Erupcje (3)
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
XXI
W (znów!) uproszczonej na użytek dydaktyki szkolnej interpretacji Antygony Sofoklesa często przeciwstawia się tytułową bohaterkę tragedii jej siostrze, Ismenie – którego to mocno redukcyjnego przeciwstawienia efektem jest obraz Antygony jako szlachetnej buntowniczki, skontrastowany z wizerunkiem Ismeny jako tchórzliwej oportunistki. A przecież – jak to zawsze bywa w przypadku tekstów arcydzielnych – nic nie jest proste ni jednoznaczne. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że sam Sofokles sugeruje – subtelnościami, półsłówkami, marginaliami, nieważkimi na pozór stychomytiami, a przecież mocno i kategorycznie – całkowicie dywersyjne spojrzenie na obie bohaterki (w ogóle zresztą Sofokles wydaje mi się nade wszystko pierwszorzędnym i niebezpiecznym ironistą – ale nie tym od oczywistej i mocarnej ironii tragicznej fundującej akcję Króla Edypa, lecz od znacznie bardziej znikliwej ironii mącącej klarowność podstawowych czytelniczych rozeznań, konstytuującej na przykład w całym cyklu tebańskim postać Kreona jako równocześnie zamordystycznego tyrana i najbardziej wstrząsającą ofiarę tragiczności). Spójrz choćby na ten kapitalny passus z prologu dramatu, kiedy obie siostry spierają się o pochówek Polinejka; Ismena, przekonując Antygonę o daremności jej buntu przeciw bluźnierczym rozkazom Kreona, powiada w pewnym momencie tak (a słowa jej przytaczam w znakomitym spolszczeniu Antoniego Libery): „O siostro, co mówisz! Lepiej pomyśl o tym,/ Jak się skończyło panowanie ojca:/ Jak strasznie upadł i odszedł w niesławie,/ Wykłuwszy sobie oczy za swe zbrodnie;/ I jak skończyła nasza biedna matka,/ Która i jego zrodziła: na sznurze,/ Sama się na nim wieszając. I wreszcie,/ Jak się pozabijali nasi bracia:/ W niegodnym, bratobójczym pojedynku./ I teraz co? My dwie, ostatnie z rodu,/ Też mamy zginąć, i to jeszcze marniej?”. To prawda, Antygona przeciwstawia się w imię prawa bogów Kreonowi i jego bezbożnemu prawu stanowionemu, wedle którego Polinejkowi ma być odmówiony przywilej pogrzebu warunkujący wstęp w zaświat – ale krzywdzącym byłoby traktowanie Ismeny jako wyłącznie zalęknionej i bezwolnej poddanej chwilowego władcy Teb. Owszem, Sofokles w dalszym ciągu jej cytowanej tuż powyżej kwestii – nie bez owej wspomnianej już perwersyjnej ironiczności, mnożącej dwuznaczności i bezlitośnie zwodzącej czytelnika – kreuje ją na takiego żałosnego tchórza, dodatkowo wkładając jej w usta gorzkie zdania o nieuchronnym podporządkowaniu woli kobiecej regułom narzucanym przez mocnych mężczyzn; ale przecież nie tu! Bo oto teraz na chwilę Ismena objawia się z pragnieniem buntu niepomiernie bardziej heroicznego (i jednocześnie – w świecie religijności greckiej – beznadziejnie straceńczego) niż incydentalny i gwałtowny sprzeciw Antygony. Bo Antygona chce zginąć w imię godnego pochówku brata – a Ismena widzi, że zarówno dokonana już śmierć Polinejka, jak i przyszła śmierć Antygony są realizacją tego samego niegodziwego projektu: fatum prześladującego kolejne pokolenia rodu Labdakidów. I zdaje się myśleć tak: jeśli umrzesz, Antygono, podtrzymasz wyrok przeznaczenia – ale jeśli zdobędziesz się na odwagę przeżycia (a potężna to odwaga, wymagająca wyrzeczenia się rodzinnej miłości, moralnego spełnienia, posłuszeństwa