03/09/18

Duże przeciągi

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Pisa­nie Nowej kolo­nii zakoń­czy­łem w Kopen­ha­dze w 2002 roku. Pra­co­wa­łem nad tą książ­ką przez jakieś 12 mie­się­cy. A przez lata się do niej men­tal­nie przy­go­to­wy­wa­łem. Nazwa­łem ją „trak­ta­tem o toż­sa­mo­ści”, chcia­łem zre­ali­zo­wać dość kla­sycz­ne marze­nie, stwo­rzyć „teo­rię wszyst­kie­go”, opo­wieść o poby­cie huma­no­ida na Zie­mi, o jego wzro­ku skie­ro­wa­nym w galak­ty­ki, owa­da, sie­bie same­go i spo­co­ne­go, przy­glą­da­ją­ce­go mu się pobli­skie­go (odda­lo­ne­go) ssa­ka. Rzecz spło­szy­ła poten­cjal­nych pol­skich wydaw­ców, nato­miast bar­dzo szyb­ko zosta­ła prze­tłu­ma­czo­na na język duń­ski (przez Woj­cie­cha Laskow­skie­go i Marian­ne Søga­ard Søren­sen) oraz opu­bli­ko­wa­na w Kopen­ha­dze. „Nie­co” para­dok­sal­na sytu­acja… Jak dobrze zauwa­żył Krzysz­tof Hof­f­mann w arty­ku­le na łamach poznań­skie­go „Cza­su Kul­tu­ry”:

Trak­tat – według okre­śle­nia gatun­ko­we­go same­go auto­ra – cze­kał na wyda­nie w języ­ku pol­skim sze­reg lat. Co cie­ka­we, więk­sze szczę­ście miał jako utwór peł­nią­cy funk­cję lite­ra­tu­ry obcej, nie rodzi­mej – w roku 2003 uka­za­ło się wyda­nie Nowej kolo­nii w języ­ku duń­skim. Głów­nym źró­dłem opo­rów wydaw­ni­czych była zapew­ne for­ma tek­stu. Niby dra­mat, bo tekst skła­da się tyl­ko z dia­lo­gów, ale bez jakich­kol­wiek dida­ska­liów, czy wpro­wa­dze­nia (uprze­dza­jąc na chwi­lę opo­wieść dodać nale­ży, iż jakie­kol­wiek komen­ta­rze odau­tor­skie były­by sprzecz­ne z efek­tem cało­ści, nie­mniej ich brak moż­na odczuć). Niby powieść w for­mie dia­lo­go­wej, ale trud budo­wy nar­ra­cji leży po stro­nie czy­tel­ni­ka. Elip­tycz­ność tek­stu, jego nie­re­du­ko­wal­na nie­peł­ność, sta­no­wi jed­ną z jego cech cha­rak­te­ry­stycz­nych, jed­nak w rezul­ta­cie, przez pierw­sze dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści stron lek­tu­rze towa­rzy­szy jedy­nie poczu­cie zagu­bie­nia, bra­ku punk­tów orien­ta­cyj­nych, osu­wa­nia się z raz obra­nej ścież­ki inter­pre­ta­cyj­nej w coś, co jest nie tyl­ko bez­dro­żem, ale i czymś, wobec cze­go pro­ble­ma­tycz­ne sta­ją się same moż­li­wo­ści dal­sze­go postę­po­wa­nia, stą­pa­nia. W osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku jakość ta decy­du­je o sile tek­stu, nie­mniej naj­praw­do­po­dob­niej to wła­śnie ona decy­do­wa­ła o trud­no­ściach z opu­bli­ko­wa­niem tek­stu. Do rąk pol­skie­go czy­tel­ni­ka tra­fia więc książ­ka obar­czo­na już pew­ną histo­rią, histo­rią kon­tro­li wydaw­ni­czej, opo­wie­ścią o decy­zjach co jest dopusz­czal­ne, a co już nie.

Tak, to nie było pro­ste. Hen­ryk Bere­za napi­sał w „Pogra­ni­czach” (6/2007):

