08/02/21

Polowanie na nietoperze. Rozmowa Mariusza Sambora

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Mariusz Sambor: Wiele jest zbędnych i byle jakich spraw, trzeba gadać o istotnym. Tyle jest jeszcze niezbadanych ścieżek, nieznanych dróg i ziół, o których właściwościach nie mamy pojęcia. Rzadkie chrabąszcze. Plantatorzy papryki nie wiedzą, jak żyć, a ponury klasyk mówi, że warto rozmawiać. Rasta zaś mówi: Babilon.

Grzegorz Wróblewski: Tak, wiele nieznanych ziół. Wirusów i nieobliczalnych bakterii. Także owadów (nieznanych ssaków chyba już nie ma), badacze ciągle natykają się na jakieś nowe, odjechane „latające obiekty”… Czy na kosmos pod mikroskopami, na to, co czatuje w naszych kościach, mięsie, pod paznokciem. Nie mamy przecież pojęcia, czym/kim tak naprawdę jesteśmy… A takie wszędzie ostre gardłowanie, husaria, przemówienia na temat udupienia tatrzańskiego misia, porady/rady i inne megalomańskie, solowe trasy… Homo floresiensis z Liang Bua był zresztą do nas podobny. Tutaj nie było i nie ma niespodzianek. Humanoid jest śmieszny, debilny i biedny, biedny, debilny i ostro debilny. Biedny w tej nieprawdopodobnej pewności siebie. Dziwnie go, niestety, poskładano. No i wyszło, jak wyszło. Program wyraźnie nawalił. Ewidentnie urąbani konstruktorzy/wynalazcy i wariatkowo z tego nam wyszło. Więc trochę tu porozmawiamy, choć u mnie w ostatnim czasie faza „świątynnego odosobnienia”, słaba łączność z zewnętrznością, odmiana bar-ma-do, międzybytu i moja ogólna wizja „tu i teraz” może być zredukowana. Nieźle już się z Babilonią nawalczyłem. Jak w tym znanym haiku Brzóski, machałem ci długo i już nie chce mi się machać. Planeta zdycha, dwunożni-głupkowaci, nie mam z nimi nic wspólnego. Tylko konkret. Ty mi talara, a ja tobie dinara, ty mi dinara, ja tobie talara etc.

Jedyne zdolne do aktywnego lotu ssaki, spoczywając, zwykle zwisają głową w dół. Sporo ostatnio namieszały. Czy to, co się dzieje, to rzeczywiście szczególna forma kryzysu? Czy warto skupiać wszystko w konkrecie? Przywoływać zapomniane byty i ich trwające w przestrzeni pozostałości? Rekiny i małe rybki – wszyscy i tak odchodzą.
Zapomniane deklaracje sprzed lat, czyjś pobyt w Berezie za prowokacyjne użycie narodowo świętego zwrotu „Matka Polka”, uznanego w kontekście za obrazoburczy, choć to akurat wydaje się aktualne. Może jednak nie mówmy o polityce? Ja „nie wierzę politykom”. Tak zróbmy. Mniej o Babilonie, a więcej o żółtym wiślanym piachu. Porozmawiajmy także o słomianym dachu.
Anna Matysiak uważa, że „Wróblewski jest antropologiem, który bada sytuację homo sapiens na planecie, w jego uwikłaniu we wszystkie cywilizacyjne przemiany i ciągi”[1]. Jesteś od lat poza polskim układem. Żyjesz tu i tam. Widzisz świat z innej perspektywy. Zwłaszcza świat artystyczny, ale przecież nie tylko. W skali mikro (wieżowiec, nocne wyprawy podmiejskie) antropologiem, co prawda bardziej zanurzonym w lokalności, był Miron Białoszewski. Pewnie stamtąd brały się jego szumy, zlepy i ciągi. W takim razie – pytanie na pograniczu socjologii
i antropologii – czy rzeczywiście Świat oszalał, nie wiadomo już jak żyć?

Każde stworzenie funkcjonuje i następnie odchodzi na jakiejś tam swojej wyspie (niech będzie pochwalony pan Ballard). A każda z tych wysp żywi się z kolei lokalnym (tajemnicze receptury, broń chemiczna, makijaże) ananasem lub innymi sensacjami/ideami. Czy należy komuś wciskać pinky-pinky-zupę-chłodnik? Albo ciasto z okiem salamandry? Sugerować, żeby zamiast Mickiewicza czytał tylko Słowackiego? Słuchał Bacha, a nie Liszta? I wypada też pamiętać, że Pollock był w dobrych kontaktach z Juddem. Stonesi przyjaźnili się z Beatlesami. Nikt nie każe nam dożywotnio studiować fantazyjnych kodów, które tak namolnie & wytrwale preferuje się na Plantach lub w lodach Antarktydy (Arktyki). A poza tym – czy w czasach pterozaura było jasne, w którą dziuplą się ewakuować i gdzie wiercić tunel, żeby nawiać w paszczę giga-małpy-nietoperza? A w rokoko na salonach, jakich użyć (kolor) szminek, żeby się załapać na kość kaczki pod stolikiem pana-władcy, decydenta od poezji zaangażowanej? Każda wyspa to samotność, wyspa z wyspą to samotność pomnożona. Nie wiadomo więc, jak żyć. Instynkt!  Trzeba żyć, żeby trochę przeżyć/pożyć. Jakiś prosty metabolizm. Bez wsadzania sąsiadowi kijka w dupę-ucho-receptory. Wymiana doświadczeń kulinarnych i pozostałych pacyfistycznych kwestii. Nie każdemu to wychodzi. Wojny dwuosobowe, wojny z sobą samym…

Natomiast wszelkie determinanty i ograniczenia powinny być maksymalnie rozpoznane, żeby oddech nie był zbytnio płytki. Tak zwana świadomość.