bogom, dumy), położysz kres nieodwołalnej jakoby klątwie. Pragnąca śmierci Antygona buntuje się tylko przeciwko zarządzeniu Kreona – pragnąca życia siostry Ismena buntuje się nie przeciwko bogom, ale przeciw Mojrom, owym złowrogim i przemożnym nadboginiom, których wyrokom musieli się podporządkowywać nawet olimpijscy nieśmiertelni! Albo jeszcze jeden fragment – tym razem z pełnego napięcia drugiego epejsodionu, w którym Antygona, Ismena i Kreon toczą, przerywane wtrąceniami zdjętego grozą Chóru, porywające i gniewne dysputy o inkryminowanym czynie tej pierwszej, o czynu tego motywacjach i jego konsekwencjach. Antygona jest gotowa ponieść śmierć za niewątpliwe złamanie zakazu władcy – co jest oczywiście okrutne, ale też ponuro logiczne i nasycone światłem bezwzględnego etycznego piękna. Dlaczego jednak w pewnym momencie Ismena, mówiąc „Tak, pomagałam jej – niech ci zaświadczy –/ I biorę za to część winy na siebie”, deklaruje chęć podzielenia z siostrą kary, bezczelnie krzywoprzysięgając Kreonowi pytającemu ją o współudział? Nawet jeśli są to faktycznie tylko – jak podsuwa nam Sofokles, okrutny krętacz znaczeń i mąciwoda sensów – niewczesne wyrzuty sumienia, posunięta do granic bezsensownego absurdu siostrzana miłość do Antygony i Polinejka, może też małostkowy i spóźniony w czasie lęk przed bogami, to i tak jej autodestrukcyjny gest ma w sobie dziką, niepojętą wielkość. Dobry Nauczyciel z Nazaretu wywodził kiedyś o stopniach bohaterstwa: że nie ma większej miłości od oddania życia za drugiego – i o ile taka ofiara za kogoś życzliwego da się jeszcze (choć z trudem) zrozumieć, o tyle poświęcenie życia za osobę obojętną, wszelkiemu zrozumieniu się wymyka. A skoro tak – to co począć z ofiarą Ismeny, złożoną za czyn niepopełniony? Czyż nie to właśnie jest najwyższym stopniem wtajemniczenia w miłość? Dlatego kiedy Antygona gniewnie odpowiada Ismenie: „Nie masz do tego prawa”, to jest w tej eksklamacji zarówno – chyba – zgroza wobec czegoś niepojętego, jak i (umówmy się, że niepozbawiony małostkowości) lęk przed tym, że być może ktoś odbierze jej, Antygonie, przywilej bycia tą najbardziej kochającą. [notatki z lekcji 3]
XXII
Jednym z najbardziej niepokojących mnie zjawisk w różnego rodzaju lewicowych projektach zarządzania kulturą jest postulowanie „cancelowania” (bo chyba faktycznie wyrasta to z definicyjnie dość kłopotliwego zjawiska cancel culture) z historii literatury, zwłaszcza tej obsługiwanej przez szkolną edukację polonistyczną, określonych zjawisk, które nie spełniają wymogów współczesnej poprawności politycznej. Z grubsza wiadomo, o co chodzi – nie czytamy Sienkiewicza, bo rasistowski i seksistowski; Krasińskiego, bo antysemita i klasista; i tak dalej… Taka polityka „cancelowania”, gumkowania (a może nawet trzeba by ją wprost nazwać – za Georgem Orwellem – ewaporowaniem: unicestwianiem projektowanym wstecz, obliczonym na nadpisywanie historycznoliterackiej rzeczywistości alternatywnej, w której W pustyni i w puszczy albo Nie-Boska komedia nigdy nie zostały napisane) wydaje mi się i niebezpieczna, i naiwna; a na pewnym poziomie możliwych konsekwencji niebezpieczna i naiwna po równo. Niebezpieczeństwo najważniejsze polegałoby na tym, że gdy już zakażemy czytania wszystkiego, co seksistowskie, rasistowskie, klasistowskie etc., zafundujemy sobie – w perspektywie jednego, góra dwóch pokoleń – doszczętnie załganą świadomość, w której nie będziemy w stanie podjąć jakiejkolwiek krytycznej refleksji o własnej przeszłości. Nabędziemy przekonania o własnej niewinności, uniwersalnej poprawności; ziszczone, naiwnie rewolucyjne marzenie o stanowieniu nowego początku historii sprawi, że przestaniemy rozumieć faktyczną dynamikę historycznej ewolucji pewnych form kultury. Taka jest bowiem cena niewinności – naiwność: niewinni za sprawą nieczytania „skażonych arcydzieł” (pamiętne sformułowanie Marii Janion o pierwszym dramacie młodego hrabiego Krasińskiego), staniemy się naiwni jak dzieci, które wierzą, że zasłonięcie oczu jest wystarczającą obroną przed potworem spod łóżka. Tymczasem wydaje mi się, że trzeba mieć odwagę mierzenia się z utkanymi z najbzdurniejszych rasistowskich stereotypów Kalim i Kalibanem (będącymi zresztą w gruncie rzeczy – jak pokazuje w swoich olśniewających rozpoznaniach Ryszard Koziołek – jednym i tym samym bohaterem), by zrozumieć, że nasza obecna wrażliwość na społeczne zło, na dyskryminację, nietolerancję i wykluczenie, nie jest nam cudem dana, że wykuwała się przez dekady mozolnych reinterpretacji, rewindykacji i rewaloryzacji, że jest wynikiem potężnych ruchów tektonicznych wielkich formacji kulturowych i jednostkowych pisarskich samoświadomości. Źródłem naszego rozumienia dobra nie jest jakiś mityczny, bezgrzeszny l’etat de nature, ale grzech pierworodny, zło nawiedzające płody umysłów skądinąd wybitnych i szlachetnych; a rozumienie tej dynamiki nie polega na rugowaniu „skażonych arcydzieł” z świadomości czytelniczej, lecz na żmudnym mnożeniu ekspiacyjnych przypisów. Jeśli natomiast o naiwność (nieco inną niż ta, o której tuż powyżej kilkakroć pisałem) chodzi, to widzę jeszcze jeden problem: prostoduszną wiarę w performatywną siłę używanego języka. Upraszczając: niektórzy wierzą w to, że wystarczy zadekretować obowiązek używania nowej nomenklatury, aby dokonać radykalnych napraw w rzeczywistości społecznej. Pomijam już związane z tym wątpliwości – niewykluczone, że faktycznie cokolwiek boomerskie – które nawiedzały mnie choćby podczas oglądania doskonałej wystawy Wędrujące obrazy Małgorzaty Mirgi-Tas w krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury, na której to wystawie w każdym opisie każdego jednego eksponatu wykreślano słowo „cygański”, zastępując je określeniem „romski”; co do zasady takiej substytucji oczywiście się zgadzam (sam na co dzień odruchowo i niemal bezwyjątkowo używam tego drugiego przymiotnika), ale jednak wizja, że oto teraz w podręcznikach do historii literatury i w bibliografiach miałaby się pojawiać Biblia romska Juliana Tuwima albo Romowie na polskich drogach Jerzego Ficowskiego, budzi we mnie organiczny opór przed aktem symbolicznego gwałtu. W gruncie rzeczy chodzi mi jednak o coś bardziej przyziemnego: o niewiarę w przekonanie, że czysto techniczna wymiana słownika, niepoprzedzona gruntowną przebudową mindsetu, jest w stanie przeobrazić kształt naszej społecznej wrażliwości. A w sumie to nawet myślę, że taka mrzonka – jakoby lewicowa – jest zasadniczo i prostacko, paradoksalnie antymarksistowska: bo jeśli założyć, że język jest nadbudową bazy określonego etapu rozwoju społeczeństwa, świadomością bytu, to (o ile pamiętam) nie świadomość określa