Nowa kolo­nia Grze­go­rza Wró­blew­skie­go jest utwo­rem wybit­nym, syn­kre­tycz­nym i wła­ści­wie gatun­ko­wo nie do zde­fi­nio­wa­nia, podob­nie nie do zde­fi­nio­wa­nia jest on pod wzglę­dem rodza­ju, bo liry­ka, dra­mat i epi­ka wystę­pu­ją w nim w nie­roz­dziel­no­ści, w cał­ko­wi­tym zjed­no­cze­niu. Naj­więk­sza nie­zwy­kłość jest jesz­cze innej natu­ry, powiedz­my, natu­ry ogól­nie artystycz­nej, ten utwór jest nie do sko­ja­rze­nia – w każ­dym razie w lite­ra­tu­rze pol­skiej – z żad­nym innym utwo­rem (ja tego nie potra­fię). Nowa kolo­nia jest rezul­ta­tem cał­ko­wi­cie no­wego kon­cep­tu zara­zem filo­zo­ficz­ne­go, języ­ko­we­go i arty­stycz­ne­go. Oddziel­nie coś takie­go jest do pomy­śle­nia w sen­sie filo­zo­ficz­nym czy języ­ko­wo-arty­stycz­nym, oddziel­nie wymy­ślono to chy­ba nie­raz, musia­ło się to poja­wiać w sfe­rze poznaw­czo­ści lite­rac­kiej, moż­na się cze­goś takie­go doszu­ki­wać w róż­nych eks­pe­ry­men­tach lite­rac­kich, zwłasz­cza poetyc­kich i zwłasz­cza w małych for­mach lite­rac­kich. Trud­no jed­nak wyobra­zić sobie ist­nie­nie olbrzy­mie­go utwo­ru lite­rac­kie­go, któ­ry jak Nowa kolo­nia jest efek­tem tego jed­ne­go kon­ceptu filo­zo­ficz­no-arty­stycz­ne­go, w któ­rym nie ma nic nie­za­leż­ne­go od tego kon­cep­tu, w któ­rym żad­na nie­za­leż­na ingre­dien­cja nie ma pra­wa się poja­wić.

Na okład­ce pol­skie­go wyda­nia zna­la­zło się, co praw­da, wyja­śnie­nie, któ­re jed­nak tyl­ko dodat­ko­wo „kom­pli­ko­wa­ło” spra­wę (jestem KOMUŚ kon­kret­ne­mu za nie bez­gra­nicz­nie wdzięcz­ny, lubię/czuję te linij­ki):

Lek­tu­ra Nowej kolo­nii jest fascy­nu­ją­cą wypra­wą w nie­zna­ne, a dokład­niej w nie­po­zna­ne. Jeste­śmy na obsza­rze kolo­ni­zo­wa­nym, pro­jek­to­wa­nym od począt­ku. Wcho­dzi­my w „nowe”, ale nie tyl­ko prze­strzeń wyda­rzeń zapo­wia­da tajem­ni­cę nie­od­kry­te­go. Tak­że czas czy­tel­ni­czej podró­ży wynie­sie nas poza ziem­skie cią­że­nie, a spe­cy­ficz­na anty­gra­wi­ta­cyj­ność Nowej kolo­nii spra­wi, że poru­szać się będzie­my po zakrę­co­nej spi­ra­li wszyst­kich cza­sów.

Duń­scy wydaw­cy, Biblio­te­ket Øver­ste Kirur­gi­ske, rekla­mo­wa­li Nową kolo­nię (tytuł duń­ski Den ny kolo­ni) w bar­dzo kon­kret­ny spo­sób, oto ich nota tłu­ma­czo­na na pol­ski:

Nowa kolo­nia to naj­now­sza książ­ka Grze­go­rza Wró­blew­skie­go, pol­skie­go pisa­rza miesz­ka­ją­ce­go w Danii. Moż­na ją okre­ślić jako powieść eks­pe­ry­men­tal­ną w for­mie dia­lo­gu. Wró­blew­ski jest nie­wąt­pli­wie spad­ko­bier­cą ciem­nej, egzy­sten­cjal­nej twór­czo­ści Bec­ket­ta i Kaf­ki. A jed­nak książ­ka ta nie przy­po­mi­na nicze­go, z czym do tej pory mogli­śmy mieć do czy­nie­nia. Dość szyb­ko czu­je­my się zanie­po­ko­je­ni tajem­ni­czym roz­wo­jem akcji i zada­je­my pyta­nia, któ­re w trak­cie lek­tu­ry oka­zu­ją się trans­po­zy­cją naj­waż­niej­szych, pod­sta­wo­wych egzy­sten­cjal­nych pytań: „O co w tym wszyst­kim cho­dzi? Co się tu dzie­je”? Ale nie wyja­śnia­nie wyda­rzeń i ich zakoń­cze­nie sta­no­wią punkt doce­lo­wy Nowej kolo­ni. Naj­waż­niej­sze i jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce, bo odzie­ra­ją­ce nas ze złu­dzeń i ilu­zji, są nasi­la­ją­ce się z każ­dą chwi­lą napię­cia mię­dzy boha­te­ra­mi. Czy są one kon­se­kwen­cją nie­odwo­łal­no­ści, w jaką wpi­sa­na jest kon­dy­cja ludz­ka? Wie­le rytu­ałów życia codzien­ne­go, wokół któ­rych sku­pia się życie boha­te­rów, oka­zu­je się w Nowej kolo­nii nie­wol­ni­czą mani­pu­la­cją. Ma ona na celu unie­waż­nie­nie Ja auten­tycz­ne­go, zdol­ne­go do wal­ki o wła­sną suwe­ren­ność. Lar­sen – głów­ny boha­ter książ­ki – pró­bu­je wnik­nąć w samo sed­no ist­nie­ją­ce­go porząd­ku, aby w peł­nym świe­tle ujrzeć i odszy­fro­wać mecha­nizm dzia­ła­ją­ce­go sys­te­mu zależ­no­ści.
Książ­ka zawie­ra foto­gra­fie miesz­ka­ją­ce­go w Danii pol­skie­go arty­sty Woj­cie­cha Laskow­skie­go. Jego zdję­cia to zapro­sze­nie do podró­ży po trud­nej do zde­fi­nio­wa­nia prze­strze­ni, któ­ra – tak jak tekst – zawie­ra ukry­te moż­li­wo­ści i zagro­że­nia. Uło­żył foto­gra­fię w taki spo­sób, by – podob­nie jak kon­struk­cja dia­lo­gów – roz­gry­wa­ły plan prze­strze­ni w ryt­micz­nym tran­sie powtó­rzeń. Tłu­ma­czom książ­ki na język duń­ski – Woj­cie­cho­wi Laskow­skie­mu i Marian­ne Søga­ard Søren­sen – uda­ło się oddać jedy­ny w swo­im rodza­ju, magicz­nie trans­owy, cha­rak­ter książ­ki.

