07/02/22

PPR (#2)

Jakub Skurtys

Strona cyklu

PPR
Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Styczeń jaki był, każdy widział. Zanotowaliśmy niechlubny pik pandemiczny, który co prawda był do przewidzenia i wszyscy statystycy go zapowiadali, ale też nikt specjalnie się nim nie przejmował, do czasu aż pół pracującej Polski znalazło się na kwarantannach i trzeba było te kwarantanny poskracać, żeby cokolwiek jeszcze działało. W poezji też, jak to w styczniu bywa, szaro i buro. Wydawało się przede wszystkim rzeczy zaległe i przedatowane, żeby zdążyły się jeszcze zmieścić w roku 2021 i załapać do najważniejszych nagród. Bo styczeń to – jak już wielu wydawców w swoich społecznościowych mediach odnotowało, dzieląc się zdjęciami dwudziestokilogramowych paczek z książkami – nielubiany przez nikogo miesiąc wysyłek obowiązkowych egzemplarzy dla jurorów dużych nagród.

Nowych tomów wyszło niewiele, a tych wartościowych jeszcze mniej. Naprodukowały się głównie wydawnictwa typu Impuls, Sowello, Poligraf, Sorus, Borgis, LSW, Anagram itp., można by z nich zresztą ułożyć alternatywną listę antypolecajek, ale ja nie o tym… Wraz z początkiem roku w Znaku tomem Ręka pszczelarza „w nocnym labiryncie zgiełku i neonowych świateł poeta szuka[ł] zbawienia”, trochę jak ta ręka w ładownicy długo i głęboko, aż wszystko pobladło. Ja na szczęście zbawienia nie szukam, a na pewno nie przez poezję odpisywaną z Miłosza, więc hojnym okiem sięgnę znowu do końcówki ubiegłego roku i na początek nowego, co czasem trudno odróżnić od siebie, bo przecież mało kto datuje poezję z taką pieczołowitością, jak hity instagramowej prozy, mającej szansę na chwilę w mediach głównego nurtu. Otwieram drugi odcinek poetyckich przebojów roku tomami, które mają nam do zaproponowania coś więcej niż proste dzienniki kwarantanny, choć w nowy rok wprowadzają nie zawsze śpiewnym krokiem.

Laura Osińska, zmyśl[   ]zmysł, wybór Anna Adamowicz, Biuro Literackie, Kołobrzeg 2021

Zacznijmy od styczniowej świeżynki, oczywiście wydrukowanej pod koniec grudnia i datowanej na rok ubiegły – tomu zmyśl[   ]zmysł. Laura Osińska w wyborze Anny Adamowicz to Adamowicz non-fiction, o czym wszyscy dobrze w środowisku wiedzą, ale heteronimy są przecież mile widziane w poezji, więc niech to ja będę psujem zabawy, który pierwszy powie to na głos. W odróżnieniu od wcześniejszych, autorskich wierszy poetki, często narracyjnych i intelektualnych, zbudowanych wokół konkretnych konceptów lub wikipediowych historii oraz podszytych wyraźnym lękiem klimatycznym i lewicowymi sympatiami posthumanizmu, heteronim Osińska prezentuje tę bardziej szczerą, niemalże konfesyjną opowieść o zakochaniu, fascynacji i utracie oraz związanym z tym cierpieniu. Adamowicz próbuje w ten sposób przy okazji nadrobić lukę w literackiej widzialności kobiecej nieheteronormatywności, z którą rzeczywiście jest spory problem.

Patronką zmyśl[   ]zmysł jest oczywiście Adrienne Rich, tych kilka przekładów Jakuba Głuszaka, które ukazały się w BL jako 21 wierszy miłosnych, a jednym z motywów działania wrocławskiej poetki staje się wzięte od Rich motto: „nikt nas sobie nie wyobraził”, więc (domyślnie) musimy zrobić to same. Adamowicz od jakiegoś czasu otwarcie wyrażała przekonanie, że nie ma w Polsce wiarygodnego języka poezji lesbijskiej, w przeciwieństwie do mniej więcej udanej prozy (Filipiak, Schilling, Kłos, Kotas). Oczywiście można by szukać śladów u Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, u Marzeny Brody i Ewy Sonnenberg, a ostatnio w głośnym debiucie (i komentarzach do niego) Patrycji Sikory, ale to wciąż niewielki, raczej mało reprezentatywny odsetek liryki, która średnio radzi sobie z miłością i erotykami, a lepiej wypada w tematyce zaangażowanej społecznie. Język, wspólnota obrazowania czy też homoerotyczny kod poezji lesbijskiej po prostu w Polsce nie istnieje, choćbyśmy za jej patronkę uznali samą Safonę. Jak Adamowicz vel Osińska wypełnia ten brak? I czy w ogóle chce go wypełnić?