byt, tylko na odwrót… Żeby było jaśniej – przykład pierwszy z brzegu: jeśli jeszcze dwie (plus minus) dekady temu młodzież męska w okresie pierwszego hormonalnego zdurnienia uwłaczała sobie określaniem czegoś jako „pedalskie”, to dziś robi dokładnie to samo, używając epitetu „gejowskie” (uwaga: przykład ten jest wynikiem badania terenowego przeprowadzonego na co poniektórych rówieśnikach mojego niemal-jedenastoletniego syna). Słowo – a jakże – jest jak najbardziej stosowne, ale przecież przemocowa, stygmatyzująca, szydliwa intencja nie zmieniła się ani o włos: „ale masz gejowską fryzurę”; „gejowski ten twój kolor na plecaku”; „kopiesz piłkę jak gej”. Ponure to – ale niestety prawdziwe: nie ma co ogłaszać, że oto rewolucja zwycięża, bo mamy ministrę i aktywiszcze, skoro praca w języka, niczym to przysłowiowe (tutaj smętnie i ironicznie odwrócone) budowanie od dymu z komina Leopolda Staffa, beznadziejnie się rozmija z nietkniętym żelazobetonem naszej kolektywnej nieświadomości. Świat nie stanie się sprawiedliwszym miejscem tylko dzięki temu, że teraz ktoś będzie miał bałagan jak Romka w tobole albo że ktoś zrobi coś za kogoś na Afroamerykanina.
XXIII
Nie mogę oderwać wzroku od reprodukcji rysunków paleolitycznych z jaskini Chauveta – tych przedstawiających lwy jaskiniowe. Jest ich, lwów, bodaj siedem – cztery dominujące, wyraźne, nakreślone grubszymi warstwami czarnej farby, dwa na dalszym planie, jakby zrośnięte łbami (a może artysta nie mógł się zdecydować, czy narysować jedno zwierzę, czy dwa?), jeszcze kolejny zaledwie naszkicowany na boku jednego z tych najlepiej wykończonych. Boże, jakiż geniusz! Z jednej strony – każdy z tych kotów jest arcydziełem realizmu, istnieje absolutnie wystarczająco sam dla siebie, a będąc reprezentantem gatunku, jednocześnie wyraziście odróżnia się od pozostałych, jakby przed uwiecznieniem był tygodniami obserwowany. Z drugiej – kompozycja całości zniewala dynamizmem, zachodzące na siebie łby i grzbiety, wywiedzione z pozornie nonszalanckich linii zbiegających się/rozbiegających z centralnego punktu, wszystko to zdaje się pędzić, skakać, obijać muskularnymi barkami i bokami, fenomenalnie wykorzystana jako imitacja sierści faktura skały zdaje się pachnąć wiatrem znad wód tak młodej w tamtym zaraniu człowieczego świata rzeki Ardèche. Niedościgniona doskonałość naśladownictwa – ale jednocześnie jakaś niepojęta dezynwoltura prowokacyjnej prostoty, przywodząca na myśl późne, doprowadzone do granicznej prostoty czterech kresek byki rysowane przez Pabla Picassa. I wszystko tu jest przemyślane do najmniejszego ruchu malarskiego narzędzia: grubość nałożonego barwnika, cieniowanie, intensywności i rozmazania. Oczy lwów – osadzone w głębokich oczodołach, z zaznaczonymi źrenicami – jakby świadomie omijały mnie spojrzeniem, do dziś patrzą z otchłani czasu… No właśnie – czas, jego otchłań: to jest kolejna rzecz, która nie tyle mnie zachwyca, co wprost przenosi zachwyt w wymiar metafizycznej nieledwie, wzniosłej zgrozy. Malowidła w jaskini Chauveta musiały powstać najpóźniej dwadzieścia sześć tysięcy lat temu (wtedy – jak wyliczają archeolodzy – ludzie po raz ostatni pojawili się w swym skalnym sanktuarium); te najsłynniejsze rysunki naskalne, z Lascux, zostały stworzone nie wcześniej niż piętnaście tysięcy lat temu. Najczęściej wymienia się je jednym tchem – a przecież ich powstanie oddziela, zaokrąglając do millenium (!), dziesięć tysięcy lat. Dziesięć tysięcy! A nam się wydaje, że stare są na przykład Księga z Kells, Iliada, Pieśń Debory z piątego rozdziału biblijnej Księgi Sędziów, Awesta, teksty liczące sobie – odpowiednio – zaledwie tysiąc dwieście, dwa tysiące osiemset, trzy tysiące, trzy i pół tysiąca lat!…
