18/11/15

Na (spóźnione) Zaduszki

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I.

Zbli­ża się poło­wa listo­pa­da, mie­sią­ca zbyt póź­nych i nie­prze­ko­na­nych do sie­bie poran­ków, nazbyt wcze­snych i nader ocho­czych zmierz­chów; tak napraw­dę całe dnie są teraz, zda­ją się teraz być tym tyl­ko: ocię­ża­łym świ­tem i dła­wią­cym wie­czo­rem. Im star­szy się robię, tym trud­niej zno­sić mi te nie­czu­łe poła­cie mro­ku zagar­nia­ją­ce wszyst­ko dooko­ła. I tym łatwiej przy­cho­dzi mi trwa­nie w prze­dłu­ża­ją­cym się w bez­gwiezd­ną nie­skoń­czo­ność listo­pa­do­wym począt­ku, tym zadusz­nym, tym pod­da­nym cele­bro­wa­niu Świę­ta Śnią­cych. Ten począ­tek deter­mi­nu­je całą resz­tę – ot, choć­by dziś: bo niby to już wilia Nie­pod­le­gło­ści, niby powi­nie­nem zamy­ślać się o ojczyź­nie; powi­nie­nem zresz­tą rado­śnie, bo świę­to, ale nie potra­fię, bo – co tu kryć – ani od dwóch z okła­dem tygo­dni, ani tym bar­dziej od wczo­raj nie jest mi do śmie­chu z tą naszą ojczy­zną. No dobrze, tro­chę się jed­nak zamy­ślam, bo gdy po zmro­ku prze­cho­dzę przez osie­dle, roz­ko­ły­sa­ne ciem­no­ścią i wichrem (i te świa­tła w oknach, pul­su­ją­ce, sie­czo­ne cie­nia­mi roz­hi­ste­ry­zo­wa­nych, obna­żo­nych gałę­zi), nie­spo­koj­ne pod strzę­pia­sty­mi cału­na­mi chmur w nie­zdro­wym, kawo­wym odcie­niu, gdy sły­szę wiel­ki łopot wywie­szo­nych już na jutro bia­ło-czer­wo­nych, to nie ma we mnie unie­sie­nia, jest dła­wie­nie: coś jak bycie w deko­ra­cjach już to do Roku 1984, już to do Małej apo­ka­lip­sy - więc smut­ne i trwoż­ne, ale jest zamy­śle­nie.
Ale prze­cież wszyst­ko to jed­nak – gwiż­dżą­ce wia­tra­mi osie­dle, ato­nal­ne stac­ca­to ulicz­nych i kuchen­nych lamp, maź­nię­cia beżo­wych obło­ków po czar­nym nie­bie; rów­nież ta gro­te­sko­wo wyso­ka tem­pe­ra­tu­ra, w któ­rej tym wyra­zi­ściej wzbie­ra­ją i fer­men­tu­ją wszyst­kie wonie cią­gle wie­czor­ne­go mia­sta: powie­trze, gołe drew­no, mokry beton, na chyb­ci­ka prze­su­sza­ne wichu­rą zwa­li­ska nie­gdy­siej­szych liści, wypłu­ki­wa­ny nie­daw­nym desz­czem chlo­ro­fil z traw, roz­pra­żo­ny fos­for na gasną­cych jed­na po dru­giej zapał­kach, kłęb­ki kociej sier­ści zosta­wio­ne na piw­nicz­nych okien­kach – wszyst­ko to jest-ku-śmier­ci. Myśląc pogo­dę, myśląc listo­pad, tak­że myśląc Pol­skę, myśląc też lite­ra­tu­rę – myślę w ryt­mie fal beta; w warun­ko­wej jawie listo­pa­do­wych dni bez dnia śnię sen Śnią­cych.
Rów­nież śnią­ce­go kota.

II.

Nie­mal dokład­nie sie­dem mie­się­cy temu (wczo­raj, gdy zaczy­na­łem pisać, było to dokład­nie bez nie­mal; nim moje pisa­nie się skoń­czy, będzie to jesz­cze mniej dokład­nie, a jesz­cze bar­dziej nie­mal - co po heide­ger­row­sku wykła­da się, sło­wa­mi z pięk­nej pie­śni Pink Floyd, jako „one day clo­ser to death”), 10 kwiet­nia 2015 roku o godzi­nie 17:34 Zasnę­ła Tosia, kot­ka Krzysz­to­fa Jawor­skie­go. Dzień póź­niej poeta – o czym (i co) może­my prze­czy­tać na jego blo­gu Archi­wum Lite­rac­kie – pisze o Tosi fune­ral­ny wiersz (fune­ral­ny w sen­sie jak naj­ści­ślej­szym, bo powsta­ły w naj­święt­szym kole ryso­wa­nym przez rytu­ał pogrze­bo­wy), jeden z naj­pięk­niej­szych wier­szy o śmier­ci, jaki zda­rzy­ło mi się ostat­nio prze­czy­tać. Zaty­tu­ło­wa­ny jest  Łopa­ta, dół, zie­mia i wybrzmie­wa tak oto:

Wszyst­ko się roz­pa­da.
Idzie po mnie.
Sny spo­koj­ne.
Chó­ry aniel­skie.
Przez chwi­lę cie­pła sierść.

III.

Tyl­ko tyle. Czte­ry wer­sy, czter­na­ście słów (w tym dwa wąt­pli­we, nie­sa­mo­dziel­ne – zaimek zwrot­ny i przy­imek).
Dużo ostat­nio w pol­skiej poezji ten­den­cji ku mini­ma­li­za­cji komu­ni­ka­tu poetyc­kie­go – od daw­na już zmie­rza w tym kie­run­ku Boh­dan Zadu­ra, coraz wyraź­niej sekun­du­ją mu ostat­nio kom­ba­tan­ci lirycz­nej bar­ba­rii sprzed lat dwu­dzie­stu – Darek Foks, Grze­gorz Wró­blew­ski, sam Jawor­ski… ale też prze­cież nie­któ­rzy młod­si, Julia Szy­cho­wiak czy Grze­gorz Kwiat­kow­ski, z for­my minia­tu­ro­wej czy­nią sobie nie­bez­piecz­ną, przy­cza­jo­ną broń.
Róż­nie to z tą mini­ma­li­za­cją (lub kon­den­sa­cją, jak nie bez szy­dli­wej inten­cji nazwał to na innym swym blo­gu, tym pro­wa­dzo­nym w Tawer­nie, Krzysz­tof Jawor­ski wła­śnie) bywa – raz jej efek­ty są uda­ne, kie­dy indziej nie. By odwo­łać się do przy­kła­dów już poda­nych: u Zadu­ry, w ostat­niej jego książ­ce, w Krop­ce nad i - nie jestem coś prze­ko­na­ny, nie dzia­ła to na mnie. Lan­ce­to­wa­ta ostrość wier­szy zre­du­ko­wa­nych do samych nie­mal puent, sar­ka­stycz­nych (i auto­iro­nicz­nych) nie­co stę­pia­ła od nad­uży­wa­nia, książ­kę – zna­ko­mi­tą prze­cież! – oca­la­ją wier­sze roz­lew­ne, chcia­ło­by się powie­dzieć: roz­le­głe niczym zawał. Tablet taty Fok­sa z kolei funk­cjo­nu­je ina­czej – słow­na oszczęd­ność poje­dyn­czych wypeł­nia­ją­cych tom fol­de­rów tru­mien­nych wekslu­je się na całość wyż­sze­go rzę­du, iko­ny (jak to iko­ny) odsy­ła­ją do zewnętrz­ne­go porząd­ku, któ­ry jest gdzieś poza i ponad. Szy­cho­wiak – milk­nię­cie depre­syj­ne, zry­wa­ne, ta (jak nazwa­ła ją w swym arcy­dziel­nym Czar­nym słoń­cu Julia Krie­ste­va) „mowa repe­ty­tyw­na i mono­ton­na”; Kwiat­kow­ski – milk­nię­cie ura­zo­we, język kale­czą­cy się w utarcz­kach z Zagła­dą, raz bliż­szą, raz dal­szą, ale zawsze Zagła­dą. Wró­blew­ski? Skró­to­wy o tyle, o ile muszą być skró­to­we epi­fa­nij­ne zapi­sy odwie­dzin w innych wymia­rach – skró­to­we i zawie­szo­ne w nie­do­po­wie­dze­niu, tak czę­sto sygna­li­zo­wa­nym przez Wró­blew­skie­go wie­lo­krop­ka­mi, a tych Wró­blew­ski (jako jeden z ostat­nich w pol­skiej poezji) zupeł­nie się nie wsty­dzi…
A Jawor­ski? Bywał (i bywa) mistrzem dużej for­my, jak choć­by w nie­bez­piecz­nie bli­skim genial­no­ści poema­cie Homa­ge to Maria Konop­nic­ka; potra­fi też zamie­nić wiersz w pejcz, któ­ry zosta­wia bli­zny zanim jesz­cze chla­śnię­ty zda sobie spra­wę, że w ogó­le został ude­rzo­ny… Ale to mnie tu zupeł­nie nie inte­re­su­je – wystar­czy, że wiersz Łopa­ta, dół, zie­mia jest, jaki jest. I innym być nie może.