Zabra­li głos tak­że duń­scy inte­lek­tu­ali­ści, pisa­rze i kry­ty­cy. Naj­bar­dziej przy­pa­so­wa­ły mi trzy gło­sy, tutaj w prze­kła­dzie na pol­ski:

Niels Hen­rik Svar­re Nie­lsen: Gdy­by Bec­kett, Ione­sco albo Karen Bli­xen nie pisa­li w głów­nych języ­kach euro­pej­skich i zade­biu­to­wa­li tutaj, w Danii, to praw­do­po­dob­nie nikt by tego nie zauwa­żył. Ich książ­ki bez „odpo­wied­nie­go” omó­wie­nia pole­ga­ją­ce­go w głów­nej mie­rze na kla­sy­fi­ka­cji gatun­ko­wej, osa­dze­niu w tra­dy­cji i poko­le­nio­wym kon­tek­ście, pozo­sta­ły­by „księ­ga­mi zamknię­ty­mi”. Aktu­al­nym przy­kła­dem takiej księ­gi może być Nowa kolo­nia Grze­go­rza Wró­blew­skie­go. Książ­ka sta­no­wi zja­wi­sko dotąd nie­spo­ty­ka­ne. Moż­na ją jed­nak okre­ślić jako rodzaj powie­ści w for­mie dia­lo­gu. Ory­gi­nal­no­ści tego dzie­ła nie wyzna­cza kon­tro­wer­syj­na fabu­ła, któ­ra przez dłuż­szy czas roz­wi­ja się bar­dzo powo­li, ale sama kon­struk­cja książ­ki. Sta­no­wią ją jak­by mar­gi­nal­ne, zagad­ko­we repli­ki, roz­gry­wa­ją­ce się w her­me­tycz­nym uni­wer­sum. Praw­do­po­dob­nie opar­te są one na sen­ten­cjach, przy­sło­wiach, powta­rza­ją­cych się kli­szach i nie­do­koń­czo­nych zda­niach, któ­re według żela­znej logi­ki krą­żą mię­dzy uczest­ni­ka­mi w zamknię­tej, wewnętrz­nej prze­strze­ni. Ale te na pozór zgra­ne zwro­ty, sche­ma­ty myślo­we przyj­mu­ją nie­ocze­ki­wa­ne i zaska­ku­ją­ce zna­cze­nia.
Książ­ka zaty­tu­ło­wa­na Zamknię­ta księ­ga jest tek­stem otwar­tym na oścież, może wywo­łać ‘duże prze­cią­gi’, pod­czas gdy Nowa kolo­nia w rze­czy­wi­stym świe­cie pozo­sta­je księ­gą zamknię­tą. Nie chce się otwo­rzyć nawet dla tych, któ­rzy wło­ży­li w jej zro­zu­mie­nie dużo wysił­ku. Od razu jed­nak moż­na się zorien­to­wać, że nie mie­ści się ona w już ist­nie­ją­cych i ocze­ki­wa­nych przez recen­zen­tów for­mach lite­rac­kich.

