31/05/25

Erupcje (3)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

XXI

W (znów!) uprosz­czo­nej na uży­tek dydak­ty­ki szkol­nej inter­pre­ta­cji Anty­go­ny Sofo­kle­sa czę­sto prze­ciw­sta­wia się tytu­ło­wą boha­ter­kę tra­ge­dii jej sio­strze, Isme­nie – któ­re­go to moc­no reduk­cyj­ne­go prze­ciw­sta­wie­nia efek­tem jest obraz Anty­go­ny jako szla­chet­nej bun­tow­nicz­ki, skon­tra­sto­wa­ny z wize­run­kiem Isme­ny jako tchórz­li­wej opor­tu­nist­ki. A prze­cież – jak to zawsze bywa w przy­pad­ku tek­stów arcy­dziel­nych – nic nie jest pro­ste ni jed­no­znacz­ne. I nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że sam Sofo­kles suge­ru­je – sub­tel­no­ścia­mi, pół­słów­ka­mi, mar­gi­na­lia­mi, nie­waż­ki­mi na pozór sty­cho­my­tia­mi, a prze­cież moc­no i kate­go­rycz­nie – cał­ko­wi­cie dywer­syj­ne spoj­rze­nie na obie boha­ter­ki (w ogó­le zresz­tą Sofo­kles wyda­je mi się nade wszyst­ko pierw­szo­rzęd­nym i nie­bez­piecz­nym iro­ni­stą – ale nie tym od oczy­wi­stej i mocar­nej iro­nii tra­gicz­nej fun­du­ją­cej akcję Króla Edy­pa, lecz od znacz­nie bar­dziej zni­kli­wej iro­nii mącą­cej kla­row­ność pod­sta­wo­wych czy­tel­ni­czych roze­znań, kon­sty­tu­ują­cej na przy­kład w całym cyklu tebań­skim postać Kre­ona jako rów­no­cze­śnie zamor­dy­stycz­ne­go tyra­na i naj­bar­dziej wstrzą­sa­ją­cą ofia­rę tra­gicz­no­ści). Spójrz choć­by na ten kapi­tal­ny pas­sus z pro­lo­gu dra­ma­tu, kie­dy obie sio­stry spie­ra­ją się o pochó­wek Poli­nej­ka; Isme­na, prze­ko­nu­jąc Anty­go­nę o darem­no­ści jej bun­tu prze­ciw bluź­nier­czym roz­ka­zom Kre­ona, powia­da w pew­nym momen­cie tak (a sło­wa jej przy­ta­czam w zna­ko­mi­tym spo­lsz­cze­niu Anto­nie­go Libe­ry): „O sio­stro, co mówisz! Lepiej pomyśl o tym,/ Jak się skoń­czy­ło pano­wa­nie ojca:/ Jak strasz­nie upadł i odszedł w niesławie,/ Wykłuw­szy sobie oczy za swe zbrodnie;/ I jak skoń­czy­ła nasza bied­na matka,/ Któ­ra i jego zro­dzi­ła: na sznurze,/ Sama się na nim wie­sza­jąc. I wreszcie,/ Jak się poza­bi­ja­li nasi bracia:/ W nie­god­nym, bra­to­bój­czym pojedynku./ I teraz co? My dwie, ostat­nie z rodu,/ Też mamy zgi­nąć, i to jesz­cze mar­niej?”. To praw­da, Anty­go­na prze­ciw­sta­wia się w imię pra­wa bogów Kre­ono­wi i jego bez­boż­ne­mu pra­wu sta­no­wio­ne­mu, wedle któ­re­go Poli­nej­ko­wi ma być odmó­wio­ny przy­wi­lej pogrze­bu warun­ku­ją­cy wstęp w zaświat – ale krzyw­dzą­cym było­by trak­to­wa­nie Isme­ny jako wyłącz­nie zalęk­nio­nej i bez­wol­nej pod­da­nej chwi­lo­we­go wład­cy Teb. Owszem, Sofo­kles w dal­szym cią­gu jej cyto­wa­nej tuż powy­żej kwe­stii – nie bez owej wspo­mnia­nej już per­wer­syj­nej iro­nicz­no­ści, mno­żą­cej dwu­znacz­no­ści i bez­li­to­śnie zwo­dzą­cej czy­tel­ni­ka – kreu­je ją na takie­go żało­sne­go tchó­rza, dodat­ko­wo wkła­da­jąc jej w usta gorz­kie zda­nia o nie­uchron­nym pod­po­rząd­ko­wa­niu woli kobie­cej regu­łom narzu­ca­nym przez moc­nych męż­czyzn; ale prze­cież nie tu! Bo oto teraz na chwi­lę Isme­na obja­wia się z pra­gnie­niem bun­tu nie­po­mier­nie bar­dziej hero­icz­ne­go (i jed­no­cze­śnie – w świe­cie