to­rów” świa­ta teatru/filmu/sztuki itd. Same zna­ne, „kul­to­we” nazwi­ska! Każ­dy z nie­po­spo­li­tym (niby) pomy­słem na ekra­ni­za­cję, sce­nę, inter­dy­scy­pli­nar­ną akcję arty­stycz­ną. Trud­no zli­czyć wszyst­kie te twa­rze, „natchnio­ne i spłasz­czo­ne”. Model dzia­ła­nia był zawsze podob­ny: „Zro­bi­my czar­ny ekran, a pod spodem puści­my paski z repli­ka­mi”. Albo: „Wsa­dzi­my ludzi do pude­łek i zaata­ku­je­my publi­kę muzy­ką noise”. I cała masa podob­nych roz­ma­rzeń-pro­po­zy­cji. A potem, po lek­tu­rze cało­ści, cha­rak­te­ry­stycz­ny para­liż, wyco­fy­wa­nie się: „Tego nie da rady zre­ali­zo­wać, ponie­waż-ponie­waż-ponie­waż… ponie­waż koja­rzy­ło­by się to z pię­cio­go­dzin­nym fil­mem War­ho­la Sle­ep, mimo że tam tyl­ko sen… ponie­waż czu­je­my tu okul­ty­sty­kę i jaz­dę psy­cho… ponie­waż cho­dzi obec­nie o pro­jek­cję socjal­ną i poli­tycz­ną… ponie­waż jed­nak sta­wia­my na Proces/Zamek z war­ko­tem moto­cy­kli w tle”. W któ­rymś momen­cie prze­mę­czy­ły mnie więc te per­trak­ta­cje, cała ta dywa­ga­cja o „aktu­al­no­ści” Nowej kolo­nii, gdzie ewi­dent­nie moż­na było­by prze­cież dostrzec, zare­je­stro­wać „wąt­ki” doty­czą­ce mani­pu­la­cji, inge­ren­cji w mózg osob­ni­ka, zna­leźć tro­py o bez­względ­nych matriarchatach/patriarchatach, zaplą­ta­nym macie­rzyń­stwie, gen­der, domi­na­cji w gru­pie, tota­li­ta­ry­zmach etc. Z moto­cy­kla­mi posta­no­wi­łem nie wal­czyć… Coraz lepiej zaczy­na­łem za to rozu­mieć Ma vie et la psy­cho­ana­ly­se (pol. Wize­ru­nek wła­sny), wspo­mnie­niów­kę Freu­da. Nowa kolo­nia sta­ła się dla mnie „pro­jek­tem doży­wot­nim”. I nie wszyst­ko wokół tej książ­ki ozna­cza­ło fia­sko czy inną „ciem­ną stro­nę księ­ży­ca”.

Doris Blo­om jest mak­sy­mal­ne­go for­ma­tu artyst­ką, pocho­dzi z RPA, do Danii tra­fi­ła w 1976 roku. Do jej dużych osią­gnięć moż­na zali­czyć np. wspól­ne akcje z taki­mi gigan­ta­mi świa­ta kul­tu­ry, sztu­ki współ­cze­snej, jak Wil­liam Ken­trid­ge, Wil­lem Boshoff czy Tho­mas Bang. Ma na kon­cie nie­zli­czo­ną ilość wspa­nia­łych wystaw w wie­lu miej­scach glo­bu. Doris jest oso­bą nie­ustan­nie eks­pe­ry­men­tu­ją­cą, dzia­ła­ją­cą w róż­nych mediach. To roz­bu­do­wa­ny poli­gon, obej­mu­ją­cy malar­stwo, foto­gra­fię, gra­fi­kę, wideo, per­for­mans. Zawsze