XXIV
Wstyd przyznać, ale do niedawna nie widziałem żadnego spektaklu w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, choć trochę ich już krąży w nagraniach gdzieś w sieci. Dlatego na Elizabeth Costello w jego reżyserii, w wykonaniu warszawskiego Teatru Nowego, poszedłem z jednej strony jak na wielkie teatralne święto, z drugiej – wypełniony przedsądami, z mglistym przeczuciem (ukształtowanym przez najbardziej obiegowe opinie o modus operandi reżysera), że będę zapewne uczestniczył w czymś granicznym, transgresywnym, bluźnierczym. Tymczasem – nic z tych rzeczy. Spektakl – zresztą doskonały – wypełniony był jakimś wyciszeniem, skupionym namysłem, szacunkiem do wypowiadanego ze sceny słowa, wrażliwością i empatią. Poza tym – imponował niebywałą inscenizacyjną pomysłowością i nieledwie nadludzką precyzją, wysmakowaną dbałością o sensowność każdego użytego multimedium, ścisłą funkcjonalnością każdej zmiany przestrzeni, zbalansowaniem operowania światłem i dźwiękiem, harmonią między niedopowiedzeniem a ostrą deklaratywnością, domyślanym wykorzystaniem każdego metra kwadratowego sceny (zaaranżowanej skądinąd z szlachetną ascetycznością). Praca znaczeń odbywała się tu raczej w domenie sugestii, interpretacyjnego półotwarcia, subtelności niż krzykliwego przekroczenia. A nad wszystkim unosił się duch pełnej zrozumienia współpracy reżysera i zespołu aktorskiego – czuło się, że to dzieło zgranego kolektywu niesionego jedną intuicją, jednym w lot chwytanym zamysłem. Niemniej jednak – było w tym jedno zerwanie, jeden cios wyprowadzony znienacka, cios na wagę zwycięskiego nokautu. Otóż – jedną z aktorek wcielających się w tytułową Elizabeth Costello, wielokształtną postać z prozy J.M. Coetzeego, była Maja Komorowska. A jej maniery scenicznej – przerysowanej mimiki, usztucznionej dykcji, frenetycznej ekspresji – jakoś nigdy nie byłem w stanie zaakceptować, choć w niektórych wcieleniach (Racheli w Weselu Andrzeja Wajdy, Guślarza w Lawie Tadeusza Konwickiego) pani Maja, przyznaję, potrafiła być hipnotycznie przekonująca. No i tutaj wygląda to tak, że Komorowska/Costello, wraz z wiekiem coraz głębiej (i coraz nieznośniej z punktu widzenia jej najbliższych – i nie tylko najbliższych) pogrążająca się w obsesji propagowania wegetarianizmu jako (jakoby) etycznego imperatywu niezbędnego dla moralnej sanacji przyszłego świata, rozmawia przez wideopołączenie ze swoim synem. Dzielą ich tysiące kilometrów, różnica czasu – u niej jest bodaj wieczór, u niego chyba noc przechodzi w poranek. Siedzą za laptopami w dwóch odległych punktach wyciemnionej sceny, zwróceni pogrążonymi w widmowym poblasku ekranów twarzami do publiczności, na ścianę w głębi rzucone jest w powiększeniu to, jak widzą się nawzajem. On – poirytowany, niedobudzony, znużony jej maniactwem, ona – niczym Katon wygłaszający swoje mantryczne zdanie o konieczności zburzenia Kartaginy – opowiada o obejrzanym filmie dokumentalnym