reli­gij­no­ści grec­kiej – bez­na­dziej­nie stra­ceń­cze­go) niż incy­den­tal­ny i gwał­tow­ny sprze­ciw Anty­go­ny. Bo Anty­go­na chce zgi­nąć w imię god­ne­go pochów­ku bra­ta – a Isme­na widzi, że zarów­no doko­na­na już śmierć Poli­nej­ka, jak i przy­szła śmierć Anty­go­ny są reali­za­cją tego same­go nie­go­dzi­we­go pro­jek­tu: fatum prze­śla­du­ją­ce­go kolej­ne poko­le­nia rodu Lab­da­ki­dów. I zda­je się myśleć tak: jeśli umrzesz, Anty­go­no, pod­trzy­masz wyrok prze­zna­cze­nia – ale jeśli zdo­bę­dziesz się na odwa­gę prze­ży­cia (a potęż­na to odwa­ga, wyma­ga­ją­ca wyrze­cze­nia się rodzin­nej miło­ści, moral­ne­go speł­nie­nia, posłu­szeń­stwa bogom, dumy), poło­żysz kres nie­odwo­łal­nej jako­by klą­twie. Pra­gną­ca śmier­ci Anty­go­na bun­tu­je się tyl­ko prze­ciw­ko zarzą­dze­niu Kre­ona – pra­gną­ca życia sio­stry Isme­na bun­tu­je się nie prze­ciw­ko bogom, ale prze­ciw Moj­rom, owym zło­wro­gim i prze­moż­nym nad­bo­gi­niom, któ­rych wyro­kom musie­li się pod­po­rząd­ko­wy­wać nawet olim­pij­scy nie­śmier­tel­ni! Albo jesz­cze jeden frag­ment – tym razem z peł­ne­go napię­cia dru­gie­go epej­so­dio­nu, w któ­rym Anty­go­na, Isme­na i Kre­on toczą, prze­ry­wa­ne wtrą­ce­nia­mi zdję­te­go gro­zą Chó­ru, pory­wa­ją­ce i gniew­ne dys­pu­ty o inkry­mi­no­wa­nym czy­nie tej pierw­szej, o czy­nu tego moty­wa­cjach i jego kon­se­kwen­cjach. Anty­go­na jest goto­wa ponieść śmierć za nie­wąt­pli­we zła­ma­nie zaka­zu wład­cy – co jest oczy­wi­ście okrut­ne, ale też ponu­ro logicz­ne i nasy­co­ne świa­tłem bez­względ­ne­go etycz­ne­go pięk­na.  Dla­cze­go jed­nak w pew­nym momen­cie Isme­na, mówiąc „Tak, poma­ga­łam jej – niech ci zaświad­czy –/ I bio­rę za to część winy na sie­bie”, dekla­ru­je chęć podzie­le­nia z sio­strą kary, bez­czel­nie krzy­wo­przy­się­ga­jąc Kre­ono­wi pyta­ją­ce­mu ją o współ­udział? Nawet jeśli są to fak­tycz­nie tyl­ko – jak pod­su­wa nam Sofo­kles, okrut­ny krę­tacz zna­czeń i mąci­wo­da sen­sów – nie­wcze­sne wyrzu­ty sumie­nia, posu­nię­ta do gra­nic bez­sen­sow­ne­go absur­du sio­strza­na miłość do Anty­go­ny i Poli­nej­ka, może też małost­ko­wy i spóź­nio­ny w cza­sie lęk przed boga­mi, to i tak jej auto­de­struk­cyj­ny gest ma w sobie dzi­ką, nie­po­ję­tą wiel­kość. Dobry Nauczy­ciel z Naza­re­tu wywo­dził kie­dyś o stop­niach boha­ter­stwa: że nie ma więk­szej miło­ści od odda­nia życia za dru­gie­go – i o ile taka ofia­ra za kogoś życz­li­we­go da się jesz­cze (choć z tru­dem) zro­zu­mieć, o tyle poświę­ce­nie życia za oso­bę obo­jęt­ną, wszel­kie­mu zro­zu­mie­niu się wymy­ka. A sko­ro tak – to co począć z ofia­rą Isme­ny, zło­żo­ną za czyn nie­po­peł­nio­ny? Czyż nie to wła­śnie jest naj­wyż­szym stop­niem wta­jem­ni­cze­nia w miłość? Dla­te­go kie­dy Anty­go­na gniew­nie odpo­wia­da Isme­nie: „Nie masz do tego pra­wa”, to jest w tej eks­kla­ma­cji zarów­no – chy­ba – zgro­za wobec cze­goś nie­po­ję­te­go, jak i (umów­my się, że nie­po­zba­wio­ny małost­ko­wo­ści) lęk przed tym, że być może ktoś odbie­rze jej, Anty­go­nie, przy­wi­lej bycia tą naj­bar­dziej kocha­ją­cą. [notat­ki z lek­cji 3]