Grzeczna egzotyka w zamian za grzeczną egzotykę. I nigdy nie wciskać nikomu farmazonów pod tytułem, że „ja wiem”. Bo z reguły „gówno się wie” i skromność zawsze mile widziana. Pani Jadziu, Panie Kaziu – ciszej proszę, gdyż migrena, bóle duszy i upadek. Tymczasem ponure mody, brzdąkanie wszystkich tych fuckerskich guru. Poetów, zbawicieli, członków syndykatu od leczenia kwasem i zjawami, które „lichthaft sind”. Egzystencjalne jęki albo uzdrowicielskie ambicje powinno się zachować w toalecie. Bez wpuszczania innych w kanał-koszmar-komplikacje (KKK). Teraz doskonale widać, gdzie ta mętna cywilizacja zawędrowała. Wirus wszystko przebudował. Nadał sygnał. Być może to koniec starego „porządku”. Początek nowej fazy, o której jeszcze nie mamy pojęcia. A prawdopodobnie słońce nam i tak nie zgaśnie. Zaliczymy kilku kolejnych, nieszczęsnych Wojaczków i znienacka umrze sąsiadowi stryjek stryjka.

Jarosław Klejnocki dostrzega w twórczości poetyckiej Grzegorza Wróblewskiego technikę understatement – niedopowiedzenia i wieloznaczności. Urszula Sokólska uznaje ten rodzaj niedopowiedzenia i wieloznaczności za element strategiczny poetyckiej gry językowej w polskiej poezji przełomu wieków. Grzegorz Wróblewski jako poeta istnieje między Polską i resztą świata. Żyjesz od trzydziestu pięciu lat poza krainą złotych łanów zboża, blisko współczesnej światowej poezji, ale publikujesz w Polsce często, ostatnio nawet dwukrotnie niemal co roku. Chciałem zapytać o współczesną poezję z głównego nurtu, anglojęzycznego. Po chińskim i hiszpańskim to najczęściej używany język, a chyba za mało wiemy o świeżych tekstach i autorach. Niedawno mogliśmy się cieszyć prozami poetyckimi Erica Paula z 2015 roku Miejsce, które może wybuchnąć w tłumaczeniu Marcina Czerkasowa, ale czy to twórczość współczesna? Paul to rocznik 1974. Dlaczego tak mało tu o tym „stamtąd” wiemy?

 Bez przesady. Polska zawalona jest w ostatnich latach poezją z UK/USA. W niemal każdym piśmie masz jakieś (lepszej lub gorszej klasy) tłumaczenia. Kwestia jedynie preferencji. Ponieważ mówimy o krainie Polish School, czyli Szkole Krakowskiej wymieszanej z zaangażowanymi podrygami (wawelskimi smokami itd.), to czego tu wymagać? Przestałem się tym wzruszać/zajmować. Alternatywną estetykę, wizję progresywnej sztuki, poezji, muzy zasugerowałem w mojej książce eseistycznej Miejsca styku. Była dość wyraźnym drogowskazem. Kto miał załapać, to załapał. Dobrze, że tak popularne stały się ponownie wczesne utwory Reznikoffa czy wiersz „Czerwona taczka” Williama C. Williamsa. Po stu latach, co prawda, ale poezja jest ponoć ponadczasowa.
I pewnie za lat 20-200 powróci nad Wisłę z hukiem Louis Zukofsky. Obok niego James Wright i mój wielki „faworyt” Robert Creeley (byli tłumaczeni na polski, ale pozostało nam marzenie o nowych próbach translatorskich i solidnej popularyzacji tych właśnie autorów). Zbuntowany człowiek przyszłości zacznie znowu czytać bitników i podnieci go Jack Micheline. Z tego co mi się zdaje, cała ta ponura organizacja, szajka akademików, (pod)stolikowców, tak zwanych krytyków/poetów, zna obecnie dobrze angielski. Niech więc szukają, zaczną wreszcie działać na własną rękę, a nie tylko, pod osłoną czy za  przyzwoleniem paru starych tłumaczy-decydentów-planistów… Tamci już zrobili, co mogli i nie zrobili, bo widocznie byli zbyt „kwadratowi”, koniunkturalni. Otrzymali swoje wstążki/podpaski – czyli „pora się obudzić”, stać się niezależnym. W Polsce działa obecnie kilku doskonałych, tłumaczy z angielskiego, na przykład Adam Zdrodowski, Piotr Siwecki… Adam tłumaczył m.in. tak doskonałych poetów, jak Rod Megham, Marcus Slease czy Mark Ford. Piotr Siwecki (autor superksiążek hybrydycznych Hyper-Gender, Bios) zna się dobrze na amerykańskiej i brytyjskiej literaturze progresywnej, dociera często do miejsc i ludzi frontowych, pomijanych w oficjalnym rozdaniu kart. Piotra Siweckiego będę chyba już zawsze kojarzył i mocno cenił z powodu przekładów amerykańskich „poetów sieciowych”. Wiedza, wyczucie, profesjonalizm! Swego czasu publikowałem w „Underground Voices” (Los Angeles) i zwróciłem u nich z miejsca uwagę na kogoś takiego jak Rob Plath. Zacząłem ubolewać, dlaczego podobnych zawodników nie mamy w przekładach na polski. A niedługo potem zaskok, ujrzałem w sieci kilka wierszy R. Platha właśnie w tłumaczeniu Siweckiego. Czyli można, ale trzeba mieć pojęcie, co się tak naprawdę za oceanami (aktualnie) dzieje. Lista zaległości byłaby gigantyczna. Nigdy tego nie nadrobimy. W każdym razie nastąpiłoby prawdziwe trzęsienie ziemi, gdyby niespodzianie, za plecami decydentów opublikowano w Polandowie… Jedynie kilka przykładowych nazwisk, żeby nam elita z anglistyki nie padła na wylew/zawały: d.a. levy, Mike Topp, Sparrow. Amerykański L=A=N=G=U=A=G=E na szczęście jakoś tam w Polsce muśnięty (Rae Armantrout obecna, ale już Ron Silliman prawie niewidoczny), gorzej natomiast z brytyjskim (Prynne!). A gdzie flarf i Sharon Mesmer? I koniecznie przydałby się dobrze opracowany wybór Eileen Myles!!! Wspaniali Australijczycy: John Tranter, Mark Young, John Kinsella, rewelacyjna Pam Brown, David McComb (nieżyjący już lider The Triffids, postać galaktyczna). Od lat nie zmieniłem co do tych nazwisk zdania. Wiem, że niedługo będą na bank jakieś przekłady, kogoś z tej „listy marzeń”… Powiedziałem zresztą bardzo skrótowo o tym. Wymagane są miliony dokładnych tomów na temat polskich wąsów i szlachty zaściankowej. Zrobiłem, co mogłem. Skontaktowałem różnych polskich autorów z tłumaczami i twórcami z USA/UK, niektórzy się ze sobą zaprzyjaźnili i doszło między nimi do współpracy.