Powiedziałbym, że nadal wolę jej wiersze katastroficzne, ekologiczne i anatomiczne, ale to chyba naturalne, bo chociaż obiema rękoma podpisuję się pod walką o zwiększoną widzialność wszelkich tęczowych barw, to zawsze będzie się to działo jako fragment bojów o tożsamość. A kategorie tożsamościowe – jak by ich nie obrócić – mają swój plemienny aspekt, w pewnym momencie pacyfikujący dyskusję nad jakimikolwiek wartościami estetycznymi. W duchu lewicowej identyfikacji nie powinienem więc w ogóle pisać o tej książce, bo doświadczenie lesbijskie jest mi obce. Zakładam jednak, że Adamowicz-Osińska świadomie opublikowała tom poezji w znanym wydawnictwie, a nie dzienniczek z rozstania dedykowany Oldze Litwin, więc również takiej – poetyckiej, a nie intymnej – konfrontacji ze swoimi zapiskami oczekuje. Poza tym jej propozycja bardziej niż gestem politycznym i walką o widzialność jest właśnie opowieścią miłosną, próbą liryczną, sprawdzianem tego, na ile współczesny wiersz potrafi jeszcze udźwignąć ten uniwersalny temat i nie popaść w banał.

Kilka utworów ma tytuły, które nawiązują do słynnych obrazów lub filmów, a ich tematami lub bohaterkami były kobiety i ich homoerotyczne relacje (Pensjonarki na Plantach i Śpiące, filmy Dziewczęta w mundurkach i Portret kobiety w ogniu), można je więc potraktować jako skromną próbę zasugerowania homokanonu, alternatywnego wobec tego gejowskiego (z Iwaszkiewiczem, greckimi posągami i filmami Xaviera Dolana). Podmiotka otwarcie zmaga się z jednej strony z „niedoreprezentacją”, a z drugiej – z różnymi rolami, w których funkcjonuje jako kobieta, oraz z konwencjami miłosnymi, które musi w związku z tym przetworzyć na własne potrzeby – od „być pensjonareczką całującą ukradkiem”, przez iście turpistyczno-anatomiczną wiwisekcję ciała kochanki w stylu Grochowiaka („próbuję opisać twoje ciało ale/ umiem tylko kroić na kawałki i porównywać”), aż po poetykę zbrutalizowanego przesytu i przejście w znanym z podrywowych memów pytaniu: „elo, ruchasz się czy trzeba z tobą chodzić” do niemal lirycznego „ruchasz się czy trzeba z tobą żyć i umierać”. Poza tym mamy dwa jakby inicjacyjne momenty utowarowienia intymności, pisane trochę w duchu „pokemonów” Taranka wiersze: „pierwszy raz wchodzę na Pornhuba” i „drugi raz wchodzę na Pornhuba”. Oba te symboliczne „wejścia” w świat lesbijskiego seksu, skategoryzowanego podług męskich fantazji, stają się próbą dorosłości i okazją do wypowiedzenia zwyczajnej intymności: pragnienia spokojnego związku, a potem utraty i tęsknoty za nim. Osińska robi to podobnie sentymentalnie jak w niektórych tekstach Tomek Bąk wspominający swoją nastoletnią miłość, i zdaje się, że po ten sentymentalizm sięga autorka celowo, bo pod koniec tomu pisze: „gdyby ciało było sentymentalne,/ świętowaniu utraty nie byłoby końca;/ najdrobniejsze skaleczenie obrastałoby blizną”. Zamiast sentymentalnego ciała, które pamięta i nosi na sobie każdy ślad, mamy więc sentymentalne „ja” podmiotki, otwarte jak książka, niezasklepione, przypominające klamrę w tytule. Mamy „pustkę” pomiędzy „zmysłem” i „zmyśleniem”, doznaniem i fantazją, obecnością i jej brakiem.

Zastanawiam się, czy gdyby obedrzeć te wiersze z lesbijskiego kontekstu, byłyby równie ciekawe po prostu jako erotyki. Ale właściwie dlaczego mielibyśmy to robić? Żeby rozważać w kategoriach uniwersalnych coś, co wcale nie chce być uniwersalne i co każdorazowo odkrywa przed nami swoją normalność i pojedynczość? Adamowicz to bardzo dobra poetka, która sprawdza się w intymnych erotykach, choć dopiero wypróbowuje tę formę. Między surrealistyczną frazą „orgazm to fasetowane szkiełko dawane/ w komplecie z latarką o mocy słońca” a esencją intymnej mikrologii: „niteczka śliny rozpinająca się/ pomiędzy rozłączonymi ustami” zawarta jest jakby cała, nasycona erotyką i nadziejami, a potem smutkiem i obsesyjną tęsknotą, opowieść o łączeniu i rozdzielaniu się ludzi/ciał/tkanek/cząsteczek. Isobel Armstrong, ceniona badaczka afektów i estetyki afektywnej, w jednym z bardziej znanych szkiców postulowała, że: „powinniśmy myśleć nie tylko o prozodii ciała – grymasach, drgnieniach i ich somatycznych zapisach w języku – ale także o prozodii szczeliny, pustej przestrzeni, artykulacji poprzez pauzę, o momencie pustki”. Tom Adamowicz jest właśnie o takiej „prozodii szczeliny”, o rytmie luki, o czymś, co trzeba dopiero wypełnić.