Lars Buk­dahl: Prze­czy­ta­łem Nową kolo­nię dwa razy i jestem nią bar­dzo zachwy­co­ny: wprost zafa­scy­no­wa­ny. Lepiej być nie może. Jest to bar­dzo ambit­ny pro­jekt – w pew­nym sen­sie jak­by efekt współ­ży­cia Bec­ket­ta z Kaf­ką, współ­ży­cia na kocią łapę. Owo przed­się­wzię­cie wyda­wać by się mogło rze­czą nie­moż­li­wą. Dresz­czo­wo kon­spi­ra­cyj­ną treść spla­ta Wró­blew­ski pro­stym, jak­by wymu­sza­nym dia­lo­giem, oby­wa­ją­cym się bez dida­ska­liów. Wystę­pek lite­rac­kie­go współ­ży­cia na kocią łapę speł­nia się w asy­ście wybu­cho­wej „muzy­ki liter”. Brze­mie­nia wypo­wie­dzi czte­rech boha­te­rów nakła­da­ją się na sie­bie w spo­sób tak nie­sa­mo­wi­ty, że ich fizycz­na kon­fron­ta­cja powo­du­je uczu­cie lęku. Wyzwa­la go nie tyle jed­nak jakieś łam­li­we, zgrzy­tli­we urzą­dze­nie, ale urzą­dze­nie łamią­ce kości.

Paar­de­ko­oper (Asger Schnack): Jest to wiel­ka, wiel­ka księ­ga i cięż­ka księ­ga. Ale to nie prze­szka­dza. Czło­wiek z nią sie­dzi, czło­wiek ją czy­ta, i to repli­ka za repli­ką. Mówią dwie oso­by, mówią trzy oso­by, w sumie są tam czte­ry oso­by. Każ­da repli­ka wypeł­nia jed­ną linij­kę w sze­ro­kim for­ma­cie, i trwa to w zasa­dzie bar­dzo dłu­go. Jeśli jest to powieść, to jej fabu­łą jest to, że sie­dzisz i czy­tasz książ­kę, stro­na po stro­nie, prze­wra­casz kart­kę, kon­ty­nu­ujesz, pozwa­lasz linij­ce gonić linij­kę. I wszyst­ko jest w porząd­ku, tekst niby komik­so­wy dymek jest kwa­dra­to­wy, jeden za dru­gim. W sumie – to duża i mięk­ka, jak gąb­ka sce­na, któ­ra uka­zu­je praw­do­po­dob­nie stan świa­ta albo raczej stan umy­słu. Świat oglą­da­ny poprzez dia­log, oczysz­czo­ny z wszel­kich opi­sów, uwag, tra­dy­cyj­ne­go prze­bie­gu akcji. Meto­dę sta­no­wi ode­rwa­ny dymek. Nie jest to jed­nak zwy­czaj­na roz­mo­wa. Są to zda­nia roz­po­czy­na­ją­ce się cią­gle od począt­ku, a jed­nak odno­szą­ce się do sie­bie. Rytm jest ury­wa­ny, odtąd, dotąd. I do przo­du. Aż zda­nie się zakoń­czy. Wła­śnie to zda­nie. Bez­na­mięt­nie. Tak jak­by każ­da oso­ba mówi­ła w innym kie­run­ku. A jed­nak. Każ­dy roz­dział jest jak szkieł­ko mikro­sko­pu. Jest czymś pomoc­nym w małych egzy­sten­cja­li­stycz­nych bada­niach. Jeśli jest ta książ­ka mięk­ka jak gąb­ka, to czy jest w niej w ogó­le woda, może jest wykrę­co­na z wszel­kich pły­nów? A jej ste­ryl­ność? Może jest bez­tłusz­czo­wa? Jeśli ją zosta­wisz, książ­ka ta leży i patrzy na Cie­bie. Nie tra­fia­ją do niej kon­tek­sty, któ­re mogły­by nam przyjść do gło­wy. Wyglą­da na to, że moż­na porzu­cić tą nową kolo­nię, ale po prze­czy­ta­niu lub porzu­ce­niu zaczy­na­my ją sły­szeć. Nie tyle lepiej, ile sły­szeć w ogó­le. Pod tym dnem jest dru­gie dno. W dziu­rach są nowe dziu­ry. Widzie­li­śmy już książ­ki, w któ­rych ludzie sie­dzie­li w kar­to­nach i roz­ma­wia­li ze sobą. Ale tutaj nie ma kar­to­nu. I nagle Lar­sen zaczy­na mówić do sie­bie. Jakoś to będzie. Nie dla­te­go, że coś na to wska­zu­je. Ale samo to, że coś się dzie­je, jest pocie­sza­ją­ce. My tu jeste­śmy. Ja tu jestem. Tak­że ja. Absurd nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Na zdję­ciach są ludzie albo już tyl­ko byli ludzie. W książ­ce jest pew­na ilość zdjęć. Prze­ry­wa­ją tekst, roz­ci­na­ją go.