XXII

Jed­nym z naj­bar­dziej nie­po­ko­ją­cych mnie zja­wisk w róż­ne­go rodza­ju lewi­co­wych pro­jek­tach zarzą­dza­nia kul­tu­rą jest postu­lo­wa­nie „can­ce­lo­wa­nia” (bo chy­ba fak­tycz­nie wyra­sta to z defi­ni­cyj­nie dość kło­po­tli­we­go zja­wi­ska can­cel cul­tu­re) z histo­rii lite­ra­tu­ry, zwłasz­cza tej obsłu­gi­wa­nej przez szkol­ną edu­ka­cję polo­ni­stycz­ną, okre­ślo­nych zja­wisk, któ­re nie speł­nia­ją wymo­gów współ­cze­snej popraw­no­ści poli­tycz­nej. Z grub­sza wia­do­mo, o co cho­dzi – nie czy­ta­my Sien­kie­wi­cza, bo rasi­stow­ski i sek­si­stow­ski; Kra­siń­skie­go, bo anty­se­mi­ta i kla­si­sta; i tak dalej… Taka poli­ty­ka „can­ce­lo­wa­nia”, gum­ko­wa­nia (a może nawet trze­ba by ją wprost nazwać – za Geo­r­gem Orwel­lem – ewa­po­ro­wa­niem: uni­ce­stwia­niem pro­jek­to­wa­nym wstecz, obli­czo­nym na nad­pi­sy­wa­nie histo­rycz­no­li­te­rac­kiej rze­czy­wi­sto­ści alter­na­tyw­nej, w któ­rej W pusty­ni i w pusz­czy albo Nie-Boska kome­dia nigdy nie zosta­ły napi­sa­ne) wyda­je mi się i nie­bez­piecz­na, i naiw­na; a na pew­nym pozio­mie moż­li­wych kon­se­kwen­cji nie­bez­piecz­na i naiw­na po rów­no. Nie­bez­pie­czeń­stwo naj­waż­niej­sze pole­ga­ło­by na tym, że gdy już zaka­że­my czy­ta­nia wszyst­kie­go, co sek­si­stow­skie, rasi­stow­skie, kla­si­stow­skie etc., zafun­du­je­my sobie – w per­spek­ty­wie jed­ne­go, góra dwóch poko­leń – doszczęt­nie załga­ną świa­do­mość, w któ­rej nie będzie­my w sta­nie pod­jąć jakiej­kol­wiek kry­tycz­nej reflek­sji o wła­snej prze­szło­ści. Nabę­dzie­my prze­ko­na­nia o wła­snej nie­win­no­ści, uni­wer­sal­nej popraw­no­ści; zisz­czo­ne, naiw­nie rewo­lu­cyj­ne marze­nie o sta­no­wie­niu nowe­go począt­ku histo­rii spra­wi, że prze­sta­nie­my rozu­mieć fak­tycz­ną dyna­mi­kę histo­rycz­nej ewo­lu­cji pew­nych form kul­tu­ry. Taka jest bowiem cena nie­win­no­ści – naiw­ność: nie­win­ni za spra­wą nie­czy­ta­nia „ska­żo­nych arcy­dzieł” (pamięt­ne sfor­mu­ło­wa­nie Marii Janion o pierw­szym dra­ma­cie mło­de­go hra­bie­go Kra­siń­skie­go), sta­nie­my się naiw­ni jak dzie­ci, któ­re wie­rzą, że zasło­nię­cie oczu jest wystar­cza­ją­cą obro­ną przed potwo­rem spod łóż­ka. Tym­cza­sem wyda­je mi się, że trze­ba mieć odwa­gę mie­rze­nia się z utka­ny­mi z naj­bz­dur­niej­szych rasi­stow­skich ste­reo­ty­pów Kalim i Kali­ba­nem (będą­cy­mi zresz­tą w grun­cie rze­czy – jak poka­zu­je w swo­ich olśnie­wa­ją­cych roz­po­zna­niach Ryszard Kozio­łek – jed­nym i tym samym boha­te­rem), by zro­zu­mieć, że nasza obec­na wraż­li­wość na spo­łecz­ne zło, na dys­kry­mi­na­cję, nie­to­le­ran­cję i wyklu­cze­nie, nie jest nam cudem dana, że wyku­wa­ła się przez deka­dy mozol­nych rein­ter­pre­ta­cji, rewin­dy­ka­cji i rewa­lo­ry­za­cji, że jest wyni­kiem potęż­nych ruchów tek­to­nicz­nych wiel­kich for­ma­cji kul­tu­ro­wych i jed­nost­ko­wych pisar­skich samo­świa­do­mo­ści. Źró­dłem nasze­go rozu­mie­nia dobra nie jest jakiś mitycz­ny, bez­grzesz­ny letat de natu­re, ale grzech pier­wo­rod­ny, zło nawie­dza­ją­ce pło­dy umy­słów skąd­inąd wybit­nych i szla­chet­nych; a rozu­mie­nie tej dyna­mi­ki nie pole­ga na rugo­wa­niu „ska­żo­nych arcy­dzieł” z świa­do­mo­ści czy­tel­ni­czej, lecz na żmud­nym mno­że­niu