Piotr Janicki, ||, Wydawnictwo J, Wrocław 2021

Druga nienormatywna propozycja to tom, którego tytułu nawet nie potrafię zapisać, bo wykorzystano doń czcionkę o nazwie Standard Galactic Alphabet, a więc Piotr Janicki w nowym, kosmicznym wydaniu, z jak najbardziej szczerą i wzruszającą dedykacją na pierwszej stronie: „dla UFO”. Inność i nieprzystawanie, tak podmiotu, jak i adresata, są w tę książkę wpisane już od pierwszej strony. Trochę pobawiłem się w odkodowywanie znaczków, bo lubię (patrz: recenzja tomu Piotra Przybyły…), i wyszło iście barokowo, a po dodaniu polskich znaków: Ćwiczenia muzyczne albo księga muz napisana przeze mnie na gruzach Cesarstw Zjednoczonych Ameryki Płn. Zapowiadał, zapowiadał, i zrobił. Fantazjował o Rilkem, pisał w tekstach o przewadze śpiewu i o konieczności powrotu do muzyki jako podstawy języka poetyckiego, w wywiadach mówił o swoim archaicznym podejściu do tego, czym jest wiersz, i po raz kolejny wykpił nasze lekturowe przyzwyczajenia oraz instancje literackie, na których polegamy. Ćwiczenia… trzeba by bowiem określić jako barokową sylwę w najczystszej postaci – trochę diariusz, w którego skład weszły przypadkowe zapiski, trochę zbiór krótkich scenek dramatycznych, kilka rozważań filozoficznych, plansze niebędące ani wierszem, ani tytułem kolejnych części, ale mające w sobie coś z poezji konkretnej, no i kilka standardowych wierszy, choć i tu można mieć wątpliwości, bo w wykonaniu Janickiego przypominają one raczej paragrafy tekstu, które nie chcą być ani prozą poetycką, ani utworem lirycznym. To z pewnością kolejne wyzwanie, czym jest dziś i czym jeszcze może być poezja.

Jedno jest pewne: autor nie umarł i chociaż podpisuje się dopiero na stronie redakcyjnej, to czuwa nad tym wszystkim w sposób tak idiomatyczny, że nie sposób go pomylić z jakąkolwiek inną stylistyką. Gdy czytamy, że „na niebie kitwaszą się chmury”, albo że: „Dni przynosiły jak najmniej smutku, oby./ Można powiedzieć, że wtedy, kiedy tak ma być, wiem o wszystkim, co się u nich dzieje, a innym razem, że nie miałem na nie pomysłu, bo serce rwało się do nocy, i że kilka moich myśli, które tym dniom spontanicznie towarzyszyły, zaginęło bez wieści./ Ach, gdyby poezja w następnym roku wciąż potrafiła wyrzucać tylną nogę ponad głowę” („Czym oczy naprawdę są”), wiemy doskonale, że to Janicki. Właśnie ta (uwaga – oksymoron) melancholijna ekstaza prowadzi autora Ćwiczeń… na manowce i wywija jego zdaniem na boki, jakby okres retoryczny rzeczywiście był tożsamy z ruchem myśli i przepływem czasu. Jest w tym niekłamany zachwyt, skupienie, luz i poczucie straty. Są to takie zdania, o których kiedyś – w Sale sale sale – Szczepan Kopyt napisał w buddyjskim duchu w jednym ze swoich najlepszych wierszy, że „z zastanowienia się wynika rytm i piękno rzeczy”.

Rytm i piękno rzeczy to dwie właściwości (bo nie pojęcia), które Janicki konsekwentnie zgłębia w lirycznych partiach tomu, jakby pisał alternatywną prolegomenę do Krytyki czystego rozumu. Można go więc bez końca cytować albo jak mędrca, albo jak świętego idiotę. W jego działania wpisane jest antymodernistyczne zawieszenie niewiary w wiersz jako wytwór i towar. Wielokrotnie sugeruje nam, że wiersz po prostu się zjawia, że jest ściśle związany z przepływem myśli, a wszystko w nim odbywa się w jakichś sentymentalnych ramach, między wzruszeniem, „porywem duszy”, olśnieniem i językiem plotącym trzy po trzy. „W takim jednym bezemocjonalnym uczuciu ujrzałem świat, którego granicą był z lewej strony dar, a z prawej daremność./ Najwłaściwsze myśli są takie zaskakujące; myśl dojrzewa, odrywa się od swojego drzewa i masz niecałą sekundę, żeby ją zapamiętać” („Wiersz protestu”) – takich autotematycznych wątków jest w tym tomie bardzo wiele, bo Janicki w swojej poezji rzadko wychodzi poza dwie podstawowe, romantyczne dyspozycje: rozumu i czucia, a także paradoksalnego napięcia, które powstało z ich oddzielenia. Można powiedzieć, że jest on najbardziej spinozjańskim poetą, jaki przydarzył nam się w ostatnim trzydziestoleciu.