IV.

Prze­ciw­sta­wiam mu swo­je roz­pacz­li­we gadul­stwo, roz­pę­dzo­ne – jak widzę, jak czy­tam – od nie­zbor­nie żenu­ją­cej przy­by­szewsz­czy­zny do żenu­ją­co nie­po­rad­nej fra­zy jak z Bru­no… Nad­miar, nad­miar, nad­miar – nad­miar słów, nie­po­trzeb­ne mno­że­nie przy­słów­ków przy przy­miot­ni­kach, przy­miot­ni­ków przy rze­czow­ni­kach, roz­wle­czo­na ku gra­ni­com popraw­no­ści (a przy­naj­mniej sto­sow­no­ści) skład­nia, wtrą­ce­nia, nawia­sy, czkaw­ki śred­ni­ków i dwu­krop­ków. Jak by to ujął we wspo­mnia­nym już wpi­sie ze swe­go tawer­no­we­go blo­ga poeta Jawor­ski – roz­wol­nie­nie.
Gadam, bo tyl­ko gada­nie mogę prze­ciw­sta­wić osta­tecz­nej ciszy Śnie­nia (tego „snu nie­prze­spa­ne­go” od Ojca Jana), w któ­rym pogrą­ży­ła się Tosia, kolej­na z dzie­wię­ciu inkar­na­cji egip­skie­go psy­cho­pom­pa, któ­ry – pil­nu­jąc nie­prze­ni­kli­wo­ści gra­ni­cy mię­dzy świa­ta­mi żywych i umar­łych – raz jeden postą­pił o jeden i ostat­ni krok za dale­ko w miej­sce, gdzie nie się­ga wzrok stąd.
W tej nie­by­wa­łej powie­ści, jaką jest ponad­stu­let­nie już Na srebr­nym glo­bie Jerze­go Żuław­skie­go, głów­ny boha­ter, Jan, bro­niąc się przed śmier­cią w pojeź­dzie księ­ży­co­wym pogrą­ża­ją­cym się w dosko­na­łą czerń nie­ziem­sko mroź­nej nocy (nie kto inny jak Sta­ni­sław Lem zwró­cił uwa­gę, że lunar­ny dzien­nik fin­go­wa­ny przez Żuław­skie­go roz­gry­wa się wła­ści­wie w dwóch tyl­ko bar­wach: w nie­prze­nik­nio­nym bez­tle­no­wym mro­ku kosmicz­nej nocy i w ośle­pia­ją­co bia­łym świe­tle kosmicz­ne­go dnia) pisze – i pisze, że pisze: „pisz­my, pisz­my, żeby nie zasnąć, bo to śmierć”.
Sen to śmierć; Hyp­nos – młod­szym, choć bliź­nim bra­tem Tha­na­to­sa. Pisa­nie zatem to pro­gra­mo­wa­na bez­sen­ność, odra­cza­nie. Pisząc, odra­czam już doko­na­ny fakt śmier­ci kot­ki.
Jawor­ski pisze ze środ­ka doświad­cze­nia nie­moż­no­ści odra­cza­nia. Dla­te­go mam wra­że­nie, że pisze, jak­by nie chciał, że mówi, jak­by mil­czał – loku­je się ze swym wier­szem pomię­dzy przy­mu­sem wypo­wia­da­nia a nie­uchron­no­ścią mil­cze­nia.

V.

