02/07/18

Kuchnia poetów

Tadeusz Pióro

Strona cyklu

Cykl na nowo
Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

Jeże­li zechcie­li­by­śmy podzie­lić ludz­kość według upodo­bań i kom­pe­ten­cji kuli­nar­nych, bez tru­du dało­by się wyróż­nić mię­so­żer­nych i rośli­no­żer­nych, wyra­fi­no­wa­nych i nie­wy­bred­nych, głod­nych i sytych. Jed­nak zawę­ża­jąc obser­wo­wa­ną gru­pę do poetów, dostrze­że­my, że podzia­ły te są mniej istot­ne niż zmien­na ska­la eks­cen­trycz­no­ści, na któ­rej może­my ulo­ko­wać twór­ców żyją­cych i nie­ży­ją­cych, młod­szych i star­szych, kobie­ty i męż­czyzn. Chy­ba nie odej­dę zbyt dale­ko od praw­dy, zakła­da­jąc, że więk­szość miesz­kań­ców naszej czę­ści świa­ta ocze­ku­je od poetów pew­nej eks­cen­trycz­no­ści, choć­by nie­wiel­kie­go zdzi­wa­cze­nia. Nie­ko­niecz­nie w kwe­stiach kuli­nar­nych, lecz to one wła­śnie sta­no­wią naj­wdzięcz­niej­szy temat do roz­mów, ponie­waż znaj­du­ją się na sty­ku sfe­ry pry­wat­nej, nie­kie­dy wręcz intym­nej, z publicz­ną.

W wier­szu „Debiut w inter­ne­cie” Mar­ta Pod­gór­nik zwięź­le przed­sta­wia pewien fun­da­men­tal­ny kon­flikt: „pisarz musi opi­sać obszer­nie co czuje/ jest to trud­ne gdy kasz­kę dla dziec­ka gotu­je”. W isto­cie, wie­lu poetów, z któ­ry­mi roz­ma­wia­łem o kuch­ni, przy­zna­je, że nie­zna­ne im są taj­ni­ki, a nawet pod­sta­wy sztu­ki kuli­nar­nej. Zapy­ta­ny, czy cokol­wiek same­mu gotu­je, Maciej Melec­ki z Miko­ło­wa odparł: „Owszem. Wodę”. Julia Fie­dor­czuk, poet­ka z Seroc­ka,  przy­zna­je, że potra­fi przy­rzą­dzać „chińsz­cza­ki”, czy­li azja­tyc­kie „schnel­l­zup­ki” z maka­ro­nem. Co wię­cej, zup­ki te są jej ulu­bio­ną potra­wą. Takie samo­za­do­wo­le­nie wzbu­dza zazdrość tych poetów, któ­rzy nie prze­pa­da­ją za wła­sną pro­duk­cją kuli­nar­ną. To, co dobre, koja­rzy im się z cudzą kuch­nią – choć­by miał to być fast food. Skier­nie­wic­ki poeta Darek Foks jest w tej mie­rze naj­bar­dziej rady­kal­ny. Jego ulu­bio­ne dania to piz­za i hot dogi. Oczy­wi­ście, nie przy­rzą­dza ich w domu, lecz  kupu­je w bud­kach, naj­le­piej w oko­li­cach dwor­ców kole­jo­wych, bo tam potra­wy te „mają naj­bar­dziej auten­tycz­ny wygląd, zapach i smak”.