Wiersze Janickiego są niezwykle skupione, poddane poetyckiemu rygorowi, a zarazem tak wolne, jak tylko potrafi być wolny wiersz, verse libre. Nie mówią o niczym konkretnym, nie symulują dyskursywnych traktatów filozoficznych, chociaż mogą brzmieć czasem jak koany, a czasem jak fragmenty esejów albo nawet zwyczajne, przeestetyzowane opisy przyrody. Odsłaniają raczej swoją skrajną poetyckość i potencjalność, którą rozumiem tu jako impuls konstrukcyjny poprzedzający percepcyjne schematy i samą rzeczywistość. Z Ćwiczeniami… jest trochę tak, jakby poeta bawił się w światotwórstwo w sandboxowej grze. Każdy, kto nie oczekuje od wiersza jasno wyznaczonego celu, komunikacyjnego konkretu, a gotów jest na pełne dezynwoltury (choć wcale nie puste) przebiegi, odnajdzie się w tej piaskownicy w gronie innych niezidentyfikowanych obiektów latających. Tak przedstawia się ostateczna odpowiedź na pytanie: „co powinny wiersze?”. Na zachętę jeden refleks, relaks, remedium na wszystko, co moglibyśmy zrobić z poezją, gdybyśmy jednak nie – „Co zrobił Prince?”:

Zrezygnował z kabla do gitary, dalej jednak jest już festiwal lubieżności
y ognia tak nienażartego, jak wrzesień jest zielenią.
I chociaż obszedł potrzebne pola, to ona nawet nie została nadtrawiona.
Jakbyście… jakbyśmy zaparzyli herbatę, od której smakowego pejzażu
kręci się w głowie, macierzanka jest nagle solistką i uderza w samo serce.
Nie ma drugiego tak wesołego człowieka, jak ziemski.
Na pytanie, czy rozumie, co się do niego mówi, mówi, że się stara, mówi:
„myjnia”, „wdzięczność”, „do widzenia”.

Poetki na czas zarazy, red. Jolanta Prochowicz, Bartosz Wójcik, WBPiCAK, Poznań 2021

Teraz pora na wybory, a to akurat przejście antologijne w drugiej odsłonie cyklu wydaje się oczywiste, bo zawiera w sobie i sporo zapowiedzianej wcześniej nienormatywności, i pandemiczną nadwyżkę, i jest przy okazji ważnym głosem sprzeciwu – taką formą wypowiadania doświadczenia, która żąda i bluzga, śmiało wykrawając dla siebie kawałek tortu. Poetki na czas zarazy to antologia konceptualna, która przede wszystkim oddaje głos – po jednym wierszu – bardzo szerokiemu gronu utalentowanych autorek, na ogół z roczników osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, choć na prawach pewnego patronatu pojawiają się też wiersze poetek starszych, np. Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej czy Krystyny Miłobędzkiej. Jest oczywiście również Laura Osińska, a całość otwiera wiersz Patrycji Sikory, który uzupełnia diagnozy ze zmyśl[   ]zmysł: „w konstytucji jest o tym, że nas nie ma”, „jeśli się o czymś wspomni, to coś istnieje,/ nie powiedziano jeszcze wszystkiego”.

Tekstów otwarcie lesbijskich znajdziemy w tej antologii kilka, w tym krótki manifest Zoe Leonard w przekładzie Joanny Krakowskiej z jej Odmieńczej rewolucji: „Chcę lesbę na prezydentkę”, który może i jest zbyt deklaratywny, zbyt oczywisty, ale trzeba go chyba potraktować właśnie jako część amerykańskiej tradycji politycznego spoken word i jako taki zaakceptować, bardziej jak kulturowy artefakt sprzeciwu z lat osiemdziesiątych niż tekst warty większej uwagi (trochę jak kiedyś „Dezyderata”, w pewnych kręgach kultowa). Podobną funkcję pełni w tomie chyba obecność Rudki Zydel, choć bardzo mnie cieszy, że autorka zgodziła się wystąpić pośród poetek, bo na ogół od instytucji poetyckiej się odżegnuje.