A zatem – jesz­cze raz. Tyl­ko tyle. Czte­ry wer­sy, czter­na­ście słów (w tym dwa wąt­pli­we, nie­sa­mo­dziel­ne – zaimek zwrot­ny i przy­imek). Niczym w śre­dnio­wiecz­nym metrum zda­nio­wym – dobit­ny rytm, jaki daje jed­na samo­dziel­na jed­nost­ka skła­dnio­wa w linij­ce.
A zatem – jesz­cze raz: mówie­nie dia­lek­tycz­ne, gdzie przy­mus gło­su zma­ga się z impe­ra­ty­wem zamilk­nię­cia; bo skład­nia się roz­sy­pu­je, zamie­nia w skan­do­wa­nie – naj­pierw jed­no zda­nie poje­dyn­cze, potem dru­gie, już bar­dziej oku­la­wio­ne, z pod­mio­tem domyśl­nym, jak­by nie­chcia­ne, wysi­lo­ne. Następ­nie trzy rów­no­waż­ni­ki – ten, któ­ry tu mówi, mówić nie chce, nie ma siły, pod­du­sza go bli­skość śmier­ci, naj­wyż­szej for­my mil­cze­nia.
Naj­bar­dziej wyra­zi­sta cezu­ra nie­do­po­wie­dze­nia, prze­mil­cza­nia cze­goś, roz­wie­ra się mię­dzy dru­gim a trze­cim wer­sem, w bra­ku gra­ma­tycz­ne­go uzgod­nie­nia mię­dzy nimi. Ale po kolei.

VI.

„Wszyst­ko się roz­pa­da. / Idzie po mnie.” – to jest jasne (choć ciem­ne, tak bar­dzo meta­fi­zycz­nie ciem­ne, nie­prze­ni­kli­we ciem­no­ścią naj­wyż­szej tajem­ni­cy); kon­sta­ta­cja śmier­ci jako abso­lut­ne­go roz­pro­sze­nia pew­nej, ilu­zo­rycz­nej być może jed­no­ści, prze­trans­po­no­wa­na na cza­so­we doświad­cze­nie pew­ne­go ja, defi­niu­ją­ce­go się jako cze­ka­ją­ce na moment sta­nia się czymś, co kie­dyś ja już nie będzie (czym będzie – jeśli w ogó­le czymś – wie­dzą tyl­ko straż­ni­cy przejść na lewą stro­nę wszech­świa­ta, koty, ale nie wol­no im wie­dzą tą z nikim się podzie­lić). I to jest – powta­rzam – owszem, dotknię­cie mro­ku, ale zna­cze­nio­wo jasne, zako­rze­nio­ne: nie ma chy­ba niko­go, kto uczest­ni­czył­by w rytu­ale osta­tecz­nie nie­od­wra­cal­ne­go przej­ścia, jakim jest pogrzeb, i nie poczuł­by tego wła­śnie, czy­li ilu­zo­rycz­no­ści, dusz­nej nie­po­waż­no­ści życia, zwłasz­cza życia jako pozo­sta­wa­nia (przez chwi­lę, dłuż­szą lub krót­szą, ale zawsze na mocy swej chwi­lo­wo­ści nie­wy­star­cza­ją­cą) tutaj. Vic­tor Ere­mi­ta (ucie­ka­ją­cy przed śmier­tel­no­ścią Søre­na Kier­ke­ga­ar­da, szczu­pło­łyd­kie­go juro­di­we­go dzie­więt­na­sto­wiecz­nej filo­zo­fii, mądre­go naj­wyż­szą mądro­ścią życia w usta­wicz­nej ago­nii, w zma­ga­niu z wyostrzo­ną świa­do­mo­ścią śmier­ci) nazwał nas, ludzi, niby-grec­kim dzi­wo­two­rem – sym­pa­ra­ne­kro­me­noi. Czy­li – tłu­ma­cząc nie­ist­nie­ją­cą w języ­ku defi­ni­cję warun­ko­we­go ist­nie­nia – „wspól­nie-jak­by-umar­li”. Mądrze nazwał.

VII.