Lata pla­ne­tar­ne spo­koj­nie pły­nę­ły. Rewo­lu­cje i polu­cje, dużo się na Zie­mi nie pozmie­nia­ło. I coraz czę­ściej docho­dzi­łem do wnio­sku, że rację miał oczy­wi­ście Niels Hen­rik Svar­re Nie­lsen, Nowa kolo­nia powin­na zostać prze­tłu­ma­czo­na na język angiel­ski, poże­glo­wać do kon­kret­nych osób i miejsc. Po latach „poetyc­kich” doświad­czeń na ryn­ku UK/USA, wie­dzia­łem dosko­na­le, kto tam kon­kret­nie był­by moim „trak­ta­tem” zain­te­re­so­wa­ny. Prze­ło­że­nie tej cało­ści nie jest jed­nak rze­czą pro­stą, nie są to hła­sko­idal­ne ścież­ki, wymia­na sygna­łów nie ma nic wspól­ne­go z przy­spie­sze­nia­mi Mroż­ka etc. Ina­czej trze­ba ten zapis „wyczuć”. W przy­pad­ku duń­skie­go tłu­ma­cze­nia mia­łem ogrom­ne szczę­ście, rzecz była świe­żo ukoń­czo­na (2002), a ja natych­miast zna­la­złem w Kopen­ha­dze opty­mal­nych ludzi i wydaw­nic­two, dzia­ła­łem szyb­ko, z tzw. entu­zja­zmem. Pierw­szych prób trans­la­tor­skich anglo pod­ję­ła się po latach Agniesz­ka Pokoj­ska. Już ze sobą nie współ­pra­cu­je­my, chciał­bym zre­ali­zo­wać to obec­nie z innym tłu­ma­czem. Agniesz­ce uda­ło się nato­miast prze­ło­żyć kil­ka frag­men­tów i opu­bli­ko­wać w istot­nym piśmie sie­cio­wym „Asymp­to­te”. Mały krok został więc wyko­na­ny! Potwier­dził poten­cjał cało­ści w prze­kła­dzie na angiel­ski. Agniesz­ka, obok pre­zen­ta­cji frag­men­tów, zro­bi­ła też krót­ką intro­duk­cję książ­ki, spodo­ba­ła mi się tam nastę­pu­ją­ca sekwen­cja:

Wróblewski’s deman­ding and hyp­no­tic text – devo­id of sta­ge direc­tions, apart from the short and uni­ver­sal note on the set­ting (“Earth/ Right Next to You/ Always”) – plays out in an utter­ly ste­ri­le spa­ce, a per­fect emp­ti­ness whe­re the reader will find no foothold if s/he wished to esca­pe the clau­stro­pho­bic atmo­sphe­re sur­ro­un­ding this inten­se, distur­bing, mul­ti-stran­ded conver­sa­tion made of unfi­ni­shed sen­ten­ces, ambi­gu­ities, and incon­si­sten­cies. The cen­tral quest for iden­ti­ty is shown as obses­si­ve, gro­te­sque, and, in the final ana­ly­sis, futi­le. Whi­le ini­tial­ly pro­vo­king a reac­tion of sym­pa­thy with the oppres­sed patient, not unli­ke that which accom­pa­nies wat­ching One Flew Over the Cuckoo’s Nest, it soon mor­phs into self-moc­ke­ry, self-paro­dy, and the absurd. Human com­mu­ni­ca­tion is a joke from the word go”.

Paweł Stan­gret, autor posło­wia wyda­nia pol­skie­go, zwró­cił uwa­gę na nastę­pu­ją­cą rzecz:

Nowa kolo­nia, dając nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści insce­ni­za­cji, sta­no­wi praw­dzi­we wyzwa­nie dla reży­se­rów. Mie­ści w sobie nie­bez­piecz­ny nad­da­tek tego, co nie­okre­ślo­ne i trud­ne do gatun­ko­wej iden­ty­fi­ka­cji. Jej poten­cjał wyda­je się nie­ogra­ni­czo­ny. Autor mówi, że jest to trak­tat o toż­sa­mo­ści. Za dra­ma­tur­gicz­nym cha­rak­te­rem z kolei prze­ma­wia­ją: struk­tu­ra tek­stu, układ sekwen­cji, kom­po­no­wa­nych na zasa­dzie scen, akcja ukry­ta w dia­lo­gach. Jed­nak Wró­blew­ski pozba­wił sztu­kę dida­ska­liów, któ­re były­by pomoc­ne przy rekon­stru­owa­niu akcji, a tak­że uła­twia­ły cha­rak­te­ry­sty­kę poszcze­gól­nych boha­te­rów. Bra­ku­je tak­że spi­su osób, obec­ne­go jesz­cze w duń­skim wyda­niu książ­ki. Bar­dzo wzmoc­nio­na jest za to lirycz­na per­spek­ty­wa, nasu­wa­ją­ca pyta­nie o to, jak poetyc­ka fra­za zabrzmieć może na sce­nie. Z jaki­mi jako­ścia­mi sce­nicz­ny­mi połą­czyć tak ryt­micz­nie ukształ­to­wa­ne sło­wo? Jak usta­wić świa­tło i jak popro­wa­dzić grę z cie­niem?