Można mieć do tej publikacji jeden fundamentalny zarzut: artykulację głosu, opartą na wkurwie, niezadowoleniu, wydobywaniu opresji systemu i ogólnego niepokoju społecznego, stawia ona ponad samymi wierszami. To jest taka antologia, która w sposób znacznie bardziej bezpośredni i zideologizowany niż np. (nie)sławne Zebrało się śliny…próbuje stać się manifestem kilku pokoleń kobiet i dziewczyn, mówiących wspólnym głosem przeciw ZOZO i ZOZI. Aż trudno wyobrazić sobie bardziej reprezentatywny przekrój pisarek, od Genowefy Jakubowskiej- Fijałkowskiej i Krystyny Miłobędzkiej, przez Justynę Bargielską, Basię Klicką i Joannę Mueller, aż po debiutantki Sarę Szamot i Emilię Konwerską, a nawet będącą przed debiutem Sarę Akram. Jest nawet coś, co można by określić mianem literowej zabawy, udającej poezję konkretną, autorstwa Mai Staśko, obecnie przecież głównie działaczki społecznej. Całość otwiera lesbijski manifest Sikory, a zamykają zdania: „Nie cierpię Miłosza noblisty/ Chwalił się ciągle, co czytał/ Boomersko i nieprzejednanie” Marty Ewy Romaneczko, co również można potraktować jako pewien gest niezgody – na męski, spetryfikowany kanon i na wszechobecny powrót inteligenckiej figury Miłosza, z jej fallicznym, retorycznym i moralistycznym podglebiem. To nie jest dobry wiersz i wiele takich średnich, przeciętnych, zbyt zideologizowanych lub wręcz dziennikarskich tekstów w tej antologii znajdziemy. Szybko się zapomną, bo nie proponują żadnych innowacji, otwarć ani ujść i nie tworzą estetycznych perceptów, tylko wypowiadają komunikaty. Ale chyba nie taka ich rola.

Choć jestem najdalszy od naiwnego lansowania poezji, która po prostu mówi o słusznych sprawach lub w imieniu jakiejś wykluczonej grupy czy mniejszości (bo nie tak rozumiem estetyczno-literacki problem zaangażowania literatury ani tym bardziej tezy o jej polityczności), to właśnie chwilowość, jednorazowość i gestualność Poetek na czas zarazy muszę docenić – jako pandemicznej kroniki gniewu, jednorazowego aktu artykulacji. Co prawda nieco bardziej odpowiada mi zaproponowana przez „8. Arkusz Odry” forma „jednodniówek”, nawiązująca poetyką do futurystów, ale taka antologia też jest potrzebna – jako gest wspólnotowy, wypełniony podziękowaniami, pracą, dobrą wolą i nadziejami, a także jako uzupełnienie tej od Babińca Literackiego i ciut zapomnianej już Warkoczami.

Anna Świrszczyńska, „Roztopiona we wszystkim”. Nienasycenie. Wiersze, wybór i opracowanie Eliza Kącka, Universitas, Kraków 2021

W końcówce roku ukazał się krótki, treściwy wybór poezji Janusza Szubera o niewdzięcznym tytule: mimo wszystko, chwal, tak, bądź wdzięczny”. Poprzednie sezony. Wiersze pod redakcją Jana Burnatowskiego (sanoczanina, specjalisty od Pankowskiego), a zaraz na początku roku podobnie krótki i treściwy, choć trochę nieżywotny Antoni Słonimski: „Wiem, o co ci chodziło…” Przeszłość jest moją ojczyzną. Wiersze, niestety ucukrowany do granic tolerancji. Tego drugiego poleca z okładki sam Adam… Michnik, niebagatelny autorytet poetycki, posłowiem zaś opatrują „spoza grobu” m.in. Paweł Hertz i Stanisław Barańczak… Seria została tak skrojona, że prócz wyboru wierszy jest też zawsze w tomach wybór komentarzy lub wolnych głosów krytycznych. O autorze „Tym razem wyraźnie” piszą Antoni Libera, Krzysztof Lisowski, Paweł Huelle, Małgorzata Lebda i Alicja Rosé. Dziwny to dobór, pewnie podążający jakimś nieznanym mi, sanockim kluczem, ale cóż, może akurat nie było komu o znaczeniu liryki Szubera opowiadać, zwłaszcza że w podobnym czasie ukazał się w PIW-ie prawie 400-stronicowy wybór jego wierszy Próbuję być z posłowiem… Antoniego Libery. Obie te książki stawiam na półce średnio atrakcyjnych zbiorków, których w serii Universitasu jest już bardzo wiele. Nie wiem, czy w ogóle udało się tej serii zająć w środowisku poetyckim jakieś miejsce, podobne do tego, które wypełniają PIW-owskie serie „z emblematem” albo „poeci2”. Nie sprawdzają się na razie te książki ani jako gest przypomnienia, ani jako krytycznoliteracki gest rewaloryzacji, a o charakterze całości decyduje dziwnie zachowawczy, monumentalizujący i upamiętniający trend, który nijak nie chce pasować do ulotności, interwencyjności i nietzscheańskiej „chwilowości” współczesnej poezji.

