12/09/23

Puchate poliestry

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Ur. 1962 r. w Gdańsku, w latach 1966–1985 mieszkał w Warszawie, od 1985 r. w Kopenhadze. Artysta wizualny, autor książek poetyckich, eseistycznych, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Symbioza (1997), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024), GRZEGORZ (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023), I Really Like Lovers of Poetry (2024), Tatami in Kyoto (2024). W Bośni i Hercegowinie: Pjesme (2002), w Czechach: Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem (foto) projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022), obiekt asemic Asemics (zimZalla, UK, 2024).

Inten­syw­na pra­ca nad cykla­mi ase­mic wri­ting. Poja­wi­ły się set­ki kali­gra­ficz­nych zna­ków. Nie­któ­re z nich opu­bli­ko­wa­ne zosta­ły już w pismach w Pol­sce i USA. Są kon­ty­nu­acją, roz­sze­rze­niem pro­jek­tu Shan­ty Town, któ­ry uka­zał się w książ­ce wyda­nej przez Post-Ase­mic Press w Min­ne­apo­lis (2022). Odbior­cy suge­ru­ją wpły­wy Zen. Ale są też tacy, któ­rzy wspo­mi­na­ją o tajem­ni­cach, zagad­kach zwią­za­nych z poszu­ki­wa­niem Gra­ala. Wyobraź­nia, sko­ja­rze­nia. W każ­dym razie jest to moja „kre­ska”. Pra­co­wa­łem nad nią cier­pli­wie przez kil­ka­dzie­siąt lat. Widocz­na jest rów­nież na moich akry­lo­wych (czy mixed media) obra­zach. Rów­no­le­gle z dzia­ła­nia­mi arty­stycz­ny­mi, ukoń­czy­łem zbiór poetyc­ki Ra. Uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 23 paź­dzier­ni­ka. Posło­wie napi­sa­li: Dawid Kuja­wa i Rafał Waw­rzyń­czyk. Ten rok się jesz­cze podob­no nie skoń­czył. Mogę już jed­nak teraz napi­sać, że był dla mnie nie­zwy­kle inten­syw­ny. Histo­rie cho­ro­bo­we, cha­rak­te­ry­stycz­ne wzloty/upadki na więk­szo­ści z fron­tów, obra­zy, poezja, ese­je. Sztucz­na inte­li­gen­cja. Ludz­kie mał­py już mają drgaw­kę. Ocze­ki­wa­nie na mete­or & zło­śli­we wul­ka­ny. Palą­ce słoń­ce… Książ­ka poetyc­ka Nie­bo i join­ty (Convi­vo), a w USA Dear Belo­ved Humans (Lavender/Dialogos Books, tłum. Piotr Gwiaz­da). Z Kari­ną Oba­rą wysta­wa malar­stwa na wyspie Lol­land. Kari­na prze­sko­czy­ła już naśla­dow­ców Tapie­sa i dziel­nie żeglu­je w swo­im wła­snym, arty­stycz­nym świe­cie. Potęż­ny talent i wiel­kie moż­li­wo­ści. Tłu­ma­cze­nie, wraz z Fre­jem Lar­se­nem, Andro­ida i aneg­do­ty na język duń­ski. Rzecz ma zostać opu­bli­ko­wa­na nie­dłu­go w Kopen­ha­dze. Pamię­tam, że w Pol­sce książ­ka zosta­ła kom­plet­nie nie­zau­wa­żo­na, podob­nie zresz­tą jak Nowa kolo­nia. PIW przy­go­to­wu­je Spar­ta­ku­sa, książ­kę ese­istycz­ną, nato­miast Anna Maty­siak chap­bo­oka z moimi ase­mi­ka­mi. Stwo­rzy­łem też zbiór poetyc­ki I real­ly like lovers of poetry bez­po­śred­nio po angiel­sku. Mini­mal­nych korekt doko­nał Mar­cus Sle­ase i całość uka­że się w USA na prze­ło­mie roku. Nie mam poję­cia, jak uda­ło się to wszyst­ko zre­ali­zo­wać. Byłem i jestem zdro­wot­nie poważ­nie trafiony/zatopiony. Wyda­je mi się, że mak­sy­mal­nie odda­li­łem się od świa­ta lite­ra­tu­ry i sztu­ki. Rów­nież od wygrze­wa­nia sie­dze­nia nad Sun­dem. Wytłu­ma­cze­niem mogą być fazy wytę­żo­nej pra­cy, pró­ba odpo­wied­nie­go dys­po­no­wa­nia ziem­skim cza­sem. Zero pośpie­chu i max kon­cen­tra­cja. Wpa­da­łem nie­ustan­nie na rafy, ale cudem uda­wa­ło mi się ścią­gać tra­twę do oce­anu (gdzie moje uko­cha­ne medu­zy i prze­mi­łe, wiecz­nie głod­ne żar­ła­cze). Dry­fo­wa­nie…  Powro­ty do sta­rych, spraw­dzo­nych lek­tur. Wie­dzia­łem, że mnie do sie­bie wzy­wa­ją, że muszę koniecz­nie je ponow­nie (po raz chy­ba „tysięcz­ny”) zali­czyć. Naj­pierw ode­zwał się Her­bert Rosen­dor­fer i jego Budow­ni­czy ruin. Przy­po­mniał mi się wte­dy z miej­sca Hen­ryk Bere­za, z któ­rym wie­lo­krot­nie o tym total reje­strze roz­ma­wia­li­śmy. To był jeden z naszych ulu­bio­nych tema­tów. Rosen­dor­fer i jego fascy­na­cja Ręko­pi­sem zna­le­zio­nym w Sara­gos­sie. Potem nie mogłem ode­rwać się od Wykła­du pro­fe­so­ra Mmaa The­mer­so­na. Ile razy już go czy­ta­łem? Ter­mi­ty, Podró­że Guli­we­ra… Ser­ge Gru­zin­ski, dosko­na­ła pra­ca nauko­wa The Mesti­zo Mind (tłum. na angiel­ski Deke Dusin­ber­re). Kon­se­kwen­cje, rezul­tat Kon­kwi­sty. I ponow­nie Gra­cze, Don DeLil­lo. Książ­ka-przy­ja­ciel pla­ne­tar­nej podró­ży. Nie­po­ko­ją­ce uko­je­nie… Zawsze bli­sko mnie. Tym­cza­sem lato powo­li prze­mi­ja­ło. Zona. Apo­ka­lip­tycz­ne stre­fy zewnętrz­ne. Nowe pomy­sły doty­czą­ce kwan­tów. Nasz ulu­bie­niec, Andrzej Dra­gan, raczej nigdy spo­koj­nie nie uśnie. Przed ame­ry­kań­skim Kon­gre­sem zezna­nia o inży­nie­rii wstecz­nej. Wzma­ga­ją­cy się strach przed nową cywi­li­za­cją, czy­li sztucz­ną inte­li­gen­cją, woj­na & woj­na. Masze­ru­ją nie­wol­ni­cy. Do tego zabój­cze słoń­ce na poste­run­ku. Nasz nie­za­po­mnia­ny sier­pień 2023. Kosz­mar… Prze­czy­ta­łem spo­ro ksią­żek poetyc­kich, nie­któ­re z nich bar­dzo mi się (s)podobały. 