eks­pia­cyj­nych przy­pi­sów. Jeśli nato­miast o naiw­ność (nie­co inną niż ta, o któ­rej tuż powy­żej kil­ka­kroć pisa­łem) cho­dzi, to widzę jesz­cze jeden pro­blem: pro­sto­dusz­ną wia­rę w per­for­ma­tyw­ną siłę uży­wa­ne­go języ­ka. Uprasz­cza­jąc: nie­któ­rzy wie­rzą w to, że wystar­czy zade­kre­to­wać obo­wią­zek uży­wa­nia nowej nomen­kla­tu­ry, aby doko­nać rady­kal­nych napraw w rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej. Pomi­jam już zwią­za­ne z tym wąt­pli­wo­ści – nie­wy­klu­czo­ne, że fak­tycz­nie cokol­wiek boomer­skie – któ­re nawie­dza­ły mnie choć­by pod­czas oglą­da­nia dosko­na­łej wysta­wy Wędru­ją­ce obra­zy Mał­go­rza­ty Mir­gi-Tas w kra­kow­skim Mię­dzy­na­ro­do­wym Cen­trum Kul­tu­ry, na któ­rej to wysta­wie w każ­dym opi­sie każ­de­go jed­ne­go eks­po­na­tu wykre­śla­no sło­wo „cygań­ski”, zastę­pu­jąc je okre­śle­niem „rom­ski”; co do zasa­dy takiej sub­sty­tu­cji oczy­wi­ście się zga­dzam (sam na co dzień odru­cho­wo i nie­mal bez­wy­jąt­ko­wo uży­wam tego dru­gie­go przy­miot­ni­ka), ale jed­nak wizja, że oto teraz w pod­ręcz­ni­kach do histo­rii lite­ra­tu­ry i w biblio­gra­fiach mia­ła­by się poja­wiać Biblia rom­ska Julia­na Tuwi­ma albo Romo­wie na pol­skich dro­gach Jerze­go Ficow­skie­go, budzi we mnie orga­nicz­ny opór przed aktem sym­bo­licz­ne­go gwał­tu. W grun­cie rze­czy cho­dzi mi jed­nak o coś bar­dziej przy­ziem­ne­go: o nie­wia­rę w prze­ko­na­nie, że czy­sto tech­nicz­na wymia­na słow­ni­ka, nie­po­prze­dzo­na grun­tow­ną prze­bu­do­wą mind­se­tu, jest w sta­nie prze­obra­zić kształt naszej spo­łecz­nej wraż­li­wo­ści. A w sumie to nawet myślę, że taka mrzon­ka – jako­by lewi­co­wa – jest zasad­ni­czo i pro­stac­ko, para­dok­sal­nie anty­mark­si­stow­ska: bo jeśli zało­żyć, że język jest nad­bu­do­wą bazy okre­ślo­ne­go eta­pu roz­wo­ju spo­łe­czeń­stwa, świa­do­mo­ścią bytu, to (o ile pamię­tam) nie świa­do­mość okre­śla byt, tyl­ko na odwrót… Żeby było jaśniej – przy­kład pierw­szy z brze­gu: jeśli jesz­cze dwie (plus minus) deka­dy temu mło­dzież męska w okre­sie pierw­sze­go hor­mo­nal­ne­go zdur­nie­nia uwła­cza­ła sobie okre­śla­niem cze­goś jako „pedal­skie”, to dziś robi dokład­nie to samo, uży­wa­jąc epi­te­tu „gejow­skie” (uwa­ga: przy­kład ten jest wyni­kiem bada­nia tere­no­we­go prze­pro­wa­dzo­ne­go na co ponie­któ­rych rówie­śni­kach moje­go nie­mal-jede­na­sto­let­nie­go syna). Sło­wo – a jak­że – jest jak naj­bar­dziej sto­sow­ne, ale prze­cież prze­mo­co­wa, styg­ma­ty­zu­ją­ca, szy­dli­wa inten­cja nie zmie­ni­ła się ani o włos: „ale masz gejow­ską fry­zu­rę”; „gejow­ski ten twój kolor na ple­ca­ku”; „kopiesz pił­kę jak gej”. Ponu­re to – ale nie­ste­ty praw­dzi­we: nie ma co ogła­szać, że oto rewo­lu­cja zwy­cię­ża, bo mamy mini­strę i akty­wisz­cze, sko­ro pra­ca w języ­ka, niczym to przy­sło­wio­we (tutaj smęt­nie i iro­nicz­nie odwró­co­ne) budo­wa­nie od dymu z komi­na Leopol­da Staf­fa, bez­na­dziej­nie się roz­mi­ja z nie­tknię­tym żela­zo­be­to­nem naszej kolek­tyw­nej nie­świa­do­mo­ści. Świat nie sta­nie się spra­wie­dliw­szym miej­scem tyl­ko dzię­ki temu, że teraz ktoś będzie miał bała­gan jak Rom­ka w tobo­le albo że ktoś zro­bi coś za kogoś na Afro­ame­ry­ka­ni­na.