Kilka miesięcy temu ukazał się w Olsztynie wybór Piotra Gwiazdy Wiersze. W wieku osiemnastu lat (1991) wyjechał do USA. Obecnie jest profesorem na Uniwersytecie
w Pittsburghu. Specjalizuje się we współczesnej poezji angloamerykańskiej. Jest autorem np. doskonałej książki krytycznoliterackiej U.S. Poetry in the Age of Empire, świetnym tłumaczem (m.in. wierszy Wojaczka i Grzegorza Wróblewskiego) i poetą. Na język polski przełożyli go w piękny sposób wspomniani wcześniej Adam Zdrodowski i Piotr Siwecki.
W książce znalazły się także tłumaczenia Jacka Gutorowa i Krzysztofa D. Szatrawskiego. Poezja Gwiazdy brzmi po polsku niezwykle silnie i odświeżająco. Polecam wszystkim rozglądającym się za nowym, progresywym otwarciem…

I na zakończenie tego wątku. Siłowe wprowadzanie na rynek polski autorów z USA czy Kongo pozbawione jest sensu. Po co to robić i dla kogo? Dla skłóconej grupki grafo kombatantów, kilku smutnych „medalistów”, klubu tego czy tamtego? Dla młodzieży czy zwaśnionych zgredów plagiatorów? Jeszcze nie skończyłem nowej całości Cukinie, a już zaczęto ją nieudolnie kopiować… Jest Amazon, niech sobie szajka sama wyszuka wzorzec. A najpierw ponownie odczyta Tuwima (Leśmiana?). Przestało mnie to już interesować. Przespali okazję i fuck z nimi. Myślę, że dużo rzeczy niedługo się może pozmienia. W UK działają Jacek Żebrowski i Dawid Majer. W Norwegii – Sylwester Gołąb. Rynek się ożywi, nastąpią ciekawe przetasowania i jeszcze większa różnorodność.

O twojej twórczości wydawanej w Polsce, można było poczytać niedawno w podsumowaniu roku 2019 w poezji – „Bywa rewolucyjna”[2] Jakuba Skurtysa, pracy obszernej (średnio 204 minuty czytania). Nie mówiąc już o badaniach Anny Kałuży czy Klejnockiego, bo to działania dość hermetyczne, ani o wcześniejszych tekstach Berezy[3] czy Mariana Stali. Ostatnio, poza analizą recepcji twojej poezji i prozy poetyckiej w Wielkiej Brytanii oraz USA, dokonaną przez Justynę Kasperek[4], niewiele można dowiedzieć się o twoich licznych publikacjach poza polską ziemią.

 Badania Anny Kałuży nie były do końca hermetyczne. Były często dość horyzontalne. Miejscami mi odpowiadające. W ostatnich latach na temat moich książek wypowiedzieli się ciekawie Rafał Wawrzyńczyk, Łukasz Żurek, Dawid Kujawa. Kilka lat temu z dużym zainteresowaniem przeczytałem w „Wakacie” (obecnych fatalizmów wokół tego tytułu nie można akceptować) tekst „Kosmityzm” Jakuba Skurtysa. Tam trzeba szukać i tam jest chyba jakieś światło/promień. Obecnie czekam na publikację pracy zbiorowej na temat prozy poetyckiej, The Edinburgh Companion to the Prose Poem (Edinburgh University Press). Piotr Gwiazda przygotował esej na mój temat. Z zapowiedzi Marjorie Perloff (Stanford University): „No longer to be understood as just another genre, the prose poem emerges here as a form of writing that unsettles our very notions of what poetry is or should be. From Novalis and Baudelaire, to such multi-national writers as the Polish-Danish Grzegorz Wróblewski, from Rimbaud’s Illuminations to the Japanese sanbunshi and the Surrealist prose poems of post-Sadam Iraq, these essayists give us a heady new sense of what postgeneric writing, as Steven Fredman calls it, can look like. There is something for everybody in this ground-breaking and truly global anthology.”

Wracając do początku rozmowy i słomianych dachów na wiślanym piachu, to, wiadomka, chodziło o Leona Pasternaka i jego „Okę”, przeróbkę tekstu piosenki „Szumią Oleandry” z wodewilu „Lola z Ludwinowa”, z mojego ulubionego krakowskiego robotniczego Ludwinowa. Nie idzie jednak ani o Pasternaka, ani o panią Lolę. W takim razie o co? O coś więcej, czy o coś mniej? I twoja ulubiona odpowiedź typu „może tak, może nie” to za mało i nie wchodzi w grę. No to „powiedz mi, o co ci
w ogóle chodzi? Powiedz mi, po co ci te kombinacje?”.

Wiem, to nie są nowe miejsca styku i nie marnujmy czasu na prostowanie zagiętych gwoździ typu „o’haryzm” czy „historia Witka u Pani Potęgowej”. Nie będziemy przecież wzbudzać zgorszenia i zagrożeń. W każdym razie nie w pandemii.