Anna Maty­siak, poje­dyn­ka, Convi­vo 2023. Kolej­na świet­na książ­ka poetyc­ka Anny Maty­siak. W przy­pad­ku tej autor­ki nie ma mowy o jakiejś obniż­ce tzw. for­my. Zazwy­czaj poeci mają olbrzy­mie pro­ble­my ze ska­la­mi wewnętrz­ne-zewnętrz­ne. Duszą się i wte­dy zda­je im się zba­wien­ne wsta­wia­nie nasze­go uko­cha­ne­go roko­ko – szpa­ner­ka pik­se­la­mi, dre­da­mi, geo­po­li­ty­ką, sową nad­la­tu­ją­cą z kra­iny cie­nia, cię­ciem się zardze­wia­łą żylet­ką etc. Nato­miast tutaj mamy opty­mal­nie pousta­wia­ne pro­por­cje. Zero nad­mier­ne­go upięk­sza­nia & histe­rii. Wia­do­mo, że Anna Maty­siak jest oso­bą nie­prze­cięt­ną, to eru­dyt­ka, dosko­na­le zorien­to­wa­na w filozofii/antropologii. [P]oje­dyn­ka, podob­nie zresz­tą jak inne jej książ­ki, nie jest (co pięk­nie o autor­ce świad­czy) jaz­dą bez trzy­man­ki, nie jest jakimś her­me­tycz­nym, nie­zro­zu­mia­łym mani­fe­stem, czy­ta się to bar­dzo dobrze. I nawet jak poja­wia się tam Michel Leiris/De Souza czy Sar­cop­tes Homi­nis (z rzę­du Astig­ma­ta), to nie mamy z tym prze­cież kło­po­tu… Ponad­to poezja nie musi być jak arbu­zo­wa, krót­ko­dy­stan­so­wa uczta. Moż­na ją sobie roz­ło­żyć na kil­ka sesji, zamiast napy­chać się towa­rem od razu (potem tyl­ko zakle­jo­na buzia i pla­my na obru­sie). Kumi­te wyma­ga kon­cen­tra­cji & duże­go spo­ko­ju, odpo­wied­nie­go usta­wie­nia się na macie tata­mi. Gra­wi­ta­cja i kisz­ki… Świa­do­mość wła­sne­go poło­że­nia! W poje­dyn­ce odna­la­złem wie­le dosko­na­łych reje­strów mini­ma­li­stycz­nych. Jestem ich zde­cy­do­wa­nym fanem. To z pew­no­ścią kolej­na wybit­na książ­ka Ani Maty­siak, któ­ra defi­ni­tyw­nie prze­cho­dzi do histo­rii pol­skiej poezji. Nie ma tutaj cie­nia wąt­pli­wo­ści. Na przy­kład takie oto przy­spie­sze­nie, mak­sy­mal­nie ogar­nia­ją­ce naszą wąt­pli­wą prze­strzeń, nasz opła­ka­ny stan położenia/oblężenia. Ktoś inny zaraz zro­bił­by z tego for­mal­ną Gol­go­tę z krwią i karet­ką reani­ma­cyj­ną, mamy nato­miast tu do czy­nie­nia z bru­tal­ną sub­tel­no­ścią, nie­sa­mo­wi­cie suge­styw­nym, zdy­scy­pli­no­wa­nym skró­tem. Rzad­kość, wyczu­cie, ide­al­nie wypro­wa­dzo­ne tsu­ki:

nic

nora bor­su­ka była­by może dobra
szko­da tyl­ko, że nie jestem
ale zaraz wiem, że to na nic
że nie ma prze­ba­cze­nia
nic nie ma dla bor­su­ków, try­lo­bi­tów, dla niko­go

Piotr Gaj­da, Goliat zwy­cięz­ca, SPP Odział w Łodzi/Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, 2023. Piotr Gaj­da to wytrwa­ły poeta-zawod­nik. Dzia­ła tro­chę w ukry­ciu, ale chy­ba wszy­scy poważ­ni kry­ty­cy w Pol­sce dosko­na­le zna­ją jego książ­ki. Są bar­dzo roz­po­zna­wal­ne. Goliat zwy­cięz­ca tro­chę się jed­nak od poprzed­nich róż­ni. Auto­ro­wi uda­ła się w niej rzecz raczej rzad­ko spo­ty­ka­na. Jest nią, bar­dzo dobre, połą­cze­nie powa­gi i humo­ru. Humo­ru z kate­go­rii nie­kie­dy tych heavy, ale ory­gi­nal­ne­go, nie­pod­ra­bial­ne­go. I nie jest to zre­ali­zo­wa­ne w jakiś nadę­ty, pre­ten­sjo­nal­ny spo­sób. Zawo­do­wy mix. Coś jak współ­cze­sny Dok­tor Stran­ge­lo­ve (zawsze mia­łem sła­bość do tej wcze­snej pro­duk­cji Kubric­ka). Lek­tu­ra, pozor­nie szyb­ka, zosta­je jed­nak na dłu­żej w gło­wie i b. chęt­nie się do niej powra­ca. Ma prze­róż­ne otwar­cia, roz­dro­ża i tune­le. Moż­na było­by skon­stru­ować z nich cie­ka­wą audy­cję radio­wą albo poka­zać na jakiejś teatral­nej sce­nie. Kil­ka osób czy­ta­ło­by np. po jed­nym wier­szu. Trans­mi­sja z Zie­mi dla krysz­ta­ło­wych obło­ków. Piotr Gaj­da bacz­nie obser­wu­je ota­cza­ją­ce nas spo­łecz­ne, egzy­sten­cjal­ne para­dok­sy. Wszech­świat, J‑23, Pol­ska, któ­ra jesz­cze nie umar­ła. Marze­nia & mity huma­no­ida. Cybor­gi, lar­wy, Lord Vader. Czy­li wszyst­kie zna­ne nam dobrze tzw. atry­bu­ty, sygna­li­za­cje. Sza­lo­ny i nie wia­do­mo, gdzie zmie­rza­ją­cy graj­do­łek. Raczej wła­śnie w kie­run­ku cierpliwej/bezwzględnej lar­wy. Mał­pa pod­ska­ku­je i szu­mi, a lar­wa szczę­śli­wa & przy­cza­jo­na. Nasze­mu auto­ro­wi z miej­sca dedy­ko­wał­bym utwór Jona­tha­na Swi­fta „A Quiet Life and a Good Name”, dobrze zna­ny z kla­sy­ki świa­to­wej poezji. Moim ulu­bio­nym wier­szem zbio­ru Goliat zwy­cięz­ca jest ten oto kawa­łek, będzie kie­dyś na bank kla­sy­kie­rem (przy­po­mi­na mi w pew­nym sen­sie nie­któ­re ścież­ki wcze­snych wier­szy Krzysz­to­fa Jawor­skie­go):

Spo­sób łącze­nia mięk­kich mate­ria­łów

Są tacy, któ­rzy zaj­mu­ją się przy­szy­wa­niem
guzi­ków do poli­cyj­nych uni­for­mów.
Robią to na akord, ponie­waż nigdy nie usta­ją
nabo­ry nowych kan­dy­da­tów do służ­by.
Guzik – kra­wiec­ki dro­biazg wiel­kiej wagi.
Jego dobra­nie jest zazwy­czaj ostat­nim
kro­kiem w pro­ce­sie szy­cia. Uwie­rzył­byś,
że resor­ty siło­we opar­te są na guzi­ku z pętel­ką,
że pań­stwa muszą jakoś zapiąć budżet,
zaś rady mini­strów to pokry­te łupie­żem
jed­no- lub dwu­rzę­do­we mary­nar­ki,
zakła­da­ne na róż­ne oka­zje?