XXIII

Nie mogę ode­rwać wzro­ku od repro­duk­cji rysun­ków pale­oli­tycz­nych z jaski­ni Chau­ve­ta – tych przed­sta­wia­ją­cych lwy jaski­nio­we. Jest ich, lwów, bodaj sie­dem – czte­ry domi­nu­ją­ce, wyraź­ne, nakre­ślo­ne grub­szy­mi war­stwa­mi czar­nej far­by, dwa na dal­szym pla­nie, jak­by zro­śnię­te łba­mi (a może arty­sta nie mógł się zde­cy­do­wać, czy nary­so­wać jed­no zwie­rzę, czy dwa?), jesz­cze kolej­ny zale­d­wie naszki­co­wa­ny na boku jed­ne­go z tych naj­le­piej wykoń­czo­nych. Boże, jakiż geniusz! Z jed­nej stro­ny – każ­dy z tych kotów jest arcy­dzie­łem reali­zmu, ist­nie­je abso­lut­nie wystar­cza­ją­co sam dla sie­bie, a będąc repre­zen­tan­tem gatun­ku, jed­no­cze­śnie wyra­zi­ście odróż­nia się od pozo­sta­łych, jak­by przed uwiecz­nie­niem był tygo­dnia­mi obser­wo­wa­ny. Z dru­giej – kom­po­zy­cja cało­ści znie­wa­la dyna­mi­zmem, zacho­dzą­ce na sie­bie łby i grzbie­ty, wywie­dzio­ne z pozor­nie non­sza­lanc­kich linii zbie­ga­ją­cych się/rozbiegających z cen­tral­ne­go punk­tu, wszyst­ko to zda­je się pędzić, ska­kać, obi­jać musku­lar­ny­mi bar­ka­mi i boka­mi, feno­me­nal­nie wyko­rzy­sta­na jako imi­ta­cja sier­ści fak­tu­ra ska­ły zda­je się pach­nąć wia­trem znad wód tak mło­dej w tam­tym zara­niu czło­wie­cze­go świa­ta rze­ki Ardèche. Nie­do­ści­gnio­na dosko­na­łość naśla­dow­nic­twa – ale jed­no­cze­śnie jakaś nie­po­ję­ta dezyn­wol­tu­ra pro­wo­ka­cyj­nej pro­sto­ty, przy­wo­dzą­ca na myśl póź­ne, dopro­wa­dzo­ne do gra­nicz­nej pro­sto­ty czte­rech kre­sek byki ryso­wa­ne przez Pabla Picas­sa. I wszyst­ko tu jest prze­my­śla­ne do naj­mniej­sze­go ruchu malar­skie­go narzę­dzia: gru­bość nało­żo­ne­go barw­ni­ka, cie­nio­wa­nie, inten­syw­no­ści i roz­ma­za­nia. Oczy lwów – osa­dzo­ne w głę­bo­kich oczo­do­łach, z zazna­czo­ny­mi źre­ni­ca­mi – jak­by świa­do­mie omi­ja­ły mnie spoj­rze­niem, do dziś patrzą z otchła­ni cza­su… No wła­śnie – czas, jego otchłań: to jest kolej­na rzecz, któ­ra nie tyle mnie zachwy­ca, co wprost prze­no­si zachwyt w wymiar meta­fi­zycz­nej nie­le­d­wie, wznio­słej zgro­zy. Malo­wi­dła w jaski­ni Chau­ve­ta musia­ły powstać naj­póź­niej dwa­dzie­ścia sześć tysię­cy lat temu (wte­dy – jak wyli­cza­ją arche­olo­dzy – ludzie po raz ostat­ni poja­wi­li się w swym skal­nym sank­tu­arium); te naj­słyn­niej­sze rysun­ki naskal­ne, z Lascux, zosta­ły stwo­rzo­ne nie wcze­śniej niż pięt­na­ście tysię­cy lat temu. Naj­czę­ściej wymie­nia się je jed­nym tchem – a prze­cież ich powsta­nie oddzie­la, zaokrą­gla­jąc do mil­le­nium (!), dzie­sięć tysię­cy lat. Dzie­sięć tysię­cy! A nam się wyda­je, że sta­re są na przy­kład Księ­ga z Kells, Ilia­da, Pieśń Debo­ry z pią­te­go roz­dzia­łu biblij­nej Księ­gi Sędziów, Awe­sta, tek­sty liczą­ce sobie – odpo­wied­nio – zale­d­wie tysiąc dwie­ście, dwa tysią­ce osiem­set, trzy tysią­ce, trzy i pół tysią­ca lat!…

