13/01/21

Kapitol. Ameryka. Dysonans.

Katarzyna Jakubiak

Strona cyklu

Obce stany
Katarzyna Jakubiak

Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.

Na początku jesieni zaczęłam mieć problemy ze snem. Niepokój wyrywał mnie o trzeciej nad ranem i nie pozwalał wrócić na łagodne fale snu. Walczyłam z nim w ciemności całą mocą zmęczenia, zmieniałam pozycje, pokoje, łóżka, kanapy, pościele, ale nawet jeśli w końcu po tej bitwie udawało mi się zapaść w mglisty letarg, cały czas czułam pod jego powierzchnią nerwowe, prawie bolesne bicie serca. Wiedziałam, że to nie pandemia jest główną przyczyną moich zmagań. Przetrwałam wiosenne i letnie pandemiczne alarmy stosunkowo spokojnie, do pewnego stopnia nawet przyjmując z ulgą spowolniony rytm świata.  There is no way not to suffer. „Nie ma sposobu na to, żeby nie cierpieć” – powtarzałam stoickie słowa Jamesa Baldwina z eseju The Uses of the Blues i bez paniki szykowałam się na to, co przyniesie mi los. Niepokój wybuchł dopiero wtedy, kiedy w prasie zaczęły pojawiać się doniesienia o dramatycznym wzroście zakupu broni wśród Amerykanów. „Nie możemy nadążyć z uzupełnianiem inwentarza” – skarżyli się właściciele sklepów z bronią, a ludzie o różnych poglądach politycznych przyznawali się dziennikarzom, że do zakupów motywuje ich strach przed agresją drugiej strony. „Kupuję co tylko się da, żeby obronić rodzinę” – czytałam z narastającym lękiem słowa kogoś, kto twierdził, że do tej pory był pacyfistą.

Amerykańska łatwość  dostępu do broni przerażała mnie od dawna. Te wszystkie historie o trzylatkach wyciągających pistolety z matczynych torebek, o nastolatkach strzelających w szkołach potrafiły wpędzić mnie w stan paniki nawet w tzw. normalnych czasach. Ale tej jesieni jeszcze kilka dodatkowych czynników potęgowało mój niepokój. Pandemiczny dystans społeczny, który bardziej niż do tej pory izolował od siebie ludzi o różnych poglądach, sprzyjając odczłowieczeniu przeciwnika. Zbliżające się wybory prezydenckie. A także powiązana i z wyborami, i z pandemią plaga teorii konspiracyjnych. Z niedowierzaniem obserwowałam, jak nawet ludzie, których znałam i podziwiałam, zaczynają wierzyć w opowieści przedstawiające Trumpa jako obrońcę Ameryki przed spiskiem złowrogich globalnych sił Deep State. Widziałam, jak według tej logiki pandemia (w tym rozumowaniu fałszywa) okazuje się koronnym dowodem spisku, a maski, kwarantanny i szczepionki ‒ narzędziami kontroli obywateli, z którymi tylko Trump jest w stanie skutecznie się rozprawić. Zdawałam sobie sprawę, że niektórzy ludzie żyjący w świecie takiego myślenia mogą chwytać się desperackich sposobów walki ze złem. Tak przecież stało się w przypadku Pizzagate w 2016 roku.

Kiedy nie pomogły przepisane przez lekarkę środki, a kolejny tydzień bezsennych nocy sprawił, że każde dzienne zadanie zaczęło przypominać walkę z prądem morskim, przyjaciółka poleciła mi swoją terapeutkę. Ta dokonała cudów poradami, jak dbać o higienę snu i jak stworzyć wieczorne rytuały pozwalające oderwać się od niepokojących newsów. Pomimo mojego sceptycznego stosunku do wszelkich trendów, przekonała mnie nawet do regularnej medytacji, która okazała się zbawienna. Wystarczyły dwa tygodnie, żebym wróciła do normalnego życia.