Następ­ne dwa wer­sy – a raczej: każ­dy z nich sam na sie­bie – też zna­czą w spo­sób moc­ny: „Sny spo­koj­ne. / Chó­ry aniel­skie.”; spe­try­fi­ko­wa­ne oleo­dru­ki z życia poza­gro­bo­we­go, któ­re ku pocie­sze­niu malu­je sobie san­ta sim­pli­ci­tas, kli­sze z modlitw grze­bal­nych i nad­grob­nych (aniel­ski orszak niech twą duszę przyj­mie… niech odpo­czy­wa w poko­ju wiecz­nym, amen), tu jed­nak pozba­wio­ne kość­ca w posta­ci depo­zy­tu wia­ry, recy­to­wa­ne na odczep­ne­go, wymru­cza­ne w koł­nierz. Zna­kiem tego – obie krop­ki koń­czą­ce oba oznaj­mie­nia: ści­na­ją­ce głos, osta­tecz­nie zamy­ka­ją­ce, zamie­nia­ją­ce przy­ro­dzo­ną modli­twie nie­skoń­czo­ność na defi­ni­tyw­ność, pozo­sta­wia­ją­ce mówią­ce­go po tej – i tyl­ko po tej – stro­nie gro­bu.
Ale jest jesz­cze gra­ma­tycz­ny roz­ziew mię­dzy wer­sem dru­gim (i pierw­szym) a wła­śnie trze­cim (i czwar­tym). Cza­sow­nik „idzie” z wer­su pierw­sze­go usy­tu­owa­ny jest w cało­ścio­wej skład­ni wier­sza tak, że w spo­sób oczy­wi­sty odsy­ła (o czym się już tu mówi­ło) do wszyst­kie­go-się-roz­pa­da­ją­ce­go, ale może też two­rzyć nie do koń­ca popraw­ną gru­pę wer­bal­ną ze sna­mi spo­koj­ny­mi, z aniel­ski­mi chó­ra­mi. Było­by to może nie­co nacią­ga­ne, wyma­ga­ło­by odro­bi­ny reto­rycz­nej ekwi­li­bry­sty­ki (zeug­ma? sole­cyzm? enal­la­ge?), ale da się prze­pro­wa­dzić… po mnie idzie sny spo­koj­ne, chó­ry aniel­skie - tak by to jakoś wyglą­da­ło po sza­nu­ją­cym chro­po­wa­tość fra­zy syn­tak­tycz­nym prze­or­ga­ni­zo­wa­niu. Brzyd­ko, kośla­wo, z wysi­le­niem, do któ­re­go upraw­nio­ny jest tyl­ko ten, kto musi mówić ze środ­ka pora­że­nia śmier­tel­ną nie­mo­tą. Zresz­tą – cały ten utwór, całe jego języ­ko­we wypo­sa­że­nie ma w sobie coś nie­sły­cha­nie pry­mi­tyw­ne­go, błot­ne­go, jest to (przy­po­mi­na mi się fra­za z kapi­tal­ne­go posło­wia, jakie przy­spo­so­bił Kon­rad Góra do spro­ku­ro­wa­ne­go przez sie­bie wybo­ru wier­szy Anny Świrsz­czyń­skiej Kona ostat­ni czło­wiek) poezja języ­ka pier­wot­ne­go, pierw­sze­go, dopie­ro uczą­ce­go się mówić, wyzby­te­go wszel­kiej orna­men­ta­cyj­nej gięt­ko­ści i małost­ko­wo­ści, a już przy­mu­sza­ne­go do opi­sy­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści prze­ora­nej wiel­ki­mi bli­zna­mi… A może poecie o wstyd cho­dzi? O potrze­bę skry­cia się za pozo­ro­wa­ną brzy­do­tą nie­uczo­nej gra­ma­ty­ki ze swą czu­ło­ścią wobec – jakież to małe! – zde­chłe­go kota? Pew­nie nie, bo wiersz wyda­je się bez­względ­nie uczci­wy – jak zresz­tą cała (na swój nie­po­wta­rzal­nie dywer­syj­ny spo­sób) poezja Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, ale jakie to ma osta­tecz­nie zna­cze­nie w kon­fron­ta­cji z Zaśnię­ciem Tosi?
To jest pięk­ny wiersz. To nie jest ład­ny wiersz.

VIII.

To nie jest ład­ny wiersz. To jest pięk­ny wiersz. A naj­pięk­niej­szy w nim – ostat­ni wers, potwier­dza­ją­cy satur­nicz­ną praw­dę, że prócz Jawor­skie­go dziś praw­dzi­wych mistrzów puen­ty już nie ma… „Przez chwi­lę cie­pła sierść”. Zda­nie – znów – nie­peł­ne, rów­no­waż­ni­ko­wo kale­kie (elip­sa, i to taka naj­ostrzej kłu­ją­ca w ucho, wyklu­cza­ją­ca orze­cze­nie, ten wdech w odde­chu skład­ni), zda­nie nie­ład­ne i pięk­ne. Wywie­dzio­ne z pierw­sze­go wer­su doświad­cze­nie wszech­obec­ne­go roz­pa­du, ilu­zo­rycz­no­ści tego, co nazy­wa­my życiem, niza­ją­ce na jed­ną (wisiel­czą?) nić wszyst­kie sen­sy tek­stu, tu zosta­je powstrzy­ma­ne – bo ta chwi­la nasze­go urlo­pu z wiecz­no­ści ma rację ist­nie­nia o tyle, o ile będzie otu­lo­na cie­płą sier­ścią, cie­płą tym ostat­nim cie­płem, któ­re prze­ni­ka dło­nie skła­da­ją­ce Tosię do dołu. W tych czte­rech sło­wa znów docho­dzi do gło­su dwu­znacz­ność (i znów pozo­ru­je ona gra­ma­tycz­ne byle­jac­two), któ­ra tak nie­po­koi w cza­sie lek­tu­ry słów tych czter­na­stu… Była już dwu­kie­run­ko­wość ruchu tego, co idzie – już to roz­pad, już to sen i chór (choć prze­cież są to – być może – jedy­nie kon­so­la­cyj­ne hipo­sta­zy nie­ist­nie­nia); teraz mamy dwo­istość seman­tycz­ną chwi­li, któ­ra może być kon­wen­cjo­nal­nym dość zamia­no­wa­niem naszej tu egzy­sten­cji, lub też po pro­stu nazwa­niem momen­tu, w któ­rym ten, któ­ry tu pisze, po raz ostat­ni trzy­ma na rękach swe­go kota. Ale to znów bez zna­cze­nia, to jed­no-wszyst­ko-jed­no: chwi­la nasze­go życia to jedy­nie dotyk kociej sier­ści pod pal­ca­mi, resz­ta jest bez sen­su, prze­to mil­czy.