XXIV

Wstyd przy­znać, ale do nie­daw­na nie widzia­łem żad­ne­go spek­ta­klu w reży­se­rii Krzysz­to­fa War­li­kow­skie­go, choć tro­chę ich już krą­ży w nagra­niach gdzieś w sie­ci. Dla­te­go na Eli­za­beth Costel­lo w jego reży­se­rii, w wyko­na­niu war­szaw­skie­go Teatru Nowe­go, posze­dłem z jed­nej stro­ny jak na wiel­kie teatral­ne świę­to, z dru­giej – wypeł­nio­ny przed­są­da­mi, z mgli­stym prze­czu­ciem (ukształ­to­wa­nym przez naj­bar­dziej obie­go­we opi­nie o modus ope­ran­di reży­se­ra), że będę zapew­ne uczest­ni­czył w czymś gra­nicz­nym, trans­gre­syw­nym, bluź­nier­czym. Tym­cza­sem – nic z tych rze­czy. Spek­takl – zresz­tą dosko­na­ły – wypeł­nio­ny był jakimś wyci­sze­niem, sku­pio­nym namy­słem, sza­cun­kiem do wypo­wia­da­ne­go ze sce­ny sło­wa, wraż­li­wo­ścią i empa­tią. Poza tym – impo­no­wał nie­by­wa­łą insce­ni­za­cyj­ną pomy­sło­wo­ścią i nie­le­d­wie nad­ludz­ką pre­cy­zją, wysma­ko­wa­ną dba­ło­ścią o sen­sow­ność każ­de­go uży­te­go mul­ti­me­dium, ści­słą funk­cjo­nal­no­ścią każ­dej zmia­ny prze­strze­ni, zba­lan­so­wa­niem ope­ro­wa­nia świa­tłem i dźwię­kiem, har­mo­nią mię­dzy nie­do­po­wie­dze­niem a ostrą dekla­ra­tyw­no­ścią, domy­śla­nym wyko­rzy­sta­niem każ­de­go metra kwa­dra­to­we­go sce­ny (zaaran­żo­wa­nej skąd­inąd z szla­chet­ną asce­tycz­no­ścią). Pra­ca zna­czeń odby­wa­ła się tu raczej w dome­nie suge­stii, inter­pre­ta­cyj­ne­go pół­otwar­cia, sub­tel­no­ści niż krzy­kli­we­go prze­kro­cze­nia. A nad wszyst­kim uno­sił się duch peł­nej zro­zu­mie­nia współ­pra­cy reży­se­ra i zespo­łu aktor­skie­go – czu­ło się, że to dzie­ło zgra­ne­go kolek­ty­wu nie­sio­ne­go jed­ną intu­icją, jed­nym w lot chwy­ta­nym zamy­słem. Nie­mniej jed­nak – było w tym jed­no zerwa­nie, jeden cios wypro­wa­dzo­ny znie­nac­ka, cios na wagę zwy­cię­skie­go nokau­tu. Otóż – jed­ną z akto­rek wcie­la­ją­cych się w tytu­ło­wą Eli­za­beth Costel­lo, wie­lo­kształt­ną postać z pro­zy J.M. Coet­ze­ego, była Maja Komo­row­ska. A jej manie­ry sce­nicz­nej – prze­ry­so­wa­nej mimi­ki, usztucz­nio­nej dyk­cji, fre­ne­tycz­nej eks­pre­sji – jakoś nigdy nie byłem w sta­nie zaak­cep­to­wać, choć w nie­któ­rych wcie­le­niach (Rache­li w Wese­lu Andrze­ja Waj­dy, Guśla­rza w Lawie Tade­usza Kon­wic­kie­go) pani Maja, przy­zna­ję, potra­fi­ła być hip­no­tycz­nie prze­ko­nu­ją­ca. No i tutaj wyglą­da to tak, że Komorowska/Costello, wraz z wie­kiem coraz głę­biej (i coraz nie­zno­śniej z punk­tu widze­nia jej naj­bliż­szych – i nie tyl­ko naj­bliż­szych) pogrą­ża­ją­ca się w obse­sji pro­pa­go­wa­nia wege­ta­ria­ni­zmu jako (jako­by) etycz­ne­go impe­ra­ty­wu nie­zbęd­ne­go dla moral­nej sana­cji przy­szłe­go świa­ta, roz­ma­wia przez wide­opo­łą­cze­nie ze swo­im synem. Dzie­lą ich tysią­ce kilo­me­trów, róż­ni­ca cza­su – u niej jest bodaj wie­czór, u nie­go chy­ba noc prze­cho­dzi w pora­nek. Sie­dzą za lap­to­pa­mi w dwóch odle­głych punk­tach wyciem­nio­nej sce­ny, zwró­ce­ni pogrą­żo­ny­mi w wid­mo­wym pobla­sku ekra­nów twa­rza­mi do publicz­no­ści, na ścia­nę w głę­bi rzu­co­ne jest w powięk­sze­niu to, jak widzą się nawza­jem. On – poiry­to­wa­ny, nie­do­bu­dzo­ny, znu­żo­ny jej maniac­twem, ona – niczym Katon wygła­sza­ją­cy swo­je man­trycz­ne zda­nie o koniecz­no­ści zbu­rze­nia Kar­ta­gi­ny – opo­wia­da o obej­rza­nym fil­mie doku­men­tal­nym z fer­my kur­cząt. Mówi niby to z mat­czy­ną czu­ło­ścią, ale bar­dziej ze zgro­zą i z rosną­cym zapa­łem – i w tej krót­kiej, do bólu inten­syw­nej sce­nie Maja Komo­row­ska gasi całe przed­sta­wie­nie, zgar­nia je tyl­ko dla sie­bie, ogni­sku­je wszyst­kie jego roz­pro­szo­ne sen­sy. Jest feno­me­nal­na, genial­na – nazwij to jak chcesz! Mówi dobit­nie (choć tro­chę jak­by ze wsty­dem, z nie­pew­no­ścią, cze­go tak napraw­dę chce), z zstę­pu­ją­cym zaśpie­wem po każ­dym zda­niu, zawie­sza­jąc głos tak, że ma się wra­że­nie, iż dud­nią­ce echo każ­dej fra­zy roz­sa­dzi mózg. Jest to wstrzą­sa­ją­co pięk­ne, jest to nie do wytrzy­ma­nia. A prze­cież ona mówi tyl­ko o kur­cza­kach – i z każ­dym sło­wem rozu­mie­my, że jedy­ną mia­rą nasze­go czło­wie­czeń­stwa jest sto­su­nek do tego nie­do­ro­słe­go dro­biu. Tak, wła­śnie tak – kie­dy tego słu­cha­łem (sta­ra­jąc się nie pła­kać i nie zwa­rio­wać, i pamię­tać o oddy­cha­niu), przy­po­mnia­łem sobie to, co kie­dyś (nie­raz zresz­tą) mówi­łeś o feno­me­nie Soli­dar­no­ści: że to się nie zaczę­ło od któ­re­go­kol­wiek ze słyn­nych dwu­dzie­stu jeden postu­la­tów – ale od nie­zgo­dy na wyrzu­ce­nie z robo­ty Anny Walen­ty­no­wicz (podob­ne reflek­sje o NSZZ-cie – że nie zro­zu­miał go nikt, kto nie dotarł do kon­kre­tu, do odmóż­dża­ją­ce­go fizycz­ne­go wysił­ku, do pro­ste­go gestu wspar­cia robot­ni­ka przez robot­ni­ka – poja­wia­ją się też zresz­tą i w Czło­wie­ku z żela­za Waj­dy, i w Ety­ce Soli­dar­ności Józe­fa Tisch­ne­ra). Podob­nież nie zmie­ni­my świa­ta, jeśli nie uli­tu­je­my się nad kur­cza­ka­mi taśmo­wo prze­zna­cza­ny­mi albo do życia, albo na śmierć. I to chy­ba dopie­ro dzię­ki przed­sta­wie­niu War­li­kow­skie­go zro­zu­mia­łem (a może raczej ponadro­zu­mo­wo odczu­łem) wagę szo­ku­ją­ce­go gestu pisar­ki Eli­za­beth Costel­lo z powie­ści Coet­ze­ego, któ­ra zrów­nu­je prze­mysł mię­sny z Holo­kau­stem; że tu nie cho­dzi ani o wąt­pli­we, obli­czo­ne na tanią litość uczło­wie­cze­nie zwie­rząt, ani o moral­nie nie­ak­cep­to­wal­ne uni­wer­sa­li­zo­wa­nie Zagła­dy, ani o skan­dal zrów­na­nia ludo­bój­stwa z kon­sump­cyj­nym wygod­nic­twem – isto­tą tego bez­czel­ne­go zesta­wie­nia jest uświa­do­mie­nie nam, że nie prze­ciw­sta­wi­my się wiel­kie­mu złu, jeśli nie potra­fi­my zdo­być się na odrzu­ce­nie zła banal­ne­go i na pozór nie­waż­kie­go. [17. Festi­wal Boska Kome­dia 2]