mia­łem wra­że­nie, że nada­wa­li­śmy na zbli­żo­nych falach i w wie­lu kwe­stiach doty­czą­cych nasze­go „naj­wspa­nial­sze­go ze świa­tów” dobrze mogli­śmy się poro­zu­mieć. Duń­ską wer­sję Nowej kolo­nii wrę­czy­łem Doris nie­dłu­go po jej opu­bli­ko­wa­niu w Kopen­ha­dze, oko­ło 2004 roku. A potem roz­po­czę­li­śmy arty­stycz­ną współ­pra­cę, wystar­to­wa­li­śmy w spo­sób mniej chy­ba sza­blo­no­wy, choć dla nas zupeł­nie natu­ral­ny. Spo­ty­ka­li­śmy się regu­lar­nie w cen­tral­nie poło­żo­nej, kopen­ha­skiej kawiar­ni, roz­kła­da­li­śmy tam notat­ni­ki i dłu­go­pi­sy, i przy sto­li­ku godzi­na­mi roz­ma­wia­li­śmy o wszyst­kich moż­li­wych bolącz­kach pla­ne­ty Zie­mia. Naszym back­gro­un­dem była Nowa kolo­nia. Zaczę­li­śmy ją „roz­ko­do­wy­wać”, robić szki­ce, notat­ki. Para­doks, ale kawiar­nia­na atmos­fe­ra opty­mal­nie w tych bada­niach poma­ga­ła. Dooko­ła nas zgiełk, ciast­ka i pie­nią­dze, mat­ki kar­mią­ce pier­sią, ssa­ki doro­słe i nie­doj­rza­łe (okry­cia, pier­ścion­ki i meda­lio­ny), hie­rar­chie, „zewnętrz­ny układ sił”. Dooko­ła nas Nowa kolo­nia. Lep­szych, bar­dziej sty­mu­lu­ją­cych dekoracji/okoliczności nikt by nam wte­dy nie zor­ga­ni­zo­wał. Ludzie dziw­nie się przy­glą­da­li, dys­kret­nie zer­ka­li na szki­ce i notat­ki, przy­słu­chi­wa­li, o czym wła­ści­wie (mie­sza­jąc duń­ski z angiel­skim) z takim zapa­łem dys­ku­tu­je­my… I to była nie­zwy­kle istot­na faza. Dzię­ki niej po cza­sie zorien­to­wa­li­śmy się, że może­my posu­nąć się nie­co dalej, roz­po­cząć wspól­ną pra­cę na więk­szych już płasz­czy­znach, wpro­wa­dzić do naszych „psy­cho-nota­tek” kolor, spró­bo­wać zro­bić to, uży­wa­jąc kre­dek, węgla, paste­li, tuszu etc. Z gęste­go, kawiar­nia­ne­go kosmo­su prze­nie­śli­śmy się do pra­cow­ni Doris, gdzie mie­li­śmy do dys­po­zy­cji dużo prze­strze­ni, inne już oświe­tle­nie i potęż­ną, przy­go­to­wa­ną do akcji ścia­nę. Doris zna­la­zła też bar­dzo cie­ka­wy mate­riał, na któ­rym mogli­śmy kon­ty­nu­ować podróż. Były to duże powierzch­nie spe­cjal­nie spre­pa­ro­wa­ne­go papie­ru nakle­jo­ne­go na płót­no. Ide­al­nie paso­wa­ły do wybra­nej przez nas tech­ni­ki pra­cy, do wspo­mnia­ne­go na począt­ku tek­stu „obsza­ru kolo­ni­zo­wa­ne­go, pro­jek­to­wa­ne­go od począt­ku”.