Czy jednak ktoś w ogóle odnotował, że w ten samej serii ukazał się też w 2021 roku wybór poezji Anny Świrszczyńskiej w opracowaniu Elizy Kąckiej, dyskretnie rzucający wyzwanie temu sprzed lat od Konrada Góry: Kona ostatni człowiek? Czytam te dwie zupełnie różne książki naprzemiennie, zastanawiając się, ile jeszcze można z tej poetyki wydobyć i jak odmienna okazuje się ta dykcja w świetle krytycznych gestów: językowej i społecznej nadwrażliwości Góry, kanciastości jego estetycznych wyborów oraz historycznoliterackiej czułości Kąckiej, jej surrealnej wrażliwości, wzmocnionej miłością do Norwida i Białoszewskiego. Warto sięgnąć po oba te tomy i najlepiej czytać je synchronicznie, bo nic się w nich nie spotyka ze sobą, poza wspólnym dla obojga autorów wyboru poczuciem, że Świrszczyńska była i będzie wielką pisarką. A skoro już polecamy względne nowości, to zamiast dawno nieprzypominanego, upudrowanego Słonimskiego i dość nachalnie przypominanego z okazji śmierci Szubera proponuję sięgnąć właśnie po „Roztopiona we wszystkim”. Nienasycenie. Wiersze, które premierę miało w listopadzie ubiegłego roku.

Kilka słów porównania, bo Anna Świrszczyńska wciąż jest tą poetką, która – choć wybitna – na fali eksperymentów i przemian nie załapała się na główny nurt salonowych sympatii, choć przecież powstało o jej poezji wiele uczonych ksiąg (a na tę kolejną, od Kasi Szopy, czekam najbardziej). Jej pozycja jest, jak to określił kiedyś Dehnel Jacek, „na mapie pamięci o polskiej poezji nadal niedoszacowana”. „Czy słyszeliśmy kiedyś o linii Świrszczyńskiej? Linii Szymborskiej, Lipskiej? Albo – jeszcze lepiej – linii Miłobędzkiej?” – pytała w niedawnym, cokolwiek kontrowersyjnym szkicu na łamach „Małego Formatu” Joanna Orska, nawiązując do zainicjowanej przeze mnie debaty w BL. Owszem, o linii pewnie nie słyszeliśmy, chociaż wzmiankowane przez Orską poetki – Witkowską i Malek – w swoistą „linię” czy też „szkołę” Miłobędzkiej wpisywałem już bodaj w 2016 roku w dość dawnym eseju z „Przestrzeni Teorii”, pokazując u autorki Imiesłowów źródła konstruktywistyczne, minimalistyczne, ekologiczne i empatyczne, związane z uważnością, awareness, charakterystyczną dla młodszych poetek (również dla Klary Nowakowskiej czy Julki Szychowiak). Z samym brakiem linii można więc polemizować, bo ich brak jest tak naprawdę nadal problemem patriarchalnych strategii krytyki, a nie samych poetek, rzekomo skonfliktowanych – niczym w opowieści o micie piękności u Naomi Wolf – o skromne zasoby i miejsce na scenie poetyckiej. Świrszczyńska rzeczywiście byłaby/jest ciekawym punktem wyjścia do alternatywnej opowieści o Matkach, w której zmieścić by się mogły i Anna Augustyniak, i Zofia Bałdyga, i Joanna Oparek, i Genowefa Jakubowska- Fijałkowska. To by była rzecz jak najbardziej do napisania, rzecz o liniach, którymi podążają napięcia w poezji autorki Jestem baba – autobiograficzne, somatyczne, zwierzęce albo (nie)ludzkie, awangardowe, mistyczne, rozrachunkowe i senilne.