XXV

Odpo­wiedź Hio­bo­wi Car­la Gusta­va Jun­ga moż­na oczy­wi­ście czy­tać – jak każ­de dzie­ło wybit­ne – na wie­le roz­ma­itych spo­so­bów: jako bły­sko­tli­wy, pełen sty­li­stycz­nej dezyn­wol­tu­ry, kapry­śnie (aż do pozio­mu nie­ja­kiej manie­rycz­no­ści, nie wia­do­mo: bar­dziej  uwo­dzi­ciel­skiej, czy jed­nak już tro­chę iry­tu­ją­cej) muska­ją­cy mno­gość tema­tów esej, jako psy­cho­ana­li­tycz­ną dekon­struk­cję (w sen­sie nie­le­d­wie pro­to­der­ri­diań­skim) prze­moż­no­ści dys­kur­su reli­gij­ne­go, jako zapis gno­styc­kiej ilu­mi­na­cji… Dla mnie jed­nak jest to nade wszyst­ko potęż­ny apo­kryf, obli­czo­ny (jak wszyst­kie może apo­kry­fy; a nie ukry­wam też, że kwe­stia apo­kry­ficz­no­ści jakoś ostat­nio coraz natar­czy­wiej mnie zaj­mu­je) na oży­wia­ją­ce pora­że­nie prą­dem here­zji

XXVI

Dziś, w Wiel­ki Czwar­tek roku oddzwa­nia­ją­ce­go ćwierć­wie­cze XXI stu­le­cia, ode­szła pani Kry­sty­na Miło­będz­ka. Trze­ba prze­rwać tam­to inne pisa­nie (i niech w prze­rwie tej będzie wszyst­ko, niech prze­rwa ta będzie wszyst­kim, prze­rwa: żałob­nie brze­mien­na nor­wi­dow­ska cisza gło­sy zbie­ra­ją­ca) i o tym trze­ba napi­sać, o tym nie da się/nie trzeba/nie moż­na pisać nic wię­cej ponad to, że dziś, w Wiel­ki Czwar­tek roku oddzwa­nia­ją­ce­go ćwierć­wie­cze XXI stu­le­cia, ode­szła pani Kry­sty­na Miło­będz­ka.

XXVII

Ciel­ska reli­gij­no­ści ofi­cjal­nej, zadła­wio­nej insty­tu­cjo­nal­no­ścią, z odle­ży­na­mi dogma­tów, nie­po­ko­ją­co cza­sem przy­po­mi­na­ją­cej z zało­że­nia ide­al­ną, ale prze­cież mar­twą kukłę dra Wik­to­ra Fran­ken­ste­ina. I tak też odczy­tu­ję apo­kryf Jun­ga: jako aż po zuchwal­stwo i bez­czel­ność odważ­ną, stra­ceń­czą pró­bę uka­za­nia nie­zby­wal­no­ści i żywot­no­ści struk­tur myśle­nia reli­gij­ne­go. Jung bowiem, dzi­ko (choć z wdzię­kiem, jak – nie przy­mie­rza­jąc – Woj­ciech Pszo­niak w Dia­ble Andrze­ja Żuław­skie­go, któ­ry nie mogąc wypo­wie­dzieć wio­sny, musi ją zatań­czyć) plą­sa­jąc od juda­izmu, kaba­ły i gno­zy, przez Hel­la­dę, Romę i Egipt, przez zoro­astryzm i inne wiel­kie sys­te­my ducho­we Wscho­du, aż po kato­li­cyzm i pro­te­stan­tyzm, ani przez chwi­lę nie daje się uwieść tanim poku­som ate­izmu, agno­sty­cy­zmu i mate­ria­li­zmu: doświad­cze­nie ducho­we, porzą­dek reli­gij­nych ilu­mi­na­cji (nie­za­leż­nie od tego, w czym tkwią ich korze­nie: w imma­nen­cji czy w trans­cen­den­cji), są dla nie­go pod­sta­wo­wym, nie­dy­sku­to­wal­nym fak­tem, war­to­ścią nie­zbęd­ną w rów­na­niu, któ­re­go wyni­kiem ma być peł­ne bycie czło­wie­kiem. I przy­po­mi­nam sobie widzia­ny gdzieś frag­ment jed­ne­go z ostat­nich wywia­dów (a może ostat­nie­go) Jun­ga, na któ­rym mówi on do kame­ry, nie bez pogod­nej iro­nii, że nie musi wie­rzyć w Boga, ponie­waż po pro­stu wie, że on ist­nie­je – zaiste, Bóg (jeśli poj­mo­wać go w tak sza­lo­ny spo­sób, w jaki jawi się na stro­nach Odpo­wie­dzi Hio­bo­wi) musi nale­żeć do porząd­ku wie­dzy. Jung jed­nak idzie o krok dalej: kon­sta­tu­jąc, że czło­wiek osią­gnął oto boską poten­cję (tak dosko­na­le zna­ną ze sta­ro­te­sta­men­tal­nych opi­sów strasz­li­we­go gnie­wu Jah­we) uni­ce­stwie­nia całe­go życia na zie­mi, moc­no arty­ku­łu­je, że nad­szedł oto czas, by odczło­wie­czo­ny czło­wiek-Bóg odna­lazł w sobie dopeł­nia­ją­ce boskość czło­wie­czeń­stwo Hio­ba, któ­re – być może – powstrzy­ma go od zamie­nie­nia świa­ta w nukle­ar­ną pusty­nię… No ale prze­cież Odpo­wiedź Hio­bo­wi to nie tyl­ko wiel­kie prze­miesz­cze­nia sen­sów, wiel­kie dywer­sje zdog­ma­ty­zo­wa­nych reli­gij­nych reto­ryk – to tak­że dro­bi­ny olśnień, efek­tow­ne figu­ry, nie­ocze­ki­wa­ne para­dok­sy, któ­re powstrzy­mu­ją lek­tu­rę, zmu­sza­ją do prze­me­dy­to­wa­nia poje­dyn­czych fraz będą­cych wglą­dem w jakieś zdu­mie­wa­ją­ce teo­lo­gicz­ne intu­icje. Ot, taki na przy­kład przy­pis, w któ­rym Jung stwier­dza lako­nicz­nie, że Ary­man naro­dził się z wąt­pie­nia w umy­śle Ahu­ra-Maz­dy – ileż w tym lapi­dar­nym stwier­dze­niu kapi­tal­ne­go obja­śnie­nia natu­ry zła! Chrze­ści­jań­stwo czę­sto wią­że zło wła­śnie z wąt­pie­niem otwie­ra­ją­cym na pod­szep­ty dia­bel­skie – ale to prze­cież coś fun­da­men­tal­nie inne­go od defi­nio­wa­nia zła nie po stro­nie wąt­pią­ce­go czło­wie­ka, lecz jako dogłęb­nie zatrwa­ża­ją­ce­go nie­do­stat­ku prze­ko­na­nia dobra o tym,  że jest dobrem: zło rodzi się tam, gdzie dobro nie wie o swo­im dobru, dopie­ro to wąt­pie­nie stwór­cy udzie­la się jako prze­klę­ta nie­pew­ność stwo­rze­niu. Albo inny frag­ment: rzu­co­na nie­mal en pas­sant uwa­ga o tym, że im bar­dziej chce­my zde­fi­nio­wać czło­wie­czeń­stwo Jezu­sa, tym bar­dziej tra­ci­my z oczu jego bóstwo – i na odwrót, sku­pia­jąc się nad­mier­nie na jego bóstwie, zapo­zna­je­my jego ludz­ką natu­rę. Czyż nie jest to arcy­lo­gicz­na apli­ka­cja na grunt spe­ku­la­cji teo­lo­gicz­nej sta­rej, poczci­wej zasa­dy nie­ozna­czo­no­ści Wer­ne­ra Heisen­ber­ga? Zasa­da tak, jak wia­do­mo, mówi – w odnie­sie­niu do fizy­ki kwan­to­wej i w wiel­kim uprosz­cze­niu – że im dokład­niej okre­śli­my jeden para­metr cząst­ki (poło­że­nie), tym sze­rzej otwo­rzy­my noży­ce błę­du pomia­ro­we­go w odnie­sie­niu do dru­gie­go para­me­tru (pędu). A Jung z taką lek­ko­ścią i oczy­wi­sto­ścią mówi fizy­ką o meta­fi­zy­ce…