Oczywiście. Nie ma sensu rozmowa z tubylcami, szukanie z nimi jakiegoś gwiezdnego kodu, namawianie ich na „niestworzone rzeczy”. Nie sugerujemy im shinto, jak tu mają babę jagę i swój własny, lokalny szamanizm. Medale i przydupasów. Na Marsie te panie/panowie od liryki byłyby jaszczurkami. Neurotycznym ogórkiem. Więc nic na siłę. Gówno mnie te ich lokalne zawody obchodzą. Nikogo na nic nie powinno się namawiać. Omijać z dala kluby na Plantach. Sam stamtąd jesteś, więc wiesz, co mam na myśli. Po co komuś podsuwać poezję
z Kongo? Niech to robi jeden czy inny palant, kutasina z Uniwersytetu w Wólce. A debatę niech rozstrzygnie (rozpłaszczy walcem) android. Życzę mu tego z całego serca. Android jest odporny na wirusa i filologów… Niech ufunduje nagrody i pozakłada pisma.

Pandemia? – siedzę na Zamku z androidami, czytamy na okrągło Grzegorza Wróblewskiego. Popijamy, krzyczymy: „Wypierdalać!”. Interesuje nas tylko rzymska elegia. Albo Longos. Adroidy wiedzą, co to ‘pastor fido’. Zamiast Nagrody Nike, poezja pasterska i eklogia. Na chuj im zaangażowanie, jak są Dziećmi Nowej Ery. Najważniejszym wydawałoby się szybkie reagowanie na istotne aktywności literackie (na sztukę w ogóle). Mamy tu natomiast problem „przyzwolenia”. Jak pochwali, ktoś tam z tych zgrzybiałych decydentów, wtedy inni, nieco mniej zgrzybiali, otrzymują zielone światło. Strach, powinności, strach… To chyba najbardziej blokuje nam krajobraz. Szybkość reakcji. Albo jej kompletny brak.

Siedzisz na Zamku, ale przecież wybierasz się na Wyspy Salomona, a tam, jak wiadomo, najważniejsze uprawy to palma kokosowa, kakaowiec, bataty, kolokazja jadalna, pochrzyn, ryż, palma oleista, oraz maniok. Chodzi mi o kokosy. Sielanka, piasek pod palmą, a tu kokos, spuszczony być może nawet niechcący, przez rozochocone człekokształtne, spada i trafia artystę w czoło. I wtedy co? Ale może wolisz o manioku? Bo przecież świat podobno oszalał i nie wiadomo jak żyć.  To jak to jest teraz z naszym światem?

 Ze światem nic specjalnego się nie dzieje. To są zwykłe fazy – od potopu do potopu. Wiadomo, że raz na jakiś czas nawiedza go czkawka. Nagromadzenie liryki, kiełbasy, inwokacji. Potem wszystko wraca do normy. W nieco zmienionym składzie osobowym, czyli gatunkowym. Żarówka się obecnie przegrzewa. Nadchodzi długo oczekiwany (przez Świadków i głodujących emerytów) czas rebelii. Ruchy uliczne, solve vocem/mens sonora, a dźwięk strun jest głuchy. Wimany nie są przeznaczone do ewakuacji ludności. Wyspy Salomona wszystkich nie pomieszczą. Czyli, powtarzam, nic specjalnego się nie dzieje. Pora ustąpić miejsca androidowi… Można nieustannie cytować mądralińskich: „Szalbierstwa poznań zmysłowych pod pozorem intelektualnych…”. Podstępnie wyłudzone aksjomaty. Albo, mówiąc inaczej, Polska to stolica kosmicznego zacietrzewienia. Jakby ssaki były tam z kwarcu. Zdychają i się temu dziwią… Niesamowite i dołujące. Po co się pojedynkować, jak można się zabliźniać, próbować przeżywać ziemskie sezony w innym tempie przeżuwania…

W efekcie tego przegrzania, o którym mówisz, chyba każdy ma swoje obsesje.
W każdym razie ja mam i pewnie wiesz, jaką. Na razie trzyma mnie ona jeszcze przy codziennej walce, żeby się móc godnie i co też ważne, ładnie, podnieść z kanapy,
z materaca, z leżanki i stanąć choćby na jakiś czas równo na dwie nogi. Żeby nie dać się osaczyć, „Muszę robić to co robię / Robię to co chcę / I nawet się nie staraj / Zatrzymać mnie”. Czy ciebie czasem świat osacza? A może w ogóle nie?

Dobrze, że rozmawiasz tutaj także sam ze sobą. Na tym polega właśnie rozmowa. Na solipsyzmie. Tak się rozmawia na Ziemi. Takie wiersze miłosne tworzył Apollinaire. Żaden świat nikogo nie otacza/osacza. Kant nie rozwiązuje zagadki, zastanawiając się nad zmysłami i danymi naocznymi. Większość programów jest optymalnie dostosowana dla potrzeb poszczególnego osobnika. Auzoniusz miał przecież satysfakcję, tworząc wiersze o tabliczce do pisania. Tak samo Baudri z Bourgueil. Ssak poświęca większość czasu na analizę ksiąg rachunkowych albo na marzeniu o takiej analizie. Nie należy mu w tym przeszkadzać. Strażnik więzienny spełnia podobną rolę jak badacz „Snu Scypiona”. Miałem szczęście, że dzięki siostrze już od lat wczesnoszkolnych mogłem zapoznać się z dziełami Cicerona. Wszelkie zmiany są ciągłe i płynne. Co jest bardzo pocieszające lub bardzo dołujące. Okoliczność! Właśnie zmienił się kolor nieba. Do ogródka wypuszczono kolejnego guru-poetę, inny się szybko skiepścił albo trafił pod celę dla grypsujących… Nikt nie wie, jak dozować energetycznego wampira. Na to traci się całe życie, był taki tytuł filmowy: Nie zaznasz spokoju. Chyba dość udany tytuł…

Nie powinniśmy wysilać się na intymność, ale jak to jest na duńskim zamku? Do Kronborgu masz relatywnie niedaleko, kilkadziesiąt kilometrów, a dzieci podobno mogą tam wchodzić za darmo. Pytam, bo wielu, zwłaszcza młodszych, w naszym ukochanym i umiłowanym kraju ziemniaka i buraka cukrowego, chciałoby się więcej dowiedzieć, co u ciebie. Nie tylko u autora i artysty wizualnego, ale usłyszeć o zwyczajnym, za przeproszeniem, Grzegorzu Wróblewskim. A może raczej o niezwyczajnym?

