10/09/14

Majorka Chopina

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Plaża to nie wszystko. Chcieliśmy też coś zobaczyć. Przede wszystkim osławioną przez Chopina Valldemossę. Aby tam dotrzeć, należy przejechać wszerz całą wyspę. Część, w której byłam, to okolice Manacoru (miejscowość znana z racji pereł – tam produkowane są najdroższe sztuczne, organiczne perły; nie omieszkałam zajrzeć). Tereny raczej nizinne przechodzące w pagórkowate. Ziemia koloru cegły. Bardzo sucho. Setki ogrodzonych terenów z gromadkami znudzonych upałem kóz, które leniwie snują się między dojrzewającymi migdałowcami. Co ciekawe, co kawałek zaznacza się, że to prywatne tereny łowieckie. Pytanie, na co polować i jak polować skoro tam tylko drzewa i ziemia, żadnych krzaków, w których mogłaby się ukryć zwierzyna. Kiedy zapytałam o to Carme Rierę, odpowiedziała, że organizuje się tam głównie polowania na kuropatwy. Sprawdziłam – znalazłam nawet oferty wyjazdów na Majorkę, które proponują biura polowań (ignorantka nie wiedziałam, że takie istnieją). Ot, taka ciekawostka. W miarę oddalania się od wybrzeża, krajobraz przechodzi w górzysty. Z oddali wyłaniają się wysokie góry. Zupełnie inne niż te na Gran Canarii, ale równie niepokojące. Nie jedziemy drogą dla kamikadze, lecz autostradą przez Palmę, stolicę wyspy, bo tędy jest łagodniej, zwłaszcza dla tych z chorobą lokomocyjną. Valldemossa jest jakby wtopiona w krajobraz gór, kolorystycznie wkomponowana w górski pejzaż. Domy w kolorze piaskowca, ułożone z kamieni, sprawiają wrażenie, jak gdyby były tam od początku. Nad całością góruje klasztor kartuzów. Ogromny, majestatyczny. Chopin, kiedy przyjechał na Majorkę, był zachwycony, pełen chęci i wiary w to, że będzie mógł w pełni rozwinąć skrzydła. W liście do Juliana Fontany pisał z przejęciem: „Jestem w Palmie, między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami itd. (…) Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd, powietrze jak w niebie. W dzień słońce, wszyscy letnio chodzą, i gorąco; w nocy gitary i śpiewy po całych godzinach. Balkony ogromne z winogronami nad głową; maurytańskie mury. Wszystko ku Afryce, tak jak i miasto, patrzy. Słowem, przecudne życie”. Początkowy entuzjazm osłabiło nadejście pory deszczowej, a wraz z nią pogorszenie samopoczucia u Chopina. Musiał wówczas zgłosić się do lekarza, a ten z kolei zmuszony był powiadomić miejscowe władze o chorobie muzyka, bo tak nakazywało prawo. Reakcja mieszkańców stolicy wyspy przypominała tę związaną z pojawieniem się osoby z wirusem Ebola. Wieść rozeszła się błyskawicznie i para, wraz z dziećmi George Sand, musiała szukać pomocy u konsula Fleury’ego. Te okoliczności przyczyniły się do przyspieszenia wyjazdu do Valldemossy. Ujrzawszy nowe miejsce, chociaż przepięknie położone, Chopin miał mieszane uczucia: „…między skałami i morzem opuszczony klasztor kartuzów, gdzie w jednej celi ze drzwiami, jak nigdy bramy w Paryżu nie było, możesz mnie wystawić nie ufryzowanego, bez białych rękawiczek, bladego jak zawsze. Cela ma formę trumny wysokiej, sklepienie ogromne, zakurzone, okno małe, przed oknem pomarańcze, palmy, cyprysy; naprzeciw okna moje łóżko na pasach pod filigranową rozasą maurytańską. (…) …cicho… można krzyczeć… jeszcze cicho. Słowem, piszę ci z dziwnego miejsca.[…]”. Tajemnicza pustelnia z jednej strony budziła nieokreślony niepokój, a z drugiej okolica, przyroda, krajobrazy, poruszały jego romantyczne struny, pisał wręcz, że wszystko tam „oddychało poezją”. Zarówno Chopin jak Sand postrzegali mieszkańców jako dobrodusznych, ale złodziei (Szopen: „Pomarańcze darmo, a guzik do portek sumy bajońskie”), George spoglądała na nich z właściwą dla Francuzów wyższością, uznając Majorkanów za leniwych i próżnych, co to się na pracy nie znają i nie potrafią się dobrze zorganizować.