Ale w pierwszych dniach stycznia nowego roku zawiodły mnie wszystkie nowo wyuczone strategie. Nie mogłam tak po prostu oderwać się od politycznych wiadomości. Niepokoiło mnie, jak gwałtownie wzrasta frustracja tych, którzy uwierzyli Trumpowi, że wybory zostały „skradzione”. W miarę, jak upadały kolejne opcje podważenia wyniku wyborów – sprawy sądowe, certyfikacja wyborów przez kolejne stany, a potem przez Kolegium Elektorów – stawało się jasne, że kulminacja emocji nastąpi 6 stycznia przy liczeniu głosów elektorskich przez Kongres. Podcast polityczny NPR, publicznego radia, którego wysłuchałam w wigilię tej daty do reszty odebrał mi zdolność spokojnego snu. Na odbywającym się dzień wcześniej wiecu Trumpa w Georgii reporterka zapytała jednego z jego rozwścieczonych wyborców: „Czy jesteś gotowy do przemocy wobec swoich współobywateli?” „Jasne, że tak!” – odpowiedział, całkowicie świadomy, że mówi to na antenie publicznego radia. Nie był jedynym, który tak deklarował, ale jedynym, który został nagrany.

W nocy z 5. na 6. stycznia leżałam więc znowu z otwartymi oczami w ciemności, na próżno licząc głębokie oddechy. Jednak przy całym moim strachu przed tym, co wydarzy się w Waszyngtonie 6. stycznia, nie spodziewałam się, że szturm na Kapitol może protestującym udać się tak łatwo. Nie przyszło mi do głowy, że po zaledwie 15 minutach naporu znajdą się już na jego terenie i że będą po nim wędrować dość swobodnie przez cztery godziny, zanim policja i wojsko zdołają ich usunąć.  Oczekiwałam dużo lepszej ochrony tego, co Amerykanie nazywają świątynią swojej demokracji. Myślałam, że skoro ja, zwykła obserwatorka narodowych nastrojów, odczuwam zbliżające się zagrożenie własnym ciałem, to z pewnością odczuwają je też ci, których zadaniem jest ochrona bezpieczeństwa ludzi pełniących urząd w tej świętej przestrzeni.

Nie uważam się przy tym za jakąś wyjątkowo spostrzegawczą osobę. Z ostatnich reportaży prasowych wynika, że działania grup pod hasłem „Stop the Steal” („Dość Kradzieży”) były widoczne w mediach społecznościowych dla wszystkich zainteresowanych już od listopada. Kiedy wyrzucono je z Facebooka, przeniosły się do Gab i Pareler, gdzie ich członkowie dalej publicznie omawiali swoje plany.  4. i 5. stycznia fraza „occupy the Capitol” pojawiła się w ich rozmowach ponad 100 razy. Ludzie umawiali się na wspólną podróż samochodem i zastanawiali się, czy rozmiary ich bagażników przystają do rozmiarów broni pasażerów. W drodze do Waszyngtonu umieszczali na portalach zdjęcia z podróży ze strzelbami w rękach. Na podstawie mediów społecznościowych i niezwykłej, jak na czas pandemii, liczby rezerwacji w waszyngtońskich hotelach, łatwo też było oszacować, jak olbrzymiego tłumu można się spodziewać.

Tymczasem policja kapitolska była przygotowana tylko na przeciętnej wielkości demonstrację pokojową. Wokół Kapitolu nie było odpowiednich barierek. Policjantów wyposażono w sprzęt nadający się do kontrolowania protestów, ale nie rewolt. Ze względu na tajność działań policji, oficjalne liczby nie są znane, ale nieoficjalnie szacuje się, że było tam 1400 policjantów, nad którymi z łatwością przeważył tłum liczący 8000 osób. Znajdował się tam też niewielki kontyngent Gwardii Narodowej, 340 żołnierzy, ale nieuzbrojonych, bo ich zadaniem tego dnia miało być kierowanie ruchem.

Czym tłumaczyć tak poważne zaniedbania w planowaniu? Teorii oraz domysłów jest wiele, i jak zwykle można pewnie szukać przyczyny w wielu nakładających się na siebie czynnikach. Mnie osobiście przekonuje teza, że odpowiedzialni za bezpieczeństwo oficjele padli ofiarą pewnego, dobrze znanego rodzaju amerykańskiej ślepoty.