 To przecież zupełnie naturalne: nie ma ciebie, nie ma mnie, nie ma nas. Kwitną natomiast modele/kody. Opisy losu ojca i dziadka. Spodnie pomyłkowo włożone na głowę. Echo zdarzeń. Nikomu nie jest potrzebna specjalistyczna „wiedza” na temat podstolikowych batalii danego osobnika. Jestem autorem kilkudziesięciu książek albo niezliczonych akcji
w sztukach wizualnych (ew. działań z muzykami). To wszystko. Tam (definicje) zostałem dla zewnętrzności. Energia zaczyna uciekać w podziemia cyklopa, przenikać w chmurę (żeby było poetycko). Ludzie, z którymi następowała intensywna wymiana sygnałów, przestają istnieć. Poligon to konkretne nadajniki/odbiorniki. Zmienna. Ostatnio zmarł Paweł „Kelner” Rozwadowski. Nasze wspólne, ziemskie przygody trwały 42 (!) lata. Podobno to długi odcinek. Co jeszcze? Ostatnio siedziałem nad cyklem mixed-media „A Big Escape” (dzięki pięknej osobie, która zrozumiała moje promieniowanie), w Kopenhadze powstaje z kolei powoli nowa seria akryli „Parallel Space”, zakończyłem książkę Cukinie – wiersze dla Pufinka. I siedzę poturbowany życiem, z androidami na Zamku. Dyskutujemy szczegóły działalności św. Amandusa. Androidy są świeżo naoliwione, bez żadnego problemu przetrwają pandemię… Obecną i wszystkie inne. Zdarzało mi się poznać wyjątkowych ludzi. Część poznikała lub nie wytrzymała natężenia znajomości. Każdy dzień ma swoją księżniczkę, swojego bezwzględnego bohatera, często spuszczającego nas w stany podłamania, obsesyjnych ścieżek… Huśtawka, marzenie o sekundach/minutach/godzinach wydechu.

Zapytałeś kiedyś, o „to, co czujesz, to, co wiesz”. Pewnie dlatego, bo ja zwykle milczę i tylko słucham. Rozmowy z tobą to, przyznam, fascynujące opowieści o świecie,
w którym odkrywamy, że na co dzień „otaczają nas dzikie bestie” i „nie ma już dokąd iść”. I jeszcze dojrzewający maniok z Wysp Salomona. Nie jestem badaczem. Lubię słuchać ludzi. Bardzo to interesujące, dlatego chętnie się wsłuchuję, zwłaszcza gdy „Zablokowane wszystkie drogi. Nie ma już dokąd iść, a za plecami masz tylko mur”.

 Jako zwykły motyl, ćma barowo-bazową, trwając przy mojej pięknej obsesji, nie mogę się powstrzymać i przyznaję, że marzy mi się nakręcony bez zadęcia film o artyście Wróblewskim. Nie, nie fabuła, żaden nowy Dom Zły ani Człowiek z Wysokiego Zamku albo inni Niewinni Czarodzieje, ale dokument. Dokument w czystej postaci, pjur, z trasy, z drogi, z klubu, z Amager i Christianii, gdzie „już noc zapadła nad miastem, i całe miasto śpi”, z Central Parku, z Dolnego Mokotowa, z Freie Stadt Danzig i z miasta London (Bareja i Tym pisali, że jest takie miasto w Anglii). Wiem, Japonia, zapomniałbym o Japonii.  No i oczywiście po drodze Azory. Nie portugalskie Arquipélago dos Açores, tylko obszary dziś już niemal zaginione, krakowskie Azory z prozy Tarzana – Michalewskiego. Oczywiście ciągle masz stałą przepustkę na nasze azorskie torowiska.

Rzeczpospolita Caryńska w Bieszczadach, komuna przy ulicy Brazylijskiej w Warszawie. Ostatnie ośrodki Ruchu (jak nazywali się polscy hippisi), frontowe… To nie byli żadni działacze KOR-u, jak potem próbowano ich opisać. W sumie to nigdy ich nie opisano i bardzo mało na ten temat wiadomo. Azory pamiętam przez mgłę. Poeta Andrzej Szklarz, czyli „Indianin”, i oczywiście „Tarzan” (zrobili mi introdukcję miejsca). Znałem ich dobrze. Podobnie „Mamę Radecką” i „Dekabrystę”. I szybko ich z planety wymiotło. Nie wytrzymali trasy, nowych czasów i amfetaminy. Po wyjeździe z Polski dochodziły mnie stamtąd tylko smutne wieści. Jeden zawodnik po drugim.

Pomysł dokumentu się już narodził, ale czy kiedykolwiek dojdzie do jego realizacji? Ponadto większość moich „aktywności” nie ma nic wspólnego z polskimi dekoracjami. Wędrówka po Ziemi? Niezrozumiała estetyka?  Pytanie, po co i dla kogo? Dla epigonów? Żeby z rozpaczy, słuchając moich „rewelacji”, zmienili zainteresowania i profesję?