Wspominam o tym, bo z takiego, historycznoliterackiego założenia wychodzi również Kącka w swojej przedmowie, dowartościowując już debiutancki tom autorki z 1936 roku. Pisze o nim: „Ruch godny barokowego ołtarza, jaskrawość godna jarmarku. Nie ma w tych wierszach niczego na kształt bytu rzeczy, istnieje tylko nieprzerwane stawanie się, fala wizji, pełne niedopowiedzeń metamorfozy. I rewelacyjnie odpowiadający im styl, gdzie rolę fajerwerku gra zatrącający o malapropizm epitet”, przy czym podkłada nam w funkcji analogii słynną opowieść o „plagiacie przez antycypację” z Podróży zimowej Pereca. Tak jak wszyscy francuscy poeci XIX wieku pochodzą rzekomo od nieistniejącego Hugo Verniera, tak wszyscy polscy wywodzą się z niepamiętanego, niedoczytanego, debiutanckiego tomu Wiersze i prozaŚwirszczyńskiej, zwłaszcza zaś „wielka trójka”: Herbert, Miłosz i Szymborska. Historycznoliteracko ma to oczywiście niewielki sens, jest raczej piękną opowiastką, ale gdyby potraktować taki pogląd jako gest krytyczny, nie sposób odmówić mu uroku, a propozycji, żeby „patrzeć Świrszczyńską” na ostatnie sto lat naszej poezji – również poznawczej wartości. Góra w Kona ostatni człowiek wydobywał przede wszystkim ostro ciętą, kanciastą, neoawangardową poetykę bólu i współodczuwania. U Kąckiej jest też ten drugi biegun: stylizowane ekfrazy z gobelinów, alegoryczność, krystaliczność, rzemieślnicza ornamentacyjność i groteska w duchu Gałczyńskiego. Na zachętę jeden taki krystaliczny obrazek z niebywałą wręcz pracą przerzutni, która „podwiesza” każdy wers; a dlaczego to robi – o tym w puencie wiersza („Pracownia ojca”):

Urodziła mnie po raz drugi
pracownia mojego ojca.
Ojciec pomalował jej ściany
na czarno, była wzniosła
jak trumna, na czarnych
ścianach wisiały wysokie
witraże,
wielkie obrazy
rosły po kątach, to była
potęga, tłoczyły się
co dnia wyższe, biły skrzydłami
o wysoki sufit, ojciec
malował w palcie, było zimno
i głodno, siedziałam po turecku
na ziemi, stołu
nie mieliśmy, pisałam
słówka z łaciny, w alkowie
gotował się krupnik, leżała
chora matka, bałam się,
że umrze, w nocy
się budziłam, że umrą
oboje, słuchałam
ich oddechów, okno w dachu
było białe od mrozu, węgiel
już się skończył, myślałam
pod kołdrą, że będę
Królem Duchem, w suficie
tkwił hak,
na którym malarz, co tu przedtem
mieszkał, powiesił się
z głodu.

Zamykające tom krótkie eseje o wierszach, o bardzo zróżnicowanym mimo wszystko charakterze, od impresji po szkic naukowy – pióra Grażyny Borkowskiej, Piotra Mitznera, Anny Marchewki, Agnieszki Gajewskiej, Moniki Świerkosz, Anity Jarzyny i Agnieszki Wolny-Hamkało – też polecam, zwłaszcza na prawach wstępu, otwarcia, ukazania stylistycznej różnorodności tej poetyki. To jeden z tych niewielu wyborów z „białej serii” krakowskiego wydawnictwa, który trzeba nabyć.

Jakub Kornhauser, Brzydko tną twoje noże?, Warstwy, Wrocław 2021

Na koniec pewniak, ale tylko trochę: Brzydko tną twoje noże? to drugi tom Kornhausera w minionym roku, po całkiem nieźle przyjętych Krwotokach i wiewiórkach (które polecam, choć zadeklarowaną w nich poetycką „rozbieżność mianowników” czytam trochę jak prztyczek w nos mojego Wspólnego mianownika). Niewielu poetów wzbudza tak sprzeczne emocje w młodym środowisku, które wciąż nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy on jest „z nami”, czy „przeciw nam”, czy jest eksperymentującym surrealistą z przypadku, czy akademickim literaturoznawcą i jurorem, którego pozycja w środowisku jest analogiczna wobec jego pozycji jako badacza awangardy i tłumacza? Ja tego nie rozstrzygnę, bo w zbyt wielu kwestiach – estetycznych, historycznych, dotyczących awangardy minionej i wiecznie żywej – jest mi z Kornhauserem po prostu po drodze, trudno więc złapać niezbędny dystans.

Zostaje lektura tomu. Co my tu mamy: nóż, a więc nie tylko powrót do Nowej Fali, ale też do tego podstawowego awangardowego gestu cięcia, któremu Kornhauser poświęcił niejeden esej naukowy. Wydawca pisze coś o dekonstrukcji świata (słowo dziś już passé), jest też hybrydyczny świat i są hipnotyczne teksty, a to wszystko na tle powtarzalności komunikatów i krytyki reklamowych socjolektów u najbardziej analogowego ze znanych mi w tym pokoleniu poetów, który nie korzysta z Instagrama, Facebooka, Twittera czy TikToka. Brzmi to wszystko trochę na wyrost, równie głęboko jak Fisz w autoironicznej piosence o tym, że on (albo jego ojciec, trudno odróżnić) jest albo nie jest (co za różnica) boomerem. Do tego dochodzą złoty spandeks na okładce i złocone brzegi stron, wedle zasady „kto bogatemu zabroni”. Estetyka kiczowatego przesytu spotyka się z równie kiczowatym tekstem reklamowym: „Poeta dzięki swojej niezawodnej językowej intuicji w awangardowy sposób mierzy się z zawłaszczoną przez kapitalizm mową, z drugiej strony w słowotwórczym nieporządku przekazuje namiastkę satysfakcji”. Matko bosko. Dobrze, że tylko namiastkę, bo jakby trochę więcej, to biedny czytelnik mógłby nie podołać.