A potem, na samym koń­cu, stwier­dza:

W jaki spo­sób zatem patrzeć na Nową kolo­nię w kon­tek­ście teatru i jej przy­szłej insce­ni­za­cji? Gdy przyj­rzy­my się ryt­mo­wi dia­lo­gów, szyb­ko­ści ich czy­ta­nia czy dekla­mo­wa­nia, docho­dzi­my do wnio­sku, że dra­mat Wró­blew­skie­go jest podat­ny na wszel­kie­go rodza­ju insce­ni­za­cję. Reży­ser i akto­rzy mogą oprzeć się na sło­wie, roz­bu­do­wać akcję i stro­nę pla­stycz­ną. Mogą stwo­rzyć sce­no­gra­fię, któ­ra będzie przy­po­mi­nać kon­kret­ne wnę­trze lub umow­ną kon­struk­cję. Rów­nież świa­tło odgry­wa nie­sły­cha­nie waż­ną, zna­cze­nio­twór­czą rolę w Nowej kolo­nii. A sam tekst moż­na „odczy­tać” – ode­grać sta­tycz­nie, ale tak­że sku­pić się na szyb­kich zwro­tach wido­wi­ska, nawią­zu­jąc tym samym do teatru psy­cho­de­licz­ne­go.

I tutaj docho­dzi­my do „fascy­nu­ją­ce­go” momen­tu. Mogli­by­śmy zacząć pisać obszer­ne „wypra­co­wa­nie” o losach Nowej kolo­nii, o nie­kie­dy dość „wąt­pli­wych” przy­go­dach, któ­re na swej (szes­na­sto­let­niej) dro­dze napo­tka­ła. Wątek zosta­nie jedy­nie zasy­gna­li­zo­wa­ny tro­chę na zasa­dzie: „panie, ujmij pan tro­chę”. Jak się jed­nak (zaraz) oka­że, jest nam on nie­zbęd­ny w tym wła­śnie punk­cie omó­wie­nia. Wokół tek­stu krą­ży­ła nie­ustan­nie armia „nowa­to­rów” świa­ta teatru/filmu/sztuki itd. Same zna­ne, „kul­to­we” nazwi­ska! Każ­dy z nie­po­spo­li­tym (niby) pomy­słem na ekra­ni­za­cję, sce­nę, inter­dy­scy­pli­nar­ną akcję arty­stycz­ną. Trud­no zli­czyć wszyst­kie te twa­rze, „natchnio­ne i spłasz­czo­ne”. Model dzia­ła­nia był zawsze podob­ny: „Zro­bi­my czar­ny ekran, a pod spodem puści­my paski z repli­ka­mi”. Albo: „Wsa­dzi­my ludzi do pude­łek i zaata­ku­je­my publi­kę muzy­ką noise”. I cała masa podob­nych roz­ma­rzeń-pro­po­zy­cji. A potem, po lek­tu­rze cało­ści, cha­rak­te­ry­stycz­ny para­liż, wyco­fy­wa­nie się: „Tego nie da rady zre­ali­zo­wać, ponie­waż-ponie­waż-ponie­waż… ponie­waż koja­rzy­ło­by się to z pię­cio­go­dzin­nym fil­mem War­ho­la Sle­ep, mimo że tam tyl­ko sen… ponie­waż czu­je­my tu okul­ty­sty­kę i jaz­dę psy­cho… ponie­waż cho­dzi obec­nie o pro­jek­cję socjal­ną i poli­tycz­ną… ponie­waż jed­nak sta­wia­my na Proces/Zamek z war­ko­tem moto­cy­kli w tle”. W któ­rymś momen­cie prze­mę­czy­ły mnie więc te per­trak­ta­cje, cała ta dywa­ga­cja o „aktu­al­no­ści” Nowej kolo­nii, gdzie ewi­dent­nie moż­na było­by prze­cież dostrzec, zare­je­stro­wać „wąt­ki” doty­czą­ce mani­pu­la­cji, inge­ren­cji w mózg osob­ni­ka, zna­leźć tro­py o bez­względ­nych matriarchatach/patriarchatach, zaplą­ta­nym macie­rzyń­stwie, gen­der, domi­na­cji w gru­pie, tota­li­ta­ry­zmach etc. Z moto­cy­kla­mi posta­no­wi­łem nie wal­czyć… Coraz lepiej zaczy­na­łem za to rozu­mieć Ma vie et la psy­cho­ana­ly­se (pol. Wize­ru­nek wła­sny), wspo­mnie­niów­kę Freu­da. Nowa kolo­nia sta­ła się dla mnie „pro­jek­tem doży­wot­nim”. I nie wszyst­ko wokół tej książ­ki ozna­cza­ło fia­sko czy inną „ciem­ną stro­nę księ­ży­ca”.