Czyli jakby trochę ska, a trochę punk. I „czekamy na sygnał. Z centrali?” Czy od Cortésa i Montezumy? I tak wszyscy „jesteśmy na jednej fali”. Miał być wspominany wcześniej żółty wiślany piach, wioski i słomiany dach. Wracamy do „Oki” Pasternaka, ale czuć już niezły progres. Przecież to jest od razu druga zwrotka, po „Szumi dokoła las”. To pociągnijmy to dalej, how some people say – optymistycznie/pesymistycznie – ty wybierasz! Przecież „najciekawsze dopiero przed nami”…

Konkwistą zajmuję się od kilkudziesięciu lat. Moja Kopenhaga jest w dużym stopniu rodzajem odpowiedzi, dialogiem z książką Bernala Diaz del Castillo Pamiętnik żołnierza Korteza czyli prawdziwa historia podboju Nowej Hiszpanii. Echo tych zainteresowań znajdziesz w moich esejach, czy w zbiorze poetyckim „Noc w obozie Corteza” (WBPiCAK, 2007). Doskonale pisze o tym Anna Kałuża w opracowaniu Torfowiska (WW Oficyna Wydawnicza, Katowice 2008). Natomiast tekst piosenki Pasternaka zawsze mnie intrygował. Sentymentalizm ssaka, jego bardziej/mniej sensowne zrywy. Jakaś groza sytuacyjna… To nie ma nic wspólnego z moją miłością do pana Klossa. W tym najpiękniejszym ze światów nie ma miejsca na czyny niezdeterminowane. Oka to genialny tekst. Gdyby zjawili się niespodzianie u nas goście z planety VVVCFVCT455553 i chcieli przypadkiem dowiedzieć czegoś więcej o faraonach lub tybetańskich lamach, z miejsca bym im tę opowieść-piosnkę
o wzruszeniach w krainie zbóż & buraka cukrowego polecił. Quidquid fit, necessario fit.

Trochę się wykręcasz. Wiem, o czym mówię. Paręnaście godzin przecież przegadaliśmy, chociaż ja głównie słuchałem. Dopiero ciągnięty za język, mówiłem. Doskonale wiemy, że „miłość jest święta”. Ale teraz to chyba szczególnie „dziwny, dziwny czas. Zatrute rzeki, zatrute morza, zatruta Ziemia, zatrute zboża”. Czy raczej – „nie pytaj
o nic i nic nie mów więcej, niech płonie ten ogień, coraz goręcej”!

W takim razie nie stawiamy żadnych ograniczeń. Sam wybierasz, czy pogo pod sceną, czy płyniemy na dłuższy rejs na wyspy, bo ty to wiesz, i ja to wiem – „miasto wciąga”.

 Obecne pogo nie ma nic wspólnego z pogo pierwotnym, początkowym. Agrafki kosztują teraz fortunę na Camden. O mutacjach niech się wypowiadają mutanci. Ponieważ nigdzie nie byli i specyficzne Księgi Estery tam czytali, mają więc zapewne niesamowite pole do popisu. Zresztą dobrze im to idzie. Laktancjusz i Ambroży. W piórach zaangażowania. Dobrze, że przebudziły się roczniki 00. Może trochę przewietrzą całe to kółko różańcowe. Nie ma tu sensu robić powtórki. Opisałem to wszystko w Miejscach styku. Filolodzy z agrafkami za bardzo nie wiedzieli, co z książką zrobić… Szkoda czasu planetarnego. Niech się tematem zajmuje jakiś natchniony Kasjodor. Czyli wyłącznie walka do końca, rodzaj pracy
u podstaw, duszpasterki. Nie można określić stałego miejsca nadawania, nawet jeśli nie jest się twórcą nomadycznym. Michael Strunge był poetą punkowym, ale nie załapał się na new wave, z powodu LSD wyleciał definitywnie z okna. Pamiętaj, że Nowa Kolonia jest maksymalnie konceptualnym rejestrem. Napisałem ją na Christianshavn, przebywając wtedy
w ciężkich do zdefiniowania okolicznościach natury.

To może wróćmy do korzeni. Powiedz, co ci przypomina, co ci przypomina, widok znajomy ten? Albo inaczej (czy rzeczywiście zupełnie inaczej?) – czy jeszcze „Nauczymy się kochać – Przestaniemy się bać” i czy „Życie stanie się muzyką – I stanie się to, co ma się stać”?

 Całe moje życie było jednym wielkim rozmyślaniem nad predestynacją, matriksem, nad głupotą i ograniczeniami – wszystkimi możliwymi – smutnego i jednocześnie niewiarygodnie pewnego siebie humanoida… Jasne, napotkałem na mojej drodze ludzi nadających w podobny do mojego sposób. Zabliźniałem się z nimi, ulegałem zauroczeniom itd.

Natomiast polskie dekoracje to dla mnie tylko (aż) właśnie konkretne osobniki, wymiana sygnałów. Innych „potrzeb”, sentymentów nie posiadam. Ostatecznie o wiele dłużej żyję poza Polandowem. Musiałbym w tym układzie mieć w głowie malarzy ze Skagen, czy poezję Henrika S. Holcka. Jednak przysłowiowe „wszędzie jest tak samo” zdaje mi się najbardziej sensowną obserwacją. Przestrzenną zmyłką dla ludzi, którzy mnie słabo znają jest fakt, że komunikuję się i tworzę w języku polskim. Myślą więc, że bigos, narzekanie na biskupa Absalona i krainy multi-kulti, które zniszczą nam twierdzę w Licheniu…

„To, co czuję, to, co wiem”. Powiedziałem, że moja obsesja jest „tym, czego mi najbardziej brakowało”. I zresztą ciągle brakuje. Ten brak ma swoje efekty uboczne, bo napędza i dzięki niemu wracam, do tego, co dobre. Zwłaszcza gdy słucham, chociażby Free Jazz Ornette’a Collemana, albumu nagranego prekursorsko w stereo,
z dwoma kwartetami jazzowymi w dwóch osobnych kanałach. Tak, to tamta płyta z obrazem Jacksona Pollocka The White Light z 1954 roku na okładce. Skoro mowa
o Pollocku, to nie sposób zapytać, kiedy zobaczymy twoją kolejną wystawę w kraju dzieciństwa? Czy może szykujesz coś za granicą? Przecież ciągle powstają twoje nowe obrazy i cykle obrazów.