IX.

Ale jest jesz­cze tytuł: Łopa­ta, dół, zie­mia. Nic na to nie pora­dzę, ale sły­szę tu (nie po kolei, ale tak wła­śnie usły­sza­łem) ruch – trzy ruchy roz­pi­sa­ne na sześć sylab.
Ło-pa-ta: na tłu­ste „ło” szpa­del wbi­ja się w kopiec świe­żej, wydo­by­tej z dołu zie­mi; na wysi­lo­ne „po” – sto­pa w ubło­co­nym bucie doci­ska czer­pak; na ni to wizg, ni to mla­śnię­cie syla­by „ta” – pro­stu­je się grzbiet i wycią­ga obcią­żo­ne sty­li­sko.
Zie-mia: nie­sły­szal­ny świst, gdy kopią­cy obra­ca się od ster­ty do dołu, na „mia” łyż­ka prze­chy­la się pod coraz ostrzej­szym kątem ku temu, co nie­uchron­ne.
Dół: niski, głu­chy dźwięk, zie­mia spa­da z łopa­ty w grób, zasy­pu­je kocie cia­ło, otu­la cie­płą jesz­cze przez chwi­lę i przed chwi­lą sierść.

X.

Mija tydzień, odkąd zabra­łem się za to tutaj pisa­nie, kolej­ny tydzień mie­sięcz­ne­go Świę­ta Śnią­cych. Jestem o sie­dem dni mniej „dokład­nie”, o tyleż dni bar­dziej „nie­mal”. Moje małe, nie­zna­czą­ce Sein-zum-Tode jest o tydzień far/closer.
Bia­ło-czer­wo­ne znik­nę­ły, ale lęk przed ich bru­nat­nie­niem pozo­stał, a nawet potęż­nie­je. Some­thing is rot­ten in the sta­te of Den­mark.
Sty­gną cia­ła w Pary­żu, sty­gną cia­ła w Bej­ru­cie. Some­thing is rot­ten: Euro­pa współ­czu­je, Euro­pa chwie­je się mię­dzy stra­chem prze­peł­za­ją­cym w nie­na­wiść i tym, któ­re­mu nie wol­no zasty­gnąć w bez­czyn­no­ści, któ­ry musi bro­nić Euro­py i tego, co w euro­pej­sko­ści naj­bar­dziej wznio­słe.
Pogo­da sza­le­je: gęst­nie­ją­ce coraz bar­dziej ciem­no­ści nie­po­skro­mio­ny wiatr prze­pę­dza od fał­szy­wie wio­sen­ne­go cie­pła (sprzed tygo­dnia, z przed­wczo­raj i wczo­raj) do gróźb nad­cho­dzą­cej zimy (dziś), gdzie­nie­gdzie spadł już ponoć śnieg, śnieg.
(Gro­cho­wiak: „Nic ponad­to / I pora już spóź­nio­na / Zapa­da zmierzch / Jest sza­ro / Za chwi­lę śnieg upad­nie”)
(Prus: „Nie­ba pra­wie już nie było nad zie­mią. Padał tyl­ko śnieg taki gęsty i zim­ny, że nawet w gro­bach mar­z­ły ludz­kie popio­ły.”)
Przez chwi­lę cie­pła sierść.