Trud­no mi w tej chwi­li okre­ślić, ile kon­kret­nie cza­su spę­dzi­li­śmy w pra­cow­ni Doris Blo­om (lata 2005–2006), dzie­siąt­ki, set­ki godzin? W rezul­ta­cie dopro­wa­dzi­li­śmy do powsta­nia kil­ku­na­stu „obiek­tów” (tak je robo­czo nazwa­li­śmy), dużych płasz­czyzn wypeł­nio­nych symbolami/znakami/kaligrafią, naszą spe­cy­ficz­ną wer­sją „teo­rii wszyst­kie­go”, komen­ta­rzem do Nowej kolo­nii. Mie­li­śmy też nie­ustan­nie włą­czo­ną kame­rę wideo, któ­ra to wszyst­ko reje­stro­wa­ła. W koń­cu uzna­li­śmy, że posia­da­my mate­riał, z któ­rym może­my wyjść do ludzi, skon­fron­to­wać go z publicz­no­ścią. Pla­ny były nie­zwy­kłe. Oprócz naszych „sta­tycz­nych” kom­po­zy­cji, Doris wyko­na­ła sze­reg kom­po­zy­cji poka­zu­ją­cych nasze kreski/linie/plamy/litery na kom­pak­to­wych pły­tach (ich zbli­że­nia, odda­le­nia, ruch, wza­jem­ne oddzia­ły­wa­nie), byli­śmy więc tak­że goto­wi do ewen­tu­al­nych mul­ti­me­dial­nych poka­zów, w dowol­nej prze­strze­ni wysta­wien­ni­czej. Nasza kola­bo­ra­cja arty­stycz­na wzbu­dzi­ła w Kopen­ha­dze powszech­ne zain­te­re­so­wa­nie. Jed­nak (podob­nie jak w przy­pad­ku pol­skim) zabra­kło kon­kret­nej pomo­cy ze stro­ny insty­tu­cji (znów temat rze­ka), nie doszło więc do reali­za­cji sce­nicz­nych etc., sami nie byli­śmy w sta­nie wszyst­kie­go prze­sko­czyć. Nie zamie­rza­li­śmy się w tej sytu­acji pod­da­wać i w koń­cu uśmiech­nę­ło się do nas nie­co szczę­ścia. W 2007 roku poka­za­li­śmy gościn­nie pro­jekt (więk­sze for­ma­ty i szki­ce) w bar­dzo pre­sti­żo­wym „Den Frie” w Kopen­ha­dze jako część wysta­wy (zbio­ro­wej) gru­py arty­stycz­nej Decem­bri­ster­ne. Było to duże wyda­rze­nie o nie­zwy­kle dla nas istot­nym zna­cze­niu. Poka­za­ło, że uda­ło nam się zawar­te w Nowej kolo­nii myśli i sło­wa roz­sze­rzyć i sko­men­to­wać, „prze­trans­for­mo­wać” w inne media, stwo­rzyć scenerię/świat kom­plet­nie nie­za­leż­ny, mogą­cy ist­nieć bez koniecz­no­ści tłu­ma­cze­nia odbior­com, jaka była baza, punkt wyjścia/oparcia dla tej wspól­nej akcji Bloom/Wróblewski. Ewen­tu­al­ną ana­li­zę kry­tycz­ną pozo­sta­wiam astro­fi­zy­kom, psy­cho­lo­gom, antro­po­lo­gom itd. Z ludź­mi od histo­rii sztu­ki (czy filo­lo­gii) nie jest mi łatwo, więc z nimi czę­sto (choć to nie regu­ła) rodzaj deli­kat­ne­go „zakło­po­ta­nia”… Jakie były nato­miast reak­cje zwie­dza­ją­cych wysta­wę w Danii? Nie­kie­dy dość intry­gu­ją­ce (przy wie­lu dość łatwych do prze­wi­dze­nia gło­sach-opi­niach).

Nasza psy­cho-tra­sa koja­rzy­ła się ludziom zarów­no ze sztu­ką pale­oli­tycz­ną z Lascaux, jej prze­dziw­ną XXI-wiecz­ną kon­ty­nu­acją, jak i z bli­żej nie­okre­ślo­ny­mi wykresami/notatkami mate­ma­ty­ków (fizy­ków), jakimś her­me­tycz­nym, peł­nym tajem­nic pik­to­gra­mem. Poja­wi­ło się tak­że (co dość zro­zu­mia­łe) nazwi­sko Basqu­ia­ta, że to pew­na odmiana/mutacja nowe­go eks­pre­sjo­ni­zmu itd. Pod­ręcz­ni­kiem do ana­to­mii Henry’ego Graya się nie posłu­gi­wa­li­śmy, ale taka ścież­ka, trop inter­pre­ta­cyj­ny w pew­nym stop­niu wyda­ją się słusz­ne. Cie­ka­we więc, jak odbie­rze wysta­wę pol­ska publicz­ność, czy się z naszą wer­sją badań nad mózgiem, choć czę­ścio­wo, zaprzy­jaź­ni… Jeśli wszyst­ko dobrze się uło­ży, była­by ona aktu­al­na w Muzeum Lite­ra­tu­ry w War­sza­wie, jesie­nią 2019 roku.