 Wystawy miały się odbyć, ale wirus sparaliżował cały świat wystawienniczy. Nie mamy więc aktualnie po co niczego planować i zapowiadać. Miałem już trochę podobną sytuację
w przeszłości. W USA szykowano mi ciekawą akcję retrospektywną, tymczasem mocno się rozchorowałem, zbyt długo siedziałem w szpitalu, terminy minęły i nic z tego nie wyszło. Inna sprawa, że zmienia się ciągle charakter moich działań. Pracuję obecnie dużo nad światłem i monochromami. Niekiedy lepiej pokazywać mi to online, wirtualnie. Jestem też  w trakcie tworzenia dwóch cykli malarskich/mix-media: „Parallel Space” oraz „A BIG ESCAPE”. Mam termin wystawy w Polsce, w jednym z BWA, ale wolę go tutaj nie ujawniać, żeby nie zapeszyć (nie wiadomo jak się rozwinie pandemia). Ciekawe, pierwszą wystawę malarstwa miałem w Polsce w 2014, czyli w 29 lat po wyjeździe z kraju (w Muzeum Literatury w Warszawie). Było to dość dziwne uczucie… Potem nastąpiły tam kolejne, indywidualne i udział w zbiorowych. Ponadto moje prace wizualne pojawiają się niekiedy na okładkach książek, np. dwóch ostatnich zbiorów poetyckich Krzysztofa Jaworskiego czy wsobnych maszynkach Anny Matysiak. Myślę, że trochę osób w Polsce posiada już większą/mniejszą orientację, co do mojej sztuki… W książce eseistycznej Miejsca styku (CONVIVO, 2018) dużo o tym wspominałem. Nie jest więc to obszar zakamuflowany
i kompletnie niedostępny.

Jak gwiezdne obszary i nieoczekiwane przestoje w chmurach? Wspominam Stellar Regions, bo przecież Coltrane jest Ci bliski. Miałeś możliwość współpracować z Johnem Tchicai, który nagrywał z Coltrane’em. Od trzydziestu pięciu lat żyjesz za jeziorem wschodnim, jak ci, którzy znają perspektywę przestrzennych mórz i oceanów, nazywają Bałtyk. Trochę to z dala od „morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec”, więc potomkowie Piastów, mimo lotów czarterowych, mogą niewiele o tym wiedzieć. Kopenhaga, bazowe z twoich miast, a było ich przecież wiele – Londyn, Nowy York, Kyoto i inne, kojarzy się z kopenhaską Syrenką. A jaka jest twoja Kopenhaga? Poza zdjęciami Wojciecha Wilczyka i twoimi, udzielanymi oszczędnie głównie z Amageru, mało o niej wiemy. Tivoli, Christiania, wielkie browary, to akurat wiadomo. Czy grałeś w bilard w pubie Fingerbøllet na Chritianshavn? Ze swojego ostatniego razu pamiętam niestety głównie jakiś targ z rybami, nocne Tivoli, Christianię i muzeum Ny Carlsberg Glyptotek.

 Mówisz tutaj o kilku sprawach. Tak, gdy zaczynam opowiadać w Polsce o moich różnych akcjach i niekiedy (siłą rzeczy) padają nazwiska…, wtedy robi się na zasadzie programu, gdzie zapytano kibiców/licealistów, kto wygrał powstanie warszawskie i w którym konkretnie roku. Sam rozumiesz jak bajeczne były odpowiedzi. Więc mogę tutaj na zasadzie Hyde Parku trochę ponawijać. Miałem przyjemność kilkakrotnie z – nieżyjącym już niestety – Johnem Tchicai występować. To legendarna, kanoniczna postać. Dla jednych z powodu Coltrene’a (przełomowa płyta „Ascension”), a dla innych Johna Lennona czy Yoko Ono, z którymi też współpracował. To takie hasła wywoławcze. Tchicai był jednym z bogów jazzu improwizowanego, eksperymentalnego. Ciężko wymieniać ludzi, którzy z nim grali-nagrywali, przykładowo: Don Cherry, Archie Sheep, Albert Ayler, Marilyn Mazur etc. etc. John lubił akcje hybrydyczne, łączenie muzy z poezją, działał z nim np. Amiri Baraka. Był poważnym i charyzmatycznym człowiekiem, sporo się od niego nauczyłem, lubiliśmy się.

Pytasz o Kopenhagę… Nie przebywam tu turystycznie (żyję w Danii, z różnymi dłuższymi lub krótszymi przerwami, od 1985 roku), rzeczy dla mnie oczywiste, Tobie wydawać by się mogły lekko/mocno zakręcone. Nawet, gdybym Ci opowiedział o tajemnicach Tivoli albo syrenki (nieposiadającej miecza i tarczy). O polskich mitach dotyczących Wolnego Miasta Christiania nie wspominając. Czy o kopenhaskim Bronksie – Amager (gdzie od kilkunastu lat ‘urzęduję’, wcześniej żyłem na Valby i Christianshavn – echo znajdziesz w moich pierwszych książkach). Kopenhaga to ty, ty sam budujesz sobie to miasto. Dostajesz w nim w dupę albo jakoś tam idziesz do przodu. Ono Ciebie wyczuwa. Z miejsca prześwietla. I taka moja „wyczerpująca” wypowiedź na temat Amager… Umówiliśmy się, że tu kiedyś wpadniesz. Wtedy lepiej zrozumiesz i nie obawiaj się, nie wystawię cię.

