26/07/21

Kartoteka 25: Wiersze (12)

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Kartoteka 25: Wiersze
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Urszu­la Kozioł
[dajesz mi różę]

dajesz mi różę
dajesz sło­wo za sło­wem

dajesz mi różę zaklę­tą w kamień
w bia­ły amo­nit

to co jest mię­dzy tobą a mną
odle­głość
to co jest mię­dzy tobą a mną
trwoż­ny łopot
to co jest mię­dzy tobą a mną
prze­czu­cie

prze­isto­cze­nie

dajesz mi do myśle­nia
jak­byś chciał prze­bła­gać chwal­bą
nie­unik­nio­ny bieg rze­czy

bo już mię­dzy tobą a mną
zary­so­wu­je się galo­pu­ją­ca pust­ka
zdy­sza­ny bieg

powrót do nie­by­tu

pro­sto w cze­luść bez dna
i bez echa

[z tomu Fuga (1955–2010), Wro­cław 2011]

Przej­mu­ją­ce póź­ne wier­sze Urszu­li Kozioł… To wła­śnie jeden z nich. Kto zna wcze­śniej­szą twór­czość tej poet­ki, pamię­ta żar­li­wość ero­ty­ków, ten musi głę­bo­ko prze­ży­wać ich nową (po kil­ku­dzie­się­ciu latach) for­mę, stop­nio­we pokry­wa­nie się gro­zą. To współ­by­cie z naj­bliż­szą oso­bą, budo­wa­nie mono­lo­gu lirycz­ne­go w opar­ciu o jej obec­ność, obo­wią­zu­je nadal, lecz czy­tel­nik odno­si wra­że­nie, że rytu­ał odby­wa się w ciem­nym pomiesz­cze­niu. Nie tyl­ko zaszło słoń­ce, ale rów­nież wyłą­czo­no świa­tło, i teraz ciem­ność pod­kre­śla wagę każ­de­go wyzna­nia. Zaklę­cia miło­sne obo­wią­zu­ją nadal i posłu­gu­ją się uni­wer­sal­ny­mi sym­bo­la­mi. Taki­mi jak „róża”. Poda­ru­nek od uko­cha­ne­go ma w sobie już ślad roz­sta­nia. To „dawa­nie”, ofia­ro­wy­wa­nie tra­fia w pust­kę, stop­nio­wo wyczer­pu­je swo­ją świe­żość i moc. Wobec nie­by­tu bez­rad­na jest róża. Bez­rad­ne są sło­wa. Nawet echa po nich nie będzie. Jeże­li „senil­ny ero­tyk”, to tyl­ko w takim, mistrzow­sko powścią­gli­wym wyda­niu.


Tomasz Puł­ka
Porio­ma­nia

Jesz­cze nie było powro­tu, ale miga­ły szkieł­ka
wydłu­ba­ne wprost z zie­mi. Z mato­wej wil­go­ci
przy­mknię­tych oczu, pod­krą­żo­nych sinia­ków.

Jesz­cze rycza­ła sku­lo­na przy pie­cu, trą­ca­jąc zęba­mi
sadzę. Tak, czy­ta­li­śmy te baj­ki, uczy­li­śmy się
życia na ścię­tym drze­wie. Naj­lep­szym mane­ki­nie.

Jesz­cze widać dym, dzień się w oku krę­ci, naten­czas
wziął Woj­ski i wsa­dził pod pachę wiąz­kę pach­ną­ce­go
sia­na, roz­my­wa­jąc wszyst­kie moje szcze­re modli­twy.

Jesz­cze się gubię, widzisz to, praw­da? Ale już coraz
prze­stron­niej jest w tym gubie­niu. Polo­wa­niu
na ścię­cie, pod­pro­wa­dza­niu cię pal­cem, gaśnię­ciu.

Jesz­cze całe upo­ko­rze­nie to trzy akor­dy, pod­pi­sa­ne zdy­sza­nym
uśmie­chem, zapa­la­ne w nocy, gdy sły­chać hałas za oknem. Tak.
Szy­by bry­zga­ją. Feeria świa­teł i szkła. Prze­ste­ro­wa­ny ból.

Tyl­ko cze­kać.