Wszystkie te opisy traktuję jednak jako samoświadomy i konsekwentny żart, w którym „poeta tłumaczy czytelnikowi swoje intencje”, a sam Kornhauser zaczyna jawić się jako niepokorny bojownik w wojnie żywej, acz poetyckiej mowy z kapitalizmem algorytmów. Nikt w te wszystkie slogany przecież nie uwierzy, więc jedyne, co wygląda zza całej tej otoczki, to iście foksowski naddatek, swoista gra na wyższym poziomie: pozłacane ramy, które odwracają uwagę od treści. Sam autor na czwartej stronie okładki dzieli się z nami taką jeszcze autoreklamą, której retoryce bliżej do biedakapitalizmu lat dziewięćdziesiątych niż do współczesnego marketingu: „Zupełna nowość na polskim rynku! Skuteczne wiersze o odstraszaczu myszy i goldendoodlach! Teraz promocja, do każdego tomu wywiad z Jay-Jayem Okochą za pół ceny” itd. Widać, że zadziałały tu inspiracje przekładanym niedawno Miroljubem Todoroviciem.

Tom jest w większości – jak przyznaje autor – ready-made’em; poszczególne frazy pochodzą z różnych forów i reklam, a ich dominantą stylistyczną są pytania retoryczne i doprowadzona do absurdu perswazyjność, która wykrzacza się na językowych błędach i literówkach. Od ogłoszeń matrymonialnych, przez internetowe boty czatowe i chaos postów z komentarzy, po reklamy środków odchudzających i domowego sprzętu zastosowań wszelakich – Kornhauser zdaje się tworzyć autonomiczny kolaż w duchu starej, dobrej awangardy: przenosi na papier i zamyka w estetycznej wydmuszce to, co nie miało prawa się tam znaleźć, co jest fragmentem internetowego wysypiska znaków. Trudno powiedzieć, czy to gest wyższościowy w duchu Zadury i Sommera albo w ogóle w duchu Nowej Fali, która językowym potknięciom rzeczywistości przyglądała się zawsze z ironicznym mrugnięciem. Chyba nie. To raczej coś w rodzaju kroniki epoki naszego zalgorytmizowanego semiokapitalizmu, w której przypadkiem „zapisują się” współczesne lęki (chroń się! chroń oczy! nos! dziurki w nosie!), wszechobecna samotność przerośniętego „ja” i jego psich zastępców, przesyt ofert, nadmiar bodźców sprzęgnięty z wiecznym łaknieniem oraz brakiem, pragnienie odzyskania kontroli i biopolityczna inżynieria. „Doodles tworzą najlepszych kumpli. Nie jesteś przekonany? Spójrz tylko na tego uroczego goldendoodle jedzącego arbuza. Między jego nadwymiarowymi łapami, pojawieniem się wąsów i faktem on je arbuz, po prostu nie możemy zdobyć wystarczającej ilości doodle!” To jakby kolejny autotematyczny komentarz do tomu.

Nie jesteście przekonani? Te 31 złotych okładkowych wydanych na złotą książkę z topornym, clipartowym koszykiem sklepowym na froncie potraktujcie więc jako gest autoironiczny, iście awangardowy akt marnotrawstwa, przepłacony unboxing, w którym ktoś otwiera za nas kolejne puste pudełka i kasuje kody, a potem wystawia rachunek. Po prawie 80 stronach nie czuję już humoru i energii tego języka, i pewnie miałem przestać je czuć. Odczuwam za to smutek, przesyt, rozczarowanie, bo wiem, że obietnica „twoje nowe życie jest tuż za rogiem, tutaj” niczym nie różni się od „twoja bryka odmłodzi się o dziesięć lat!”. Na tle bezosobowej, pandemicznej kroniki czasów Internetu „Raport z oblężonego miasta” wypada jak bardzo bezpieczna fantazja omszałego staruszka, który z jakiegoś powodu nie chce sobie sprawić goldendoodla i wciąż nie wie, czemu kompulsywnie klika w każdy kolejny Google Doodle. Kornhauser też nie wie, ale, jak widać, wcale nie odmawia sobie tej wątpliwej przyjemności, tylko zmienia ją w estetyczny akt profanacji, ponownego zużytkowania języka, który wymknął się i obumarł w internetowych świątyniach konsumpcji rzeczy i wrażeń.