Niech tylko epoka maseczki i odosobnienia minie, to trzymam za słowo i wyruszam. Odosobnienie to jedno, ale egzystencjalnie: czy „runął już ostatni mur” ograniczający nas od sztuki? Dzisiaj każdy chce i może tworzyć, trudno tylko się przebić. Szlachetni akademicy analizują i etykietują sztukę na lepszą i gorszą – sprawdź kostki brukowe, czy stylowo podkreślą otoczenie twojego domu! To na pohybel akademizmowi skandalizujące pytanie – czy rzeczywiście w sztucenie dzieli nas nic”? Możemy chyba pozwolić sobie na skandal, czyli upublicznić oburzające fakty. Damy radę z tym skandalem? I czy to się da „powiedzieć słowami”?

Myślę, że o skandalu nie może być mowy. Raczej o tym, że wszystko jest dozwolone. Banksy albo Brzęczyszczykiewicz. Nic nikogo nie może obecnie zadziwić. Nowe media załatwiły całość. Jeśli jesteś specjalistą od malowania głowy konia, to żaden mądraliński z Wólki nie może przecież tobie tego zabronić. Zwłaszcza, jeśli masz wiernych fanów, którzy za taką głowę solidnie sypną talarami. Więc ktoś tam katuje portrety siwka, a inny produkcję fractali i narzeka na swojego wiekowego już merca. Wszystko da się powiedzieć słowami. Także narządami i kolorem wąsów. Nigdy nie mogłem odróżnić punka od handlarza starzyzną. A że wychowałem się w duchu Judda czy Alechinsky’ego (kontrasty!) i nie podniecał mnie „Jerzy Gondol znad Wisły”, jest moją prywatną sprawą. Znamy doskonale hasło „ze mną się nie napijesz?”. Czysty absurd. Niech sobie malują siwka i się ode mnie na zawsze odstosunkują…

Mam na koniec problem, jak wybrnąć z Pasternaka. Powinniśmy razem zaśpiewać coś pozytywnego, bo „mieszkańcy miasta i przyjeżdżający, tacy zmęczeni i tacy cierpiący, przeklinający swój codzienny los, słyszałem także taki głos”, będą trochę zagubieni i znowu będą wołać – „powiedz mi, o co ci w ogóle chodzi, po co ci te kombinacje”. Raczej nie będą pytać: „Nauczymy się kochać? Przestaniemy się bać”? Choć ja przy tym mam ciągle na myśli włoskie szpilki i średnią krajową[5]. Może zostawmy już „to, co czujesz, to, co wiesz” i to, co tak wszystkich i chyba nas samych, zatroskało. Zaśpiewajmy na koniec radośnie do znanej melodii:

Żółty wiślany piach,
wioski słomiany dach,
płynie, płynie Oka,
jak Wisła szeroka,
jak Wisła głęboka.

I zakończmy mniej znaną zwrotką na dalszą drogę na Wyspy:

Szumi, hej, szumi las,
gdzieżeś rzuciła nas?
Dolo, dolo nasza,
hej, dolo tułacza,
gdzieżeś rzuciła nas?

Czy może, Panie Grzegorzu, coś innego w finale?

Włoskie szpilki są OK. Kwestia jedynie techniki, umiejętnego się w nich poruszania. Okinawa i kata. Obawa przed kapusiami. Coś w tym jest. Trening w samotności. Ostatecznie Pasternak garował chyba dwukrotnie w Berezie Kartuskiej… Nieźle go tam zglanowali, stąd pewnie nostalgia, czyli pola buraczane, zamiast plantacji truskawek. Piękna piosenka „Oka”! Kiedyś chciałem ją porecytować przy muzyce ambientowej, ale wtedy mój maker zapowiedział, że on w tym układzie zaśpiewa coś więziennego. Zrobiłoby się trochę jak pod celą, więc nie chcieliśmy poecinom psuć nastroju. Kosmos to astrowata roślinka pochodząca z Meksyku. To słynne „Ahu, ahu i do piachu”, idealnie oddaje charakter pobytu na Ziemi. Nie mają znaczenia Wólka czy Azory. Natomiast okularnicy powinni poluzować, nie ciąć się z powodu poetyckiej wstążki. To przecież Hyde Park. I tak nikt ciebie nie słucha…

I ponieważ intensywnie czytam „przeczytane już wiele razy” książki, na pożegnanie polecam 10 tytułów:

1. Bierny wampir, Gherasim Luca
2. Pergmonia, Jan Drzeżdżon
3. Efekt Lucyfera, Philip Zimbardo
4. Oko, Vladimir Nabokov
5. Ballada o miłości, Mishima Yukio
6. Z dziennika podróży, Andrzej Bobkowski
7. Kosmiczne marionetki, Philip K. Dick
8. Dziecko w czasie, Ian McEwan
9. Lunatyczna kraina, Mia Couto
10. Morawagin, Blaise Cendrars

Dziękuję ci serdecznie za rozmowę, mając nadzieję na kolejne.


W rozmowie wykorzystano fragmenty tekstu piosenki „Oka”, autorstwa Leona Pasternaka oraz cytaty z tekstów piosenek Brygady Kryzys i Tomka Lipińskiego. Przypisy:
[1] Nocny stolik #31. Anna Matysiak: Lubię, gdy język jest narzędziem badania świata, https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,nocny-stolik-31-anna-matysiak-lubie-gdy-jezyk-jest-narzedziem-badania-swiata,4305.html
[2] http://malyformat.com/2020/02/bywa-rewolucyjna-podsumowanie-roku-2019-poezji/
[3] Henryk Bereza, Potencjalność, Pogranicza 6/2007
[4] Akcent – czasopismo poświęcone literaturze pięknej, sztukom plastycznym i naukom humanistycznym, http://akcentpismo.pl/akcent-w-przestrzeni/justyna-kasperek-recepcja-poezji-i-prozy-poetyckiej-grzegorza-wroblewskiego-w-wielkiej-brytanii-oraz-usa/
[5] Grzegorz Wróblewski – Tora, Tora, Tora, WBPiCAK, Poznań 2020