Jeszcze podczas trwania okupacji Kapitolu, w mediach społecznościowych pojawiły się zdjęcia przypominające, jak wyglądała ochrona tego miejsca podczas czerwcowych protestów ruchu Black Lives Matter. Ściana uzbrojonych po zęby żołnierzy Gwardii Narodowej w hełmach, maskach i wojennym kamuflażu. I to jeszcze nie wszystko. Przygotowując się do tamtych protestów, w ochronę zaangażowano także siły Departamentu Sprawiedliwości i Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Teren protestów cały czas monitorowały wojskowe helikoptery Black Hawk. Były pałki, gumowe pociski i słynny incydent z gazem łzawiącym, przy pomocy którego rozpędzono pokojowych demonstrantów, żeby prezydent mógł zrobić sobie zdjęcie z Biblią na tle kościoła episkopalnego St. John’s.

Można szukać różnych wyjaśnień, dlaczego tak odmiennie potraktowano te dwie grupy protestujących. Wiele tłumaczeń pojawia się od środy w amerykańskich mediach. Że policja i służby bezpieczeństwa nie chciały powtarzać czerwcowych błędów i starały się uniknąć ponownego wystawienia sił dysproporcjonalnych w stosunku do zagrożenia. Że wahały się reagować pokazem siły wobec demonstracji usankcjonowanej, nawet zwołanej przez samego prezydenta. Ale przy wszystkich tych wyjaśnieniach w oczy bije jeden niezaprzeczalny fakt: że tłum z 6. stycznia składał się w większości z białych Amerykanów, a ten czerwcowy ‒ w większości z czarnych i brązowych.

Kiedy więc myślę o tej amerykańskiej chorobie, której symptomy zobaczył cały świat 6. stycznia 2021 roku, krąży mi po głowie wiersz Yusefa Komunyaki „The Story of a Coat” („Historia płaszcza”) z tomu The Chameleon Couch. Wiersz oparty jest na prawdziwym zdarzeniu z życia poety, które mi kiedyś opowiedział. Zaraz po zdobyciu w 1994 roku nagrody Pulitzera, Komunyakaa postanowił to uczcić, kupując sobie w prezencie drogi kaszmirowy płaszcz, który szczególnie przypadł mu do gustu. „Zakochałem się w jego kroju / jak sprawiał, że szedłem bardziej wyprostowany” – napisał w wierszu. Niedługo po zakupie założył ten płaszcz, gdy szedł na spotkanie z przyjacielem do jednej z nowojorskich pizzerii w Greenwich Village. Pasjonująca rozmowa z przyjacielem na temat jazzu pochłonęła Komunyakę tak bardzo, że opuszczając pizzerię, zapomniał o płaszczu pozostawionym na oparciu krzesła. Przypomniał sobie po kilkunastu krokach. Kiedy zawrócił, w drzwiach pizzerii minął przystojnego, dobrze ubranego blondyna. Widział, że trzyma w rękach jego płaszcz, ale w tym momencie nawalił w nim jakiś mechanizm łączący informacje wizualne z myśleniem. Widział swój płaszcz i widział blondyna, ale jego oczy nie powiedziały mu, że jest właśnie świadkiem kradzieży płaszcza przez tego sympatycznego człowieka. Komunyakaa opowiadał mi tę anegdotę ponad 15 lat po całym zdarzeniu, ale nadal męczyło go to, że dał się wciągnąć w tę znaną amerykańską grę iluzji. Nawet on, czarny poeta wychowany na Południu, jeszcze za czasów segregacji nie był w stanie uświadomić sobie w tamtej chwili, że mijany przez niego biały mężczyzna może być złodziejem. Tak napisał o tym w wierszu:

Kiedy w drzwiach minąłem młodego Jamesa Deana
trzymającego w ramionach kulkę
mojego błękitno-szarego płaszcza, nie zatrzymałem go.
Nie wiem, dlaczego. Tylko stałem tam
przy stole. Ale mówię ci, David, chociaż minęły lata
odkąd objechałem świat dookoła, nadal wstydzę się
wspomnień, które świadczą o tym, że jestem Amerykaninem,
tak amerykańskim jest muzyka zrodzona z harmonii i podłości.

Ślepota funkcjonariuszy publicznych, którzy zawiedli 6. stycznia, i chyba także ślepota tłumu otumanionego sztuczkami Trumpa jest amerykańska jak jazz. Można w niej rozpoznać sekwencje harmonijnej melodii – ale potem wszystko rozpada się w dysonans.