Doris Blo­om jest mak­sy­mal­ne­go for­ma­tu artyst­ką, pocho­dzi z RPA, do Danii tra­fi­ła w 1976 roku. Do jej dużych osią­gnięć moż­na zali­czyć np. wspól­ne akcje z taki­mi gigan­ta­mi świa­ta kul­tu­ry, sztu­ki współ­cze­snej, jak Wil­liam Ken­trid­ge, Wil­lem Boshoff czy Tho­mas Bang. Ma na kon­cie nie­zli­czo­ną ilość wspa­nia­łych wystaw w wie­lu miej­scach glo­bu. Doris jest oso­bą nie­ustan­nie eks­pe­ry­men­tu­ją­cą, dzia­ła­ją­cą w róż­nych mediach. To roz­bu­do­wa­ny poli­gon, obej­mu­ją­cy malar­stwo, foto­gra­fię, gra­fi­kę, wideo, per­for­mans. Zawsze mia­łem wra­że­nie, że nada­wa­li­śmy na zbli­żo­nych falach i w wie­lu kwe­stiach doty­czą­cych nasze­go „naj­wspa­nial­sze­go ze świa­tów” dobrze mogli­śmy się poro­zu­mieć. Duń­ską wer­sję Nowej kolo­nii wrę­czy­łem Doris nie­dłu­go po jej opu­bli­ko­wa­niu w Kopen­ha­dze, oko­ło 2004 roku. A potem roz­po­czę­li­śmy arty­stycz­ną współ­pra­cę, wystar­to­wa­li­śmy w spo­sób mniej chy­ba sza­blo­no­wy, choć dla nas zupeł­nie natu­ral­ny. Spo­ty­ka­li­śmy się regu­lar­nie w cen­tral­nie poło­żo­nej, kopen­ha­skiej kawiar­ni, roz­kła­da­li­śmy tam notat­ni­ki i dłu­go­pi­sy, i przy sto­li­ku godzi­na­mi roz­ma­wia­li­śmy o wszyst­kich moż­li­wych bolącz­kach pla­ne­ty Zie­mia. Naszym back­gro­un­dem była Nowa kolo­nia. Zaczę­li­śmy ją „roz­ko­do­wy­wać”, robić szki­ce, notat­ki. Para­doks, ale kawiar­nia­na atmos­fe­ra opty­mal­nie w tych bada­niach poma­ga­ła. Dooko­ła nas zgiełk, ciast­ka i pie­nią­dze, mat­ki kar­mią­ce pier­sią, ssa­ki doro­słe i nie­doj­rza­łe (okry­cia, pier­ścion­ki i meda­lio­ny), hie­rar­chie, „zewnętrz­ny układ sił”. Dooko­ła nas Nowa kolo­nia. Lep­szych, bar­dziej sty­mu­lu­ją­cych dekoracji/okoliczności nikt by nam wte­dy nie zor­ga­ni­zo­wał. Ludzie dziw­nie się przy­glą­da­li, dys­kret­nie zer­ka­li na szki­ce i notat­ki, przy­słu­chi­wa­li, o czym wła­ści­wie (mie­sza­jąc duń­ski z angiel­skim) z takim zapa­łem dys­ku­tu­je­my… I to była nie­zwy­kle istot­na faza. Dzię­ki niej po cza­sie zorien­to­wa­li­śmy się, że może­my posu­nąć się nie­co dalej, roz­po­cząć wspól­ną pra­cę na więk­szych już płasz­czy­znach, wpro­wa­dzić do naszych „psy­cho-nota­tek” kolor, spró­bo­wać zro­bić to, uży­wa­jąc kre­dek, węgla, paste­li, tuszu etc. Z gęste­go, kawiar­nia­ne­go kosmo­su prze­nie­śli­śmy się do pra­cow­ni Doris, gdzie mie­li­śmy do dys­po­zy­cji dużo prze­strze­ni, inne już oświe­tle­nie i potęż­ną, przy­go­to­wa­ną do akcji ścia­nę. Doris zna­la­zła też bar­dzo cie­ka­wy mate­riał, na któ­rym mogli­śmy kon­ty­nu­ować podróż. Były to duże powierzch­nie spe­cjal­nie spre­pa­ro­wa­ne­go papie­ru nakle­jo­ne­go na płót­no. Ide­al­nie paso­wa­ły do wybra­nej przez nas tech­ni­ki pra­cy, do wspo­mnia­ne­go na począt­ku tek­stu „obsza­ru kolo­ni­zo­wa­ne­go, pro­jek­to­wa­ne­go od począt­ku”.