z fermy kurcząt. Mówi niby to z matczyną czułością, ale bardziej ze zgrozą i z rosnącym zapałem – i w tej krótkiej, do bólu intensywnej scenie Maja Komorowska gasi całe przedstawienie, zgarnia je tylko dla siebie, ogniskuje wszystkie jego rozproszone sensy. Jest fenomenalna, genialna – nazwij to jak chcesz! Mówi dobitnie (choć trochę jakby ze wstydem, z niepewnością, czego tak naprawdę chce), z zstępującym zaśpiewem po każdym zdaniu, zawieszając głos tak, że ma się wrażenie, iż dudniące echo każdej frazy rozsadzi mózg. Jest to wstrząsająco piękne, jest to nie do wytrzymania. A przecież ona mówi tylko o kurczakach – i z każdym słowem rozumiemy, że jedyną miarą naszego człowieczeństwa jest stosunek do tego niedorosłego drobiu. Tak, właśnie tak – kiedy tego słuchałem (starając się nie płakać i nie zwariować, i pamiętać o oddychaniu), przypomniałem sobie to, co kiedyś (nieraz zresztą) mówiłeś o fenomenie Solidarności: że to się nie zaczęło od któregokolwiek ze słynnych dwudziestu jeden postulatów – ale od niezgody na wyrzucenie z roboty Anny Walentynowicz (podobne refleksje o NSZZ-cie – że nie zrozumiał go nikt, kto nie dotarł do konkretu, do odmóżdżającego fizycznego wysiłku, do prostego gestu wsparcia robotnika przez robotnika – pojawiają się też zresztą i w Człowieku z żelaza Wajdy, i w Etyce Solidarności Józefa Tischnera). Podobnież nie zmienimy świata, jeśli nie ulitujemy się nad kurczakami taśmowo przeznaczanymi albo do życia, albo na śmierć. I to chyba dopiero dzięki przedstawieniu Warlikowskiego zrozumiałem (a może raczej ponadrozumowo odczułem) wagę szokującego gestu pisarki Elizabeth Costello z powieści Coetzeego, która zrównuje przemysł mięsny z Holokaustem; że tu nie chodzi ani o wątpliwe, obliczone na tanią litość uczłowieczenie zwierząt, ani o moralnie nieakceptowalne uniwersalizowanie Zagłady, ani o skandal zrównania ludobójstwa z konsumpcyjnym wygodnictwem – istotą tego bezczelnego zestawienia jest uświadomienie nam, że nie przeciwstawimy się wielkiemu złu, jeśli nie potrafimy zdobyć się na odrzucenie zła banalnego i na pozór nieważkiego. [17. Festiwal Boska Komedia 2]
XXV
Odpowiedź Hiobowi Carla Gustava Junga można oczywiście czytać – jak każde dzieło wybitne – na wiele rozmaitych sposobów: jako błyskotliwy, pełen stylistycznej dezynwoltury, kapryśnie (aż do poziomu niejakiej manieryczności, nie wiadomo: bardziej uwodzicielskiej, czy jednak już trochę irytującej) muskający mnogość tematów esej, jako psychoanalityczną dekonstrukcję (w sensie nieledwie protoderridiańskim) przemożności dyskursu religijnego, jako zapis gnostyckiej iluminacji… Dla mnie jednak jest to nade wszystko potężny apokryf, obliczony (jak wszystkie może apokryfy; a nie ukrywam też, że kwestia apokryficzności jakoś ostatnio coraz natarczywiej mnie zajmuje) na ożywiające porażenie prądem herezji
XXVI
Dziś, w Wielki Czwartek roku oddzwaniającego ćwierćwiecze XXI stulecia, odeszła pani Krystyna Miłobędzka. Trzeba przerwać tamto inne pisanie (i niech w przerwie tej będzie wszystko, niech przerwa ta będzie wszystkim, przerwa: żałobnie brzemienna norwidowska cisza głosy zbierająca) i o tym trzeba napisać, o tym nie da się/nie trzeba/nie można pisać nic więcej ponad to, że dziś, w Wielki Czwartek roku oddzwaniającego ćwierćwiecze XXI stulecia, odeszła pani Krystyna Miłobędzka.