[z tomu Wybie­ga­nie z raju (2006–2012), Wro­cław 2012]

Wie­le lat temu usły­sza­łem to sło­wo i w pierw­szej chwi­li myśla­łem o jego związ­ku z por­no­gra­fią. Słow­nik mi wszyst­ko wyja­śnił. A gdzie usły­sza­łem? Chy­ba u Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza piszą­ce­go o Wojacz­ku. Potem powtó­rzy­ło się u Artu­ra Mię­dzy­rzec­kie­go piszą­ce­go o Artu­rze Rim­bau­dzie. Zacne paran­te­le, Toma­szu! Bo jesz­cze Andrzej Sosnow­ski przy­po­mniał mi to sło­wo w jed­nym ze swo­ich wier­szy. Głód bycia w dro­dze, włó­cze­nia się, kom­pul­syw­ne­go prze­miesz­cza­nia się (chy­ba cier­piał na to i Edward Sta­chu­ra) okre­ślił coś waż­ne­go w życio­wej i poetyc­kiej świa­do­mo­ści Toma­sza Puł­ki, któ­ry oczy­wi­ście był ponad tym, ale z tego w pewien spo­sób korzy­stał. Był ponad tym – takie sobie sfor­mu­ło­wa­nie, jed­nak dość bli­skie sed­na tej poety­ki. Być ponad tra­dy­cją, pokpi­wać sobie z niej (ta spe­cy­ficz­na „beka” Puł­ki), ale nie dać jej sobie wyrwać, mieć uta­jo­ną pod siód­mą skó­rą, a wszyst­kie szcze­re modli­twy pisać kur­sy­wą. Tak czy ina­czej – mania; w jej dwu­znacz­nym uży­ciu i ból wyda­je się prze­sa­dzo­ny, prze­ste­ro­wa­ny, na pokaz. Uciecz­ka, cze­ka­nie, powrót, cze­ka­nie – szyb­ko pędzą­ce cykle. No i mówi się coś o upo­ko­rze­niu. War­to o tym pamię­tać.


Justy­na Bar­giel­ska
Jak sobie radzi­ła bez M.

Weszła do kuch­ni, otwar­ła kre­dens,
pod­nio­sła wie­ko cukier­nicz­ki, szczyp­czy­ka­mi
jak pal­ce gruź­li­ka wyję­ła kost­kę,
poło­ży­ła na sto­le, stru­mie­niem nad­pły­nę­ły
mrów­ki. Otwar­ła lodów­kę. Otwar­ła szaf­kę
pod zle­wem, sło­ik z homun­cu­lu­sem, co stał
koło kubła na śmie­ci, pusz­kę szpro­tek,
wyla­ła do klo­ze­tu, ach, wol­ność. Otwar­ła sza­fę,
tro­chę póź­no, zdą­żył już uschnąć z tęsk­no­ty ten,
któ­ry tam sie­dział. Wysu­nę­ła do poło­wy
wszyst­kie szu­fla­dy. Zdję­ła sukien­kę.

Wydo­stać się z cia­ła jak z pło­ną­ce­go auta
zanim będzie
za póź­no.

[z tomu Szyb­ko przez wszyst­ko, Wro­cław 2013]

Tytu­ło­we „M” ewo­ku­je roz­ma­ite sko­ja­rze­nia, ale zda­je się, że naj­moc­niej­sze wią­że się z Mic­kie­wi­czow­skiem ero­ty­kiem kie­ro­wa­nym do jakiejś „M”. Wiem, że to „jakiejś” jest dość nie­fra­so­bli­we, ale w tym momen­cie roz­gry­wam kwe­stię tajem­ni­czo­ści, zawie­sze­nia tej toż­sa­mo­ści, do któ­rej tęsk­ni poeta, poet­ka. Nie chce mi przejść przez gar­dło, że po pro­stu cho­dzi o face­ta imie­niem Mar­cin czy Michał. Ktoś pro­sto­li­nij­ny powie, że powin­no brzmieć „jak sobie nie radzi­ła bez M.”, ponie­waż wiersz zda­ję spra­wę (a raczej ją stwa­rza) z zagu­bie­nia, zała­ma­nia czy zabu­rze­nia egzy­sten­cji, nie­odbi­ja­ją­cej się w nie­odzow­nym „dru­gim”. „Gdy dru­gie­go bra­ku­je, to coś w pierw­szym szwan­ku­je”, jak mówią mądrzy ludzie na wsi. I tak wła­śnie w tym wier­szu boha­ter­ka otwie­ra jed­no po dru­gim (mno­gość sprzę­tów do otwar­cia jesz­cze pod­kre­śla pust­kę), ale nie wie, po co i do cze­go to ma zmie­rzać. Bez dru­gie­go nic się nie domy­ka, nie widać cało­ści. Wca­le się nie dzi­wię, że chce wydo­stać się z cia­ła. Bez dru­gie­go i cia­ło boli, wyda­je się nie­peł­ne.