Anna Dwoj­nych, Noc­ne zaba­wy w dużych mia­stach, SPP Oddział w Łodzi/Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, 2022. Napi­sa­łem blur­ba w tej książ­ce. Ostat­nie dwie linij­ki brzmia­ły: „Każ­da defor­ma­cja jest zawsze zakło­po­ta­ną for­mą odde­chu, zna­kiem roz­po­znaw­czym kon­kret­nej prze­strze­ni. Ozna­cza har­mo­nię w klat­ce, gdzie nie ma instruk­cji od Pana”. Anna Dwoj­nych two­rzy w spo­sób nie­zwy­kle gęsty, pano­ra­micz­ny. Mamy nie­ustan­nie do czy­nie­nia ze szcze­gó­ła­mi, z obse­sją przy­bli­żeń, z noc­ny­mi zaba­wa­mi w dużych mia­stach. Z zaba­wa­mi czę­sto bar­dzo smut­ny­mi, odhu­ma­ni­zo­wa­ny­mi, szorst­ki­mi. Tro­chę jak­bym oglą­dał obra­zy Korol­kie­wi­cza jesz­cze z lat 80. Kaplicz­ki wśród miej­skie­go zgieł­ku. Tutaj jaz­da sta­ła się nie­źle okrut­na. Człowiek/miasto/media. Piekło/noc, ludzie to pie­kło. Fuc­ker­skie algo­ryt­my. Poraż­ka. Lęk. Mam nadzie­ję, że Anna Dwoj­nych się kie­dyś prze­ste­ru­je w stro­nę więk­szej nie­co ciszy, w obser­wa­cję ośmior­nic, nawet, jeśli mia­ła­by to być ośmior­ni­ca kwan­to­wa czy lagu­na peł­na zaczi­po­wa­nych wodo­ro­stów. Wte­dy zosta­nie już sam tyl­ko szkie­let, praw­do­po­dob­nie szkie­let post­bio, któ­ry nie będzie musiał kar­mić się ben­zo­dia­ze­pi­na­mi, zosta­nie poezja bez nad­dat­ków, poezja zapa­trzo­na w gwiaz­dę, któ­rą daw­no wchło­nę­ła już czar­na dziu­ra. Mul­ti­pli­ka­cja synaps, pucha­te polie­stry, hasz­ta­gi i sztucz­ki Cop­per­fiel­da są prze­cież tyl­ko chwi­lo­wą halu­cy­na­cją. Potem tyl­ko wul­kan-poto­py, noma­dycz­ne kara­wa­ny z gło­wi­ca­mi na meta­lo­wych wiel­błą­dach… Dwoj­nych jest nie­zwy­kle czuj­ną, wraż­li­wą poet­ką, będzie zapew­ne wytrwa­le two­rzyć, jak roz­pły­nę się pod nie­bo­skło­nem i wie­rzę, że mnie nie zawie­dzie, że pora­dzi sobie ze sobą, z two­rze­niem coraz moc­niej­szych, czy­li mini­ma­li­stycz­nych, wyde­sty­lo­wa­nych jed­nak z szu­mu obec­nej (prze­gra­nej) pseu­do­cy­wi­li­za­cji, wier­szy. Pro­po­nu­ję nastę­pu­ją­cy, cha­rak­te­ry­stycz­ny utwór z tej książ­ki:

Byd­go­skie Przed­mie­ście. Insom­nia

pierw­sza czter­dzie­ści. odku­rzacz jak ali­ga­tor
skra­da się pod ścia­nę. sąsie­dzi obna­ża­ją
rela­ty­wizm zda­nia: śro­dek nocy, ludzie śpią!
kora­li­ki hydrok­sy­zy­ny ura­tu­ją
sto­sun­ki sąsiedz­kie. daw­no nie sły­sza­łam tak
dobra­nej pary. zna­jo­mi kocha­ją moje
opo­wie­ści, gęste jak lip­co­we powie­trze.
w oknach zga­szo­ne świa­tła. puste uli­ce, noc
mil­czą­ca jak Bóg u Kier­ke­ga­ar­da. usłysz mnie.