Trud­no mi w tej chwi­li okre­ślić, ile kon­kret­nie cza­su spę­dzi­li­śmy w pra­cow­ni Doris Blo­om (lata 2005–2006), dzie­siąt­ki, set­ki godzin? W rezul­ta­cie dopro­wa­dzi­li­śmy do powsta­nia kil­ku­na­stu „obiek­tów” (tak je robo­czo nazwa­li­śmy), dużych płasz­czyzn wypeł­nio­nych symbolami/znakami/kaligrafią, naszą spe­cy­ficz­ną wer­sją „teo­rii wszyst­kie­go”, komen­ta­rzem do Nowej kolo­nii. Mie­li­śmy też nie­ustan­nie włą­czo­ną kame­rę wideo, któ­ra to wszyst­ko reje­stro­wa­ła. W koń­cu uzna­li­śmy, że posia­da­my mate­riał, z któ­rym może­my wyjść do ludzi, skon­fron­to­wać go z publicz­no­ścią. Pla­ny były nie­zwy­kłe. Oprócz naszych „sta­tycz­nych” kom­po­zy­cji, Doris wyko­na­ła sze­reg kom­po­zy­cji poka­zu­ją­cych nasze kreski/linie/plamy/litery na kom­pak­to­wych pły­tach (ich zbli­że­nia, odda­le­nia, ruch, wza­jem­ne oddzia­ły­wa­nie), byli­śmy więc tak­że goto­wi do ewen­tu­al­nych mul­ti­me­dial­nych poka­zów, w dowol­nej prze­strze­ni wysta­wien­ni­czej. Nasza kola­bo­ra­cja arty­stycz­na wzbu­dzi­ła w Kopen­ha­dze powszech­ne zain­te­re­so­wa­nie. Jed­nak (podob­nie jak w przy­pad­ku pol­skim) zabra­kło kon­kret­nej pomo­cy ze stro­ny insty­tu­cji (znów temat rze­ka), nie doszło więc do reali­za­cji sce­nicz­nych etc., sami nie byli­śmy w sta­nie wszyst­kie­go prze­sko­czyć. Nie zamie­rza­li­śmy się w tej sytu­acji pod­da­wać i w koń­cu uśmiech­nę­ło się do nas nie­co szczę­ścia. W 2007 roku poka­za­li­śmy gościn­nie pro­jekt (więk­sze for­ma­ty i szki­ce) w bar­dzo pre­sti­żo­wym „Den Frie” w Kopen­ha­dze jako część wysta­wy (zbio­ro­wej) gru­py arty­stycz­nej Decem­bri­ster­ne. Było to duże wyda­rze­nie o nie­zwy­kle dla nas istot­nym zna­cze­niu. Poka­za­ło, że uda­ło nam się zawar­te w Nowej kolo­nii myśli i sło­wa roz­sze­rzyć i sko­men­to­wać, „prze­trans­for­mo­wać” w inne media, stwo­rzyć scenerię/świat kom­plet­nie nie­za­leż­ny, mogą­cy ist­nieć bez koniecz­no­ści tłu­ma­cze­nia odbior­com, jaka była baza, punkt wyjścia/oparcia dla tej wspól­nej akcji Bloom/Wróblewski. Ewen­tu­al­ną ana­li­zę kry­tycz­ną pozo­sta­wiam astro­fi­zy­kom, psy­cho­lo­gom, antro­po­lo­gom itd. Z ludź­mi od histo­rii sztu­ki (czy filo­lo­gii) nie jest mi łatwo, więc z nimi czę­sto (choć to nie regu­ła) rodzaj deli­kat­ne­go „zakło­po­ta­nia”… Jakie były nato­miast reak­cje zwie­dza­ją­cych wysta­wę w Danii? Nie­kie­dy dość intry­gu­ją­ce (przy wie­lu dość łatwych do prze­wi­dze­nia gło­sach-opi­niach).

Nasza psy­cho-tra­sa koja­rzy­ła się ludziom zarów­no ze sztu­ką pale­oli­tycz­ną z Lascaux, jej prze­dziw­ną XXI-wiecz­ną kon­ty­nu­acją, jak i z bli­żej nie­okre­ślo­ny­mi wykresami/notatkami mate­ma­ty­ków (fizy­ków), jakimś her­me­tycz­nym, peł­nym tajem­nic pik­to­gra­mem. Poja­wi­ło się tak­że (co dość zro­zu­mia­łe) nazwi­sko Basqu­ia­ta, że to pew­na odmiana/mutacja nowe­go eks­pre­sjo­ni­zmu itd. Pod­ręcz­ni­kiem do ana­to­mii Henry’ego Graya się nie posłu­gi­wa­li­śmy, ale taka ścież­ka, trop inter­pre­ta­cyj­ny w pew­nym stop­niu wyda­ją się słusz­ne. Cie­ka­we więc, jak odbie­rze wysta­wę pol­ska publicz­ność, czy się z naszą wer­sją badań nad mózgiem, choć czę­ścio­wo, zaprzy­jaź­ni… Jeśli wszyst­ko dobrze się uło­ży, była­by ona aktu­al­na w Muzeum Lite­ra­tu­ry w War­sza­wie, jesie­nią 2019 roku.