21/12/20

Kartoteka 25: Piosenki (4)

Filip Łobodziński

Strona cyklu

Kartoteka 25: Piosenki
Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Tomasz Lipiński
Centrala
[1981]

Czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
z centrali!

Czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
wszyscy na jednej fali!

Centrala nas ocali
centrala nas ocali, ocali
ocali, ocali
ocali, ocali
ocali, ocali

Ufamy, ufamy
ufamy, ufamy
ufamy, ufamy
ufamy, ufamy
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
czekamy na sygnał
z centrali!

Czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
wszyscy na jednej fali!

Centrala nas ocali
centrala nas ocali, ocali
ocali, ocali
ocali, ocali
ocali, ocali
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy
czekamy, czekamy…

Pod koniec dziś zapomnianego filmu science-fiction Piotra Andrejewa Czułe miejsca padają słowa: „Dobrze byłoby się odłączyć… ale nie da rady”. Orwellowskie przekonanie, że Centrala i tak decyduje o losie wszystkich, przejęło rząd wielu punkowych dusz. Lipiński swoją skonstruowaną jak sygnały radiowe Centralą być może najtrafniej i najlapidarniej ujął tę słodką dla milczącej większości klątwę.


Laurie Anderson
Superman
[O Superman, 1981]
przeł. Julia Fiedorczuk

Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata.
Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata.
Cześć. Nie ma mnie teraz w domu. Jeśli chcesz zostawić wiadomość,
po prostu zacznij mówić po sygnale.
Halo? Tu matka. Jesteś tam? Kiedy
przyjedziesz?
Halo? Czy ktoś tam jest? Cóż, nie znasz mnie,
ale ja znam ciebie.
Oto specjalna wiadomość dla ciebie.
Nadlatują samoloty.
Więc szykuj się. Nie ma czasu do stracenia. Ruszaj
jak stoisz. Z czasem poznasz cenę. Poznasz cenę.

Ja na to: dobra, dobra, ale kto mówi? A głos:
Oto jest dłoń, dłoń, która zabiera. Oto jest
dłoń, dłoń, która zabiera.
Nadlatują samoloty.
Są to amerykańskie samoloty. Zrobione w Ameryce.
Dla palących czy niepalących? Ani śnieg, ani deszcz, ani ciemność
nocy nie powstrzyma tych posłańców od prędkiego
wykonania powierzonych im zadań!
Bo kiedy znika miłość, jest jeszcze sprawiedliwość.
A kiedy znika sprawiedliwość, jest jeszcze siła.
A kiedy znika siła, jest jeszcze Mamusia. Cześć, Mamo!

Więc obejmij mnie, Mamo, długimi ramionami. Obejmij mnie
Mamo, długimi ramionami.
Automatycznymi ramionami. Elektronicznymi ramionami.
Ramionami.
Więc obejmij mnie, Mamo, długimi ramionami.
Petrochemicznymi ramionami. Militarnymi ramionami.
Elektronicznymi ramionami.

Gdyby ktoś w 1981 r. powiedział Laurie Anderson, że amerykańskie samoloty na amerykańskim niebie mogą zwiastować śmierć, może nigdy nie nagrałaby tego utworu. Utworu inspirowanego arią z opery Cyd Jules’a Massenet (kompozytor jest adresatem dedykacji utworu). Superman był bodaj jedynym – niespodziewanym – przebojem amerykańskiej performerki, choć w tamtym czasie manifestowana bezradność i pragnienie autorytetu nie były jeszcze chodliwym towarem.


Kora
Krakowski spleen
[1982]

Chmury wiszą nad miastem
ciemno i wstać nie mogę
naciągam głębiej kołdrę
znikam, tulę się w sobie
powietrze lepkie i gęste
wilgoć osiada na twarzach
ptak smętnie siedzi na drzewie
leniwie piórka wygładza

Poranek przechodzi w południe
bezwładnie mijają godziny
czasem zabrzęczy mucha
w sidłach pajęczyny
a słońce wysoko, wysoko
świeci pilotom w oczy
ogrzewa niestrudzenie
zimnie niebieskie przestrzenie

Czekam na wiatr, co rozgoni
ciemne skłębione zasłony
stanę wtedy na raz
ze słońcem twarzą w twarz

Ulice mgłami spowite
toną w ślepych kałużach
przez okno patrzę znużona
z tęsknotą myślę o burzy
a słońce wysoko, wysoko
świeci pilotom w oczy
ogrzewa niestrudzenie
zimnie niebieskie przestrzenie

Czekam na wiatr, co rozgoni
ciemne skłębione zasłony
stanę wtedy na raz
ze słońcem twarzą w twarz

Huta „Skawina” stała się tu dziewczynką do bicia, na nią oficjalnie wskazywano jako na duszne tło tego wiersza, tej piosenki, tego manifestu. Rzeczywiste natchnienie Korze przyniosło tchnienie wczesnowiosennych gazów, jakimi policja polityczna i siły przymusu rozpędzały w Krakowie – i nie tylko tam – demonstracje przeciwników rządów WRON. Po latach ogólnopolski już spleen znów inspirował do nucenia tej wspaniałej piosenki, gdy PM2,5 stało się jednym z parametrów polskiego życia.