Gdy nadeszła zima, z chłodnym wiatrem i słotą, zrobiło się smutno i ponuro. Zimne klasztorne mury, nieprzytulna cela, wrażenie bycia odciętym od świata – wszystko to sprawiło, że Chopin czuł się coraz gorzej. Początkowo czarujące miejsce zamieniło się w więzienie. Kompozytor czuł lęk, ze ścian wychodziły widma i upiory. Czuł się osaczony i zagubiony. Popadał w rodzaj obłędu, z którego nie potrafiła go wyrwać droga przyjaciółka. Sand pisała: „Wracając z dziećmi z nocnych wycieczek po ruinach, zastawałam go o dziesiątej wieczorem przy fortepianie, bladego, z błędnym spojrzeniem, z włosami jakby zjeżonymi. Trzeba mu było kilku chwil, żeby nas poznał. Później uśmiechał się z wysiłkiem i grał nam rzeczy wzniosłe, skomponowane przed chwilą, albo raczej myśli straszne lub przejmujące, które zawładnęły nim jakby mimo jego woli w owej godzinie samotności, smutku i lęku”.

Z niepokoju i smutku zrodziły się preludia. Nigdy nie przepadałam za Chopinem, ale kiedy siedząc w tym wyjątkowym miejscu, słuchałam krótkiego koncertu (wiem, że to komercyjne, pod publikę, sprzedawanie Chopina), poczułam, że coś we mnie drgnęło, coś się przestawiło. Może znalazłam w tej muzyce coś, co ukrywam w sobie głęboko? Pokrewieństwo dusz? Podobne spojrzenie na świat? Może nie wypada porównywać się z geniuszem? Spacerując po tych zionących pustką i samotnością celach, myślałam, co mógł czuć tak wrażliwy człowiek, będąc skazanym na dłuższy pobyt w tych murach. Trzeba wszak pamiętać, że od pewnego momentu to już nie była kwestia wyboru, lecz konieczność. Ze względu na pogodę i stan zdrowia Chopina para nie mogła opuścić Majorki. George bardzo go kochała, ale nawet i jej brakowało cierpliwości w jego napadach nostalgii i smutku, żaliła się: „Miły, wesoły i uroczy w towarzystwie, w chorobie mógł doprowadzić do rozpaczy osobę wyłącznie z nim przebywającą. (…) Winna była choroba. Jego psyche była jakby żywcem odarta ze skóry, dotknięcie płatka róży, cień muchy, raniły ją do krwi. Prócz mnie i moich dzieci wszystko pod niebem Hiszpanii było dlań odpychające i budziło sprzeciw. Umierał bardziej z niecierpliwego oczekiwania wyjazdu niż wskutek niefortunnych okoliczności naszego pobytu.”

George Sand opiekowała się troskliwie Chopinem – była cierpliwą i pełną miłości przyjaciółką. Ona sama czuła się na wyspie dobrze, a miejsce wpływało na nią pozytywnie, ale choroba kochanka rozbiła ją pod względem emocjonalnym. Związek trwał jeszcze przez kilka lat, później się rozstali, chociaż Chopina łączyła szczególna więź z córką George, Solange.

Majorka jest dumna z Chopina. Chełpi się jego obecnością na każdym kroku. Podróż w to miejsce była emocjonująca. W drodze powrotnej zajechaliśmy na wybrzeże, aby zobaczyć hotel w Lluc Alcari, gdzie rozgrywają się opowiadania Carme Riery. Zaiste piękne to miejsce, ukryte na zboczu góry, pośród owocowych gajów, nad samym morzem. Miejsce wprost idealne, aby się zakochać albo przeżyć gorący romans – jak kobieta, która zakochała się w cudownym głosie mężczyzny o mniej romantycznym imieniu Helmut…

Wyspa ma w sobie wszystko: góry, morze, zieleń, romantyczność, smutek, nostalgię, egzotykę, odrobinę szaleństwa i zabawy. Jest urocza. Nie dziwi, że mieszkająca na klifie Carme, którą codziennie budzi szum fal, z łatwością tworzy nowe światy. Dziś, patrząc na jesienne liście, myślę o tym jej tarasie, z którego rozpościera się widok na morze i zatokę, a który położony jest trzy domy od rezydencji królewskiej. Wspominam smak obiadu przygotowanego przez jej męża. Niebiesko, błękitnie, pięknie. Urzekła mnie Majorka…