Na prze­ciw­le­głym bie­gu­nie znaj­dzie­my sma­ko­szy i syba­ry­tów, zazwy­czaj poetów star­szych i bar­dziej majęt­nych, któ­rych gust wykształ­cał się przez dzie­się­cio­le­cia. Do naj­słyn­niej­szych spo­śród nich nale­ża­ła Ger­tru­da Ste­in, bło­go­sła­wio­na przez los wła­sną kuchar­ką, a zara­zem towa­rzysz­ką życia, Ali­cją B. Toklas. O szczę­śli­wym poży­ciu świad­czyć mogła tusza ame­ry­kań­skiej poet­ki i pro­za­tor­ki, porów­ny­wal­na z gaba­ry­ta­mi Lucy­ny Ćwier­cza­kie­wi­czo­wej, któ­ra była wszak wiel­ką mistrzy­nią kuch­ni, pod­czas gdy Ger­tru­da Ste­in goto­wa­ła tyl­ko wodę. Har­ry Mathews, podob­nie jak Ste­in miesz­ka­ją­cy we Fran­cji, jest wiel­kim sma­ko­szem, jak rów­nież kuch­mi­strzem. Lecz na pyta­nie, co lubi naj­bar­dziej, odpo­wia­da skrom­nie, że smar­dze. Grzy­by te rosną w obfi­to­ści na jego mająt­ku w Masy­wie Cen­tral­nym, i nikt poza nim ich tam nie zbie­ra. „Dla­cze­go w żad­nej war­szaw­skiej restau­ra­cji nie poda­ją smar­dzy?” – pytał pod­czas wizy­ty w Pol­sce. Przy­znał, że jesie­nią czu­je się nie­swo­jo, jeśli choć­by co dru­gi dzień nie zje jakiejś potra­wy ze smar­dza­mi. Widzi­my na jego przy­kła­dzie, jak nie­wiel­ka jest gra­ni­ca pomię­dzy namięt­no­ścią i nało­giem.

Być może naj­więk­szym eks­cen­try­kiem wszech­cza­sów, i to pod każ­dym wzglę­dem, był Ray­mond Rous­sel. Jadał sto­sun­ko­wo rzad­ko, mniej wię­cej raz na dwa dni. Lecz jego posił­ki skła­da­ły się z olbrzy­miej licz­by dań, nastę­pu­ją­cych po sobie wbrew wszel­kim regu­łom kom­po­zy­cji jadło­spi­sów. Oto menu Rous­se­la z listo­pa­da 1926 roku: owo­ce; zupa her­ba­cia­na; ser; mał­że; ikra z kar­pia; szpi­nak; kur­czak i grzy­by z patel­ni; sor­bet cytry­no­wy; lody; bulion warzyw­ny z tapio­ką; krem ostry­go­wy; homar z ryżem; gra­si­ca cie­lę­ca; duszo­na sała­ta; poma­rań­cze; dzi­ka kacz­ka z roż­na; ziem­nia­ki Anna; szczaw ze śmie­ta­ną; suflet mro­żo­ny. Ulu­bio­ną potra­wą Rous­se­la była jed­nak nie­obec­na w tym spi­sie zupa cze­ko­la­do­wa.

Tego rodza­ju eks­cen­trycz­ność raczej nie koja­rzy się z powa­gą i dosto­jeń­stwem T.S. Elio­ta. Pamię­taj­my wszak, że poza Zie­mią jało­wą  i Mor­dem w kate­drze był on rów­nież auto­rem filu­ter­ne­go cyklu wier­szy o kotach, na pod­sta­wie któ­re­go powstał musi­cal Cats. Kie­dy w latach 50. odwie­dził go w Lon­dy­nie mło­dziut­ki wów­czas kry­tyk z Kana­dy, Hugh Ken­ner, Eliot zapro­sił go na lunch do swo­je­go klu­bu. Po zupie i dru­gim poda­no ser. Był to Stil­ton, angiel­ska wer­sja sera Roqu­efort. Eliot wziął do ręki nóż i zaczął opu­ki­wać boki sera, nasłu­chu­jąc pil­nie. Po dłuż­szym cza­sie wes­tchnął z żalem i orzekł: „Nie­do­bry”. Zdu­mio­ne­mu Ken­ne­ro­wi pora­dził zaś: „Nigdy nie wiąż się z serem, zanim go dobrze nie zba­dasz”.