XXVII
Cielska religijności oficjalnej, zadławionej instytucjonalnością, z odleżynami dogmatów, niepokojąco czasem przypominającej z założenia idealną, ale przecież martwą kukłę dra Wiktora Frankensteina. I tak też odczytuję apokryf Junga: jako aż po zuchwalstwo i bezczelność odważną, straceńczą próbę ukazania niezbywalności i żywotności struktur myślenia religijnego. Jung bowiem, dziko (choć z wdziękiem, jak – nie przymierzając – Wojciech Pszoniak w Diable Andrzeja Żuławskiego, który nie mogąc wypowiedzieć wiosny, musi ją zatańczyć) pląsając od judaizmu, kabały i gnozy, przez Helladę, Romę i Egipt, przez zoroastryzm i inne wielkie systemy duchowe Wschodu, aż po katolicyzm i protestantyzm, ani przez chwilę nie daje się uwieść tanim pokusom ateizmu, agnostycyzmu i materializmu: doświadczenie duchowe, porządek religijnych iluminacji (niezależnie od tego, w czym tkwią ich korzenie: w immanencji czy w transcendencji), są dla niego podstawowym, niedyskutowalnym faktem, wartością niezbędną w równaniu, którego wynikiem ma być pełne bycie człowiekiem. I przypominam sobie widziany gdzieś fragment jednego z ostatnich wywiadów (a może ostatniego) Junga, na którym mówi on do kamery, nie bez pogodnej ironii, że nie musi wierzyć w Boga, ponieważ po prostu wie, że on istnieje – zaiste, Bóg (jeśli pojmować go w tak szalony sposób, w jaki jawi się na stronach Odpowiedzi Hiobowi) musi należeć do porządku wiedzy. Jung jednak idzie o krok dalej: konstatując, że człowiek osiągnął oto boską potencję (tak doskonale znaną ze starotestamentalnych opisów straszliwego gniewu Jahwe) unicestwienia całego życia na ziemi, mocno artykułuje, że nadszedł oto czas, by odczłowieczony człowiek-Bóg odnalazł w sobie dopełniające boskość człowieczeństwo Hioba, które – być może – powstrzyma go od zamienienia świata w nuklearną pustynię… No ale przecież Odpowiedź Hiobowi to nie tylko wielkie przemieszczenia sensów, wielkie dywersje zdogmatyzowanych religijnych retoryk – to także drobiny olśnień, efektowne figury, nieoczekiwane paradoksy, które powstrzymują lekturę, zmuszają do przemedytowania pojedynczych fraz będących wglądem w jakieś zdumiewające teologiczne intuicje. Ot, taki na przykład przypis, w którym Jung stwierdza lakonicznie, że Aryman narodził się z wątpienia w umyśle Ahura-Mazdy – ileż w tym lapidarnym stwierdzeniu kapitalnego objaśnienia natury zła! Chrześcijaństwo często wiąże zło właśnie z wątpieniem otwierającym na podszepty diabelskie – ale to przecież coś fundamentalnie innego od definiowania zła nie po stronie wątpiącego człowieka, lecz jako dogłębnie zatrważającego niedostatku przekonania dobra o tym, że jest dobrem: zło rodzi się tam, gdzie dobro nie wie o swoim dobru, dopiero to wątpienie stwórcy udziela się jako przeklęta niepewność stworzeniu. Albo inny fragment: rzucona niemal en passant uwaga o tym, że im bardziej chcemy zdefiniować człowieczeństwo Jezusa, tym bardziej tracimy z oczu jego bóstwo – i na odwrót, skupiając się nadmiernie na jego bóstwie, zapoznajemy jego ludzką naturę. Czyż nie jest to arcylogiczna aplikacja na grunt spekulacji teologicznej starej, poczciwej zasady nieoznaczoności Wernera Heisenberga? Zasada tak, jak wiadomo, mówi – w odniesieniu do fizyki kwantowej i w wielkim uproszczeniu – że im dokładniej określimy jeden parametr cząstki (położenie), tym szerzej otworzymy nożyce błędu pomiarowego w odniesieniu do drugiego parametru (pędu). A Jung z taką lekkością i oczywistością mówi fizyką o metafizyce…