Od poetów wybred­nych przejdź­my do zarad­nych. Co podać głod­nej i zmar­z­nię­tej rodzi­nie po wizy­cie na gro­bach? Rosół i solid­ne dru­gie danie? Nie, zupę czte­ro­dnio­wą, zapew­nia Boh­dan Zadu­ra, poeta z Puław. Jej prze­wa­ga nad roso­łem i dru­gim daniem jest oczy­wi­sta, ponie­waż łączy cechy oby­dwu, a co naj­waż­niej­sze – przy­rzą­dza się ją w pół godzi­ny. W sagan­ku szkli­my cebu­lę, doda­je­my zie­lo­ną i/lub czer­wo­ną papry­kę, pod­sma­ża­my, doda­je­my pusz­kę kuku­ry­dzy i pusz­kę pomi­do­rów, dusi­my przez kil­ka minut, dole­wa­my parę litrów wody i dorzu­ca­my dwie kost­ki roso­ło­we, a po kwa­dran­sie – pacz­kę pokro­jo­nych paró­wek. Zupa nazy­wa się czte­ro­dnio­wa, ponie­waż jej smak doj­rze­wa i peł­nię swą roz­wi­ja wła­śnie po trze­cim dniu. Nie­ste­ty, zupa zazwy­czaj zni­ka już pierw­sze­go dnia, cze­mu jej nazwa zawdzię­cza swój poetyc­ki cha­rak­ter. Boh­dan Zadu­ra nie zna­lazł cza­su na dłuż­szą roz­mo­wę o kuch­ni, ponie­waż zaję­ty był wła­śnie mary­no­wa­niem 180 pod­grzyb­ków i 120 boro­wi­ków, któ­re zebrał w lasach lubelsz­czy­zny.

Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki dzia­łal­ność kuli­nar­ną roz­wi­ja przede wszyst­kim dla dobra swo­je­go kota, Home­ra, isto­ty wybred­nej i cokol­wiek zepsu­tej. Nie odże­gnu­je się jed­nak cał­ko­wi­cie od kar­mie­nia ludzi, zaś potra­wą, któ­rą naj­chęt­niej przy­rzą­dza, są hry­żał­ki. Wycho­wa­ny na gra­ni­cy Pol­ski z Ukra­iną Dyc­ki pła­wi się w regio­na­li­zmach: hry­żał­ki to połą­cze­nie kapu­sty, bura­ków i czosn­ku, mary­no­wa­nych przez tydzień w gli­nia­nym garn­cu. Ulu­bio­ne danie luba­czow­skie­go poety to stu­dzie­ni­na, czy­li nóż­ki w gala­re­cie. „Mogą być dro­bio­we” – zazna­cza.

Rod Men­gham, awan­gar­do­wy poeta z Cam­brid­ge i pro­fe­sor tam­tej­sze­go Jesus Col­le­ge, pro­wa­dzi oso­bli­wą poli­ty­kę kuli­nar­ną. Gotu­je w domu, ale ze wzglę­du na wege­ta­ria­nizm mał­żon­ki nie przy­rzą­dza dań mię­snych. Nato­miast kie­dy idzie na obiad do restau­ra­cji – hulaj dusza! Po kil­ku raj­dach po war­szaw­skich knaj­pach Men­gham przy­znał, że nic tak mu nie sma­ko­wa­ło, jak golon­ka w gospo­dzie „Pod Kogu­tem”. Dzi­wi­ła mnie jego skłon­ność do popi­ja­nia golon­ki tequ­ilą, lecz angiel­ski dżen­tel­men wła­ści­wie powi­nien być eks­cen­trycz­ny, nawet jeśli nie był­by poetą.

Na koniec – prze­stro­ga dla jaro­szy. W roku 2000 z Lizbo­ny do Moskwy prze­to­czył się pociąg lite­rac­ki, wio­zą­cy set­kę poetów i pro­za­ików z mia­sta do mia­sta, a w każ­dym mie­ście – wiel­ki ban­kiet. Poezję pol­ską repre­zen­to­wa­li rośli­no­żer­ni opo­la­nie, Jacek Pod­sia­dło i Tomasz Różyc­ki. Oto rela­cja Różyc­kie­go: „Na ban­kie­tach zawsze było coś dla wege­ta­rian, ale w Pary­żu poda­no tyl­ko mię­sa i pasz­te­ty. Byli­śmy zgłod­nia­li, więc kie­dy wypa­trzy­łem tacę z mary­no­wa­ny­mi grzy­ba­mi, rzu­ci­li­śmy się na nie z Jac­kiem i wchło­nę­li w mgnie­niu oka. Kie­dy kel­ner przy­szedł zabrać pusty pół­mi­sek, powie­dział: „Jak się cie­szę, że tak bar­dzo sma­ko­wa­